Dzień: [1] [2] [3] [4] [5] [6] [7] [8] [9] [10] [11] [12] [13] [14] [15] [16] [17] [18] [19] [20] [21] [22] [23] [24] [25-26]
Wreszcie w Dubaju! | Wyjazd do stolicy | Zachwycający meczet | | |
Zaczął się trzeci dzień naszej podróży, a my dopiero dotarliśmy do Dubaju. Lot przebiegał normalnie, wylądowaliśmy bez opóźnienia. Stoimy teraz w długiej kolejce do odprawy paszportowej. Urzędnicy za kontuarem w strojach arabskich z kefiją na głowie i przepisowym agalem.
– Cel? Jak długo? Pierwszy raz? – wypytują.
Dobrze, że już nie trzeba wiz do Emiratów, wystarczy pieczątka w paszporcie. Odbieramy bagaż (chociaż miał wymiary podręcznego, trafił do luku bagażowego) i zaglądamy do dwóch kantorów. W jednym kurs niekorzystny, w drugim prowizja 5 AED, ograniczam się do wymiany 50 dolarów.
Plan na dzisiaj jest następujący: pojechać do Abu Dhabi, zwiedzić miasto i wieczorem wrócić do Dubaju. A najważniejsze: nie spóźnić się na samolot do Manili odlatujący o 23:10. Teoretycznie moglibyśmy dziś dzień poświęcić na zwiedzanie Dubaju, ale planowana wizyta w jednym z najpiękniejszych meczetów w Abu Dhabi była zbyt silnym magnesem, abyśmy mieli czekać na inną okazję.
Musimy dostać się na lokalny dworzec autobusowy w południowej części Dubaju. Natychmiast zjawiają się chętni naganiacze do taksówek.
– Fifty dirhams. No more! – proponują.
My jednak preferujemy transport miejski, autobusy jeżdżą od godziny 6:00. Wystarczy tylko zaopatrzyć się w miejską kartę NOL. Ale najpierw musimy przetransferować się na pierwszy terminal, gdzie znajduje się dworzec autobusów miejskich. Z ciężkim sercem wymieniam w kantorze 50 dolarów, płacąc wygórowaną prowizję 5 AED.
– Ale bagaże zostawiamy? – pyta Cecile – chyba nie będziemy męczyć się z nimi przez cały dzień!
– Masz rację.
Szybko odnajdujemy przechowalnię bagażu i deklarujemy czas przechowywania na 12 godzin (40 AED).
– Mam nadzieję, że to wystarczy.
Kupujemy karty miejskie NOL, ładując je 50 dirhamami każda. Na początek wystarczy. Taksówkarzy spławiamy, wsiadamy do metra. Wszystko to odbywa się w miarę sprawnie. Linia metra, którą jedziemy na większości trasy jest poprowadzona na powierzchni. Po drodze mijamy mnóstwo wysokościowców, czasem o wyszukanych fasadach i konstrukcji. Ale bardziej podobają mi się klimatyzowane "akwaria"– czyli klimatyzowane przystanki autobusowe.
Podjeżdżamy na podmiejski dworzec autobusów dalekobieżnych i tu okazuje się, że autobusów do Abu Dhabi jest całkiem sporo. Do kas ustawiły się długie kolejki. Jak się okazuje, możemy nawet skorzystać z naszych kart NOL, trzeba je tylko doładować, gdyż bilety są po 25 AED.
– Stoisz tu z mężem, gdyby ktoś pytał – mówię do Cecile i idę do drugiej kolejki.
Doładowuję karty i wracam w ostatniej chwili. Cecile już stoi przy okienku kasy. Kupujemy bilety i ruszamy.
W autobusie podniszczone fotele, przedział dla kobiet i małżeństw. Autostrada czy może droga szybkiego ruchu imponuje szerokością: ma 2 × 7 pasów! Tysiące samochodów poruszają się w obu kierunkach. Po obu stronach – dziesiątki biurowców i apartamentowców. Mają po kilkadziesiąt pięter i dość oryginalną architekturę. Niestety, przyciemniane szyby w autobusie sprawiają mi kłopot przy fotografowaniu. Ten obraz Dubaju zgodny jest z moimi wyobrażeniami sprzed wyjazdu. Dalej zaczynają się mniej ciekawe półpustynne krajobrazy.
– Cieszę się, że będziemy w Abu Dhabi – mówię, gdy za oknami pojawiają się przedmieścia miasta.
– Dlaczego?
– Być w Emiratach i nie widzieć stolicy?!
– No tak, przecież Dubaj nie jest stolicą Emiratów – przytakuje Cecile.
Do Abu Zabi jest około 130 kilometrów. Droga, ze względu na nasilony ruch w miastach zajmie nam dwie godziny. Ale oto i stolica.
– Zatrzymujesz się przy meczecie? – pytam kierowcę, widząc z daleka piękne budynki świątyni.
– Nie. Dopiero na dworcu.
Trudno, będziemy musieli się tu wrócić. Na dworcu sprawdzamy, że karta miejska jest po 20 AED i pozwala na wiele przejazdów. Nie jest to nam na rękę, nie potrzebujemy aż tyle. Muszę znów dokupić lokalną walutę, kantor na szczęście w pobliżu.
Podchodzimy dna przystanek autobusowy przy głównej, przelotowej ulicy. Gdy nadjeżdża jakiś autobus, wsiadamy. Zakładam, że kierowca, widząc nas, domyśli się, że ma jechać pod meczet. Podjeżdżamy w pobliże kwartału W54 i wysiadamy. Uderza w nas fala gorąca i instynktownie rozglądamy się za cieniem. Klimatyzowane przystanki dają możliwość ochłodzenia się, chociaż nie zawsze działają. Ale ogólnie jest super. Błękitne niebo, wokół dużo zieleni. Wielki Meczet Szejka Zajida ( جامع الشيخ زايد الكبير) jest z daleka widoczny, prowadzi do niego długie podejście schodami ruchomymi. Schodzimy do podziemia, tu znajduje się olbrzymi parking i szatnia, gdzie turystki mogą się przebrać.
– Czy ona jest okej? – pytam strażnika, wskazując na Cecile.
Moja towarzyszka podróży ma na sobie chustę, długą spódnicę i wygląda bardzo przyzwoicie.
– Tak, możecie wejść – stwierdza Arab.
Z plecaczkami idziemy na górę. Pierwsze uczucie, które nam towarzyszy po wejściu do meczetu to zachwyt. Niebieskie kafelki odbijają się w sadzawce – widać, że projektanci potrafili wykorzystywać efekty optyczne dla uzyskania piękna i estetyki budowli. Główny budynek na lewo zostawiamy na potem, zachwycamy się podcieniami z łukami mauretańskimi wokół dużego centralnego 17-arowego placu pokrytego biały marmurem z roślinnymi kolorowymi ozdobami. Podcienia mają bardzo smukłe słupy, intarsjowane kamieniami półszlachetnymi, przywołują u mnie w oczywisty sposób z Taj Mahal. Meczet w całości jest ładny, ale widać, że wszystko jest współczesne, nowe. Zbudowano go w ciągu dwunastu lat (1996-2007), należy do największych na świecie. Turyści chcą się fotografować na dziedzińcu, chociaż wejście na środek jest zabronione. Strażnicy w galabijach zawracają ich, ale Japonki i inni są uparci i wchodzą. Niegrzeczne to jest.
Czas goni. Długi korytarz z szafkami na buty, różnokolorowe tłumy, tu kolejne skojarzenie – tym razem z Amritsarem. Już w przedsionku słyszymy achy i ochy zwiedzających. Oniemiali turyści zatrzymują się w progu, oglądają wielki żyrandol, zdobioną posadzkę i ściany. Chcą zrobią zdjęcia, ale strażnicy przeganiają dalej. Główne pomieszczenie jest olbrzymie, pośrodku rozłożono gigantyczny, wzorzysty dywan w tonacji pomarańczowo-czerwonej i zielono-żółtej. Grupki turystów przystają tu i ówdzie. Są tu i Murzyni, i Europejczycy i Azjaci. Są tak różni, tak odmienni. Ale łączy ich jedno – bose stopy! Zachwycam się marmurową posadzką ozdobioną kwiatowymi ornamentami, nieskazitelnie białymi ścianami ze złotymi i srebrnymi ozdóbkami. Nad nami gigantyczny żyrandol z ledami. W oknach i drzwiach szyby ze rżniętego kolorowego szkła. Przy słupach i pod ścianami półki z Koranem lub raczej modlitewnikami.
Nie ma tu jednak atmosfery miejsca przeznaczonego na modły, raczej to miejsce do zwiedzania, jak muzeum. Nawet wspomniane półki są rzeźbione i intarsjowane macicą perłową a modlitewniki wyglądają jakby wprost przyniesione z księgarni. A ja chętnie siadłbym sobie na milutkim w dotyku dywanie, oparł się o kolumnę i pomedytował.
Powoli, metodycznie obchodzę pomieszczenie wokół. Mihrab i mimbar nie robią specjalnego wrażenia, są proste, ale eleganckie.
– Chyba wystarczy? – pytam, podchodząc do Cecile.
– Tak, chodźmy – przytakuje.
Na zewnątrz upał. Byle do autobusu! Gdzie jedzie? Niestety nie wiem. Korzystam z GPS i jesteśmy gotowi wyskoczyć, jeśli tylko autobusy skręci w złą stronę Dzielnica handlowo-biznesowa. Wysiadamy. Wysokie wieżowce wokół nas. I jest ich coraz więcej. Zachwycam się ulicami fasadami ze szkła i aluminium. Słońce odbija się w fasadach, lśnią białe kopuły małych meczetów przycupniętych pomiędzy drapaczami chmur. Chcielibyśmy odwiedzić darmowe muzeum w pobliżu, niestety trwa remont.
[Ciąg dalszy zwiedzania]
[Powrót do Dubaju]