Dzień: [1] [2] [3] [4] [5] [6] [7] [8] [9] [10] [11] [12] [13] [14] [15] [16] [17] [18] [19] [20] [21] [22] [23] [24] [25] [26] [27] [28] [29] [30] [31] [32] [33] [34] [35] [36] [37] [38] [39] [40] [41] [42] [43] [44] [45] [46] [47-48]
Spacer po Yiningu | W sypialnym autobusie | Przełom rzeki Yili | Ujgurskie jurty | Nocna jazda
Jaka szkoda, że muszę się stąd wynosić! Robię sobie zapas herbaty do autobusu i idę na śniadanie. Tym razem widzę, że najem się do woli: stół szwedzki. Kilka razy okrążam stół dookoła nakładając pełną tacę jedzenia i podpatrując miejscowych, co z czym mieszają. Z mojego punktu widzenia najważniejsze są kęsy białego ciasta. Wiem również – po fakcie – że najlepiej unikać drobiazgów: groszku i fasoli. Nie ma co liczyć na nóż i widelec!
Do godziny 10:00 sprawdzam pocztę w budynku po przeciwnej stronie ulicy. Na szczęście są mejle z domu, poprawia mi się nastrój. Ostatnie dni obfitowały w taką ilość wrażeń, że nawet nie zastanawiałem się, czy tu w Yining jest coś ciekawego do oglądania. Rzut oka do Pascala i widzę, że spokojnie mogę się zadowolić zwyczajnym spacerem po mieście. Mam tutaj to, co zawsze mi się podobało: szerokie ulice i swobodę przy przejściu na drugą stronę ;-) Kierowcy czytający te słowa niech się nie denerwują: mimo że piesi przechodzą ulicę, jak popadnie, jest tu bezpiecznie. Naprawdę – jak dotąd – nie widziałem rozjechanych przechodniów w tak ruchliwych miastach, jak Damaszek, Nowosybirsk czy Saloniki.
Na płytę dworca wpuszcza się pasażerów dopiero, gdy podjedzie autobus. Wcześniej kisimy się w poczekalni. Szybko wyodrębniłem grupę ludzi, z którymi będę jechać – to Ujgurzy – i teraz się im przyglądam. Autobus jest z gatunku hotelowych, moja leżanka jest tuż przy drzwiach, będę miał dobrą widoczność i wielu gości ;-)
Jeszcze tylko podwójna kontrola, czy nie wsiadł tu niewłaściwy pasażer i ruszamy. Po drodze dostrzegam kilka meczetów – Ujgurzy to wszak muzułmanie – ale nie zdążyłem ich sfotografować. Nie szkodzi, będzie okazja w Kaszgarze.
Po 30 minutach docieramy na drugi dworzec autobusowy w ujgurskiej dzielnicy nędzy. Od razu życie zwolniło tempa. Czuję się jak na "moim" dworcu w Homs. Stoimy tu już od 40 minut, Nowi pasażerowie – głównie Ujgurzy – wchodzą i wychodzą z autobusu. Robią jakieś zakupy, pakują gigantyczne toboły, kłócą się o miejsca. Mężczyźni często z rzadką, rozczochraną brodą lub z "arafatowym" siwym zarostem noszą tradycyjne ubiory: biała, zwykle ozdobiona kolorowym haftem, koszula z pojedynczym guzikiem pod szyją i rozszerzanymi rękawami, długi, skórzany płaszcz (na pewno jest w nim dziś przewiewnie!), na głowach charakterystyczne czworokątne kolorowe czapeczki – często pięknie zdobione srebrną lub złotą nicią. Kobiety – w jasnych, pastelowych chustach, w zwiewnych i kolorowych sukniach. Kilka pasażerek mojego autobusu ma dłonie lub tylko końce palców umazane brązową farbą. To samo dotyczy ich kilkuletnich córek. Pewnie jakiś miejscowy zwyczaj. Wszyscy tu palą: kierowca, jego pomocnicy, pasażerowie... Sąsiedni autobus – zwykły – nie sypialny, jest równie egzotyczny: na dach wciągane są i pieczołowicie mocowane niezliczone ilości tobołów i worków. Zastanawiam się, czy to nie z tego dworca idą do Kuczy tańsze autobusy wspomniane w Pascalu?
Jakoś po dwóch godzinach wyjeżdżamy z miasta. Suniemy z prędkością 80 km/h drogą obsadzoną topolami. To najpopularniejszy gatunek drzew tutaj. Rośnie szybko a plaga alergii – jak widać – Chińczyków jeszcze nie dotknęła. Kierowca co chwilę naciska klakson, zmuszając innych do ustąpienia z drogi. Przy tej masie i prędkości zasada minimalizowania liczby manewrów jest chyba słuszna. Największą atrakcją na drodze – oprócz kolorowych motorikszy – są niewiarygodnie obładowane trzciną ciężarówki. Wyglądają z daleka tak, jakby zajmowały całą szerokość drogi. Zdarzają się i inne urokliwe obrazki: rowerzysta wiozący stado martwych gęsi dyndających na sznurku, lub pełna węglowych kęsów riksza.
W przerwie na posiłek podłączam się do lepiej wyglądającego Chińczyka (sportowy wygląd, camcorder w ręku) i na migi pokazuję mu, że zjem, to co on. Tym razem makaron jest dłuższy niż wczoraj, więc Chińczycy mają więcej zabawy za mną. Idąc za przykładem innych dolewam sobie ostrego sosu sojowego, zagryzam danie ząbkiem czosnku, o który upomniał się Chińczyk. Coraz bardziej lubię to chińskie jedzenie!
Skręcamy w stronę rzeki Yili. Dolina od razu staje się wąska i wije się między górami. Chłonę te widoki i obserwuję pasażerów. Niewiele mogę pogadać – wygląda na to, że nikt w autobusie nie mówi po angielsku.
Przystanek w górach przy malowniczym przełomie. Tu zatrzymują się rejsowe autobusy, jest tu trochę barów i warsztatów. Można się najeść baraniny, kupić miód lub popróbować kumysu (lepszy niż ten z Ułan Baator. Mój aparat wzbudza zainteresowanie Ujgura, robimy sobie nawzajem zdjęcia.
Czas w drogę. Najgorsze, że nie wiem, jak długo będzie trwała ta podróż. Facet na dworcu w Yining mówił o 15 godzinach, choć przewodnik wspomina o 22 godzinach. Inna rzecz, że tam mowa o 55 CNY za bilet na zwykły autobus. Ten jest sypialny, nie powinienem narzekać – koszt biletu obejmuje i hotel dla mnie :-) Gapię się przez uchylone okno na przełom rzeki i napatrzeć się nie mogę. Zakręt za zakrętem, zakole za zakolem. Powoli wjeżdżamy w głąb kilkudziesięciokilometrowej doliny wznosząc się coraz wyżej. Spojrzenie na mapę prowincji uświadamia mi, że to miejsce to jedna z największych atrakcji regionu. Ale kiedy ten przełom się skończy? Rzeka niesie wciąż duże ilości wody, zdarzają się małe kaskady, woda roztrzaskuje się o gigantyczne głazy, przepływa pod kamiennymi łukami uroczych mostów. Dla tych, których to bawi – niezłe miejsce na rafting lub spływ kajakowy. Czasem mijamy ujgurskie jurty. Występują tu w dwóch wersjach: turystycznej – z białego wojłoku ozdobione czerwonymi wzorami, oraz w wersji naturalnej – pokryte szarym "harcerskim" brezentem bez zbędnych ozdób. I jedne i drugie różnią się od jurt mongolskich: są bardziej spiczaste, a "czubek" jest podnoszony na drągu. W ger-campach dostrzegam zaparkowane wozy 4WD: widać, że to miejsca dla mieszczańskiej klasy.
Dojeżdżamy do przełęczy Adunkur Daban (2860 m n.p.m.). Tu asfaltowa droga się kończy, ale jakby dla urozmaicenia przejazdu usypano co 10 metrów hałdy żwiru. Gorączkowo staram się wyliczyć, o której w nocy wylądujemy w Kuczy, rozmyślam, do kogo z pasażerów wprosić się na nocleg. Nie chcę przecież brać jedynki w hotelu na kilka godzin! Ale – nieoczekiwanie dla mnie – porzucamy dolinę i zaczynamy wspinać się na fenomenalnie wysoki grzbiet górski. Słońce już zaszło, tylko gdzieś w oddali jaśnieje kolorowa poświata. Światła autobusów i ciężarówek pełzają po zboczu jak robaczki świętojańskie. Przypomina mi się zeszłoroczna nocna droga do Moron. Tu został dodany nowy, pionowy wymiar. Droga czasem jest nie szersza niż autobus, odwracam więc wzrok od przepaści i liczę dni do wyjazdu z Chin... Mój boże, w co ja się wdałem? Oczywiście wszystko przez Rosję! Ze względów praktycznych określiłem datę powrotnej wizy tranzytowej na koniec ważności wizy chińskiej. W rezultacie nie dość, że muszę tu być jeszcze 29 dni to cała podróż zajmie mi ich blisko 50!
Jest w pół do pierwszej w nocy, wyjeżdżamy na grzbiet górski. Z obudowy silnika zaczyna wydobywać się dym, silnik rzęzi ostatkiem sił. Pomocnik kierowcy używając rurki uzupełnia wodę w chłodnicy. Odbywa się to podczas jazdy, bez zatrzymywania pojazdu... Wokół surowe, górskie pejzaże: nagie skały pozbawione roślinności. Jesteśmy na wysokości około 3000 metrów i wciąż się wspinamy. Nieco dalej na północ, równolegle do drogi biegnie skalisty grzbiet Borohoro Szan. Tam najwyższe szczyty sięgają 5500 metrów. Te ponure krajobrazy ożywia w pewnym momencie stado jaków na łące: tak, prawdziwych jaków, "made in China".
Dopytuję kierowcy, kiedy będziemy w Kuczy. Uprzejmie odpowiada – tyle że po chińsku – popierając swe słowa pokazaniem dwóch palców i kręceniem kółek na tarczy mojego zegarka. Niestety nie zwróciłem uwagi, których palców użył*). Po kolejnych kilku godzinach drogi wśród poszarpanych skał i uedów, dochodzę do wniosku, że było to "8" a nie "2". Uspokojony, że nie będę musiał szukać w nocy hotelu, usiłuję usnąć. Ale to niemożliwe: silnik ryczy, autobus szarpie, podrzuca na wertepach, czasem musimy zawracać w poszukiwaniu lepszej drogi. Kiedyś droga tu będzie wyśmienita, dziś roboty prowadzone są chińskim "szerokim frontem": zamiast stopniowo modernizować drogę, rozpoczęto pracę na długości może 100 kilometrów, wszędzie pozaczynane są prace betoniarskie, lecz żaden most nie jest jednak dokończony, tak jakby zabrakło betonu lub stali zbrojeniowej.
Dokuczliwe zimno, pełen żołądek i smród materacy i koców, pod którymi leżymy, to niezbyt piękna strona tej nocy. Ale te surowe, pustynne krajobrazy towarzyszące nam w nocy, a później soczysto-zielone hale wysokogórskie, które dostrzegam w rzedniejącym mroku doskonale rekompensują trudy tej drogi.
___________________
*) Pokazanie kciuka i palca wskazującego oznacza liczbę 8; pokazanie palca wskazującgo i środkowego oznacza liczbę 2.