Dzień: [1] [2-3] [4] [5] [6] [7] [8] [9] [10] [11] [12] [13] [14] [15] [16] [17] [18] [19] [20] [21]


Kuala Lumpur – Kaohsiung

sobota, 15 VI 2021


Kuala Lunpur rob wrażenie | Rezerwuję noclegi na Bali | Wygrywamy 10 tysięcy dolarów! | Renata wcina pierogi | Nieudany wyjazd | Domorosły botanik | Nad jeziorem Lotosu | We wnętrzu taoistycznych świątyń | Niesamowita stacja metra


Nie mogłem spać. Sześć godzin spędziłem w półśnie rozmyślając o różnych sprawach. Z zewnątrz dobiegał mnie hałasy jakiś robot drogowych, zdawało mi się, że w nocy było ulewa. Już czułem w mokro w butach na myśl, że podczas deszczu będziemy musieli iść na dworzec o 4:00 wstajemy. Tempo wojskowe 20 minut później jesteśmy po herbacie ze spakowanymi plecakami gotowi ubrani umyci i gotowi do wyjścia. Odbieram depozyt (10 MYR), zarzucam oba plecaki na siebie i ruszamy szybkim krokiem.

Życie w tym mieście nie zamierza i o tej porze. Po ciemnych ulicach snują się różne mniej lub bardziej podejrzane osoby. Z nocnych barów dobiegają śmiechy i brzęk szkła. Przemykamy pod mrocznymi estakadami, jeszcze 10 minut i jesteśmy na miejscu. Na dworcu kupujemy bilety i w małych grupie oczekującym oczekujemy na autobus.
– Kurczę! Nie wiem z którego terminala odlatuje nasz samolot – znów się stresuję.

Na szczęście młody "biznesmen” pod krawatem jest zorientowany.
– Jeśli to Air Asia, to na pewno KLIA 2.

Pędzimy na odległe o 60 km lotnisko drogami szybkiego ruchu i autostradami.
– W Polsce chyba nie ma tak rozwiniętych dróg – stwierdzam.
– Na pewno nie.

Drogi mają po osiem pasów w obu kierunkach, na wielu odcinkach nawet po dziesięć. Ruchu samochodowego praktycznie nie ma, korków się nie spodziewamy.
– Mamy lot, nie było sensu ryzykować późniejszego kursu – przekonuje samą siebie Renata.

Co chwilę mijamy osiedla mieszkaniowe na przedmieściach Kuala Lumpur. Budynki liczą po 20-30 pięter. Kilka pierwszych kondygnacji zajętych jest przez parkingi. To jednak robi wrażenie.

Na lotnisku mamy sporo czasu. Spokojnie zjadamy śniadanie w nieczynnym jeszcze Burger Kingu. O ile parę herbatników i łyków wody można nazwać śniadaniem...
– Mamy coś jeszcze zabukować? – pyta Renata.
– Wciąż nie mamy dwóch noclegów na Bali.
– Popatrzmy.

W dalszym ciągu jest problem. Renata woli nocleg nad jeziorem Beratan (gdzie znajduje się świątynia Ulun Danu Beratan), a ja nad jeziorem Batur (ze świątynią Segara Ulun Danu Batur), skąd bliżej do Pura Pejinengan Gunung Tap Sai – kompleksu świątyń w górach, które też chciałbym odwiedzić.
– Dobrze, weźmy nocleg nad tym jeziorem – poddaje się Renata.

Ale nie do końca. Sprawdza na Bookingu zdjęcia pokoi i łazienek, odrzuca drewniane bungalowy i niezbyt białe łazienki. Cena noclegu szybko rośnie do niemal 200 zł za dwie noce. Denerwuję się.
– Dobrze, zarezerwuj, co chcesz i gdzie chcesz – słyszą nutkę niezadowolenia i dezaprobaty.
– Wiesz, że jeżdżę niskobudżetowo...

Nie czuję się komfortowo. Po raz kolejny powtarza się sytuacja dotycząca kwestii finansowych. To najczęstsza przyczyna konfliktów, których doświadczam od 30 lat na trampingach. Niestety, mało zarabiam i nie stać mnie na wypasione wyjazdy. Jeżdżę na niskobudżetowe trampingi i zawsze to uzgadniam przed wyjazdem.

Kontrola bezpieczeństwa jest pobieżna, a paszportowa szybka.
– Musimy się jeszcze rozglądnąć za dystrybutorem, by nabrać wody – mówię później.
– Ale ja nie chcę pić kranówy. Nie w tym kraju...

Renata ma jednak pecha. Po tej stronie bramek jest tylko zimna i ciepła woda z automatu, sklepów brak.

O 8:25 planowo odlatujemy do odległego o 3000 kilometrów Tajwanu. Dawno już nie leciałem liniami Air Asia. Z uśmiechem witam czerwone fotele i czerwone ubrania stewardes. Nasz steward ubrany jest w czarny uniform ze stójką i wyglądem przypomina Sołowiowa – naczelnego propagandystę Federacji Rosyjskiej.
– Znowu grasz z Emirem? Chyba cię polubił – śmieję się, widząc, że Renata gra w szachy.
– Przy offline mogę grać tylko z nim – tłumaczy się dziewczyna.

Po 12:00 podchodzimy do lądowania w Kaohsiung. Przyznam, że przed podróżą nie słyszałem o tym mieście, a jest całkiem duże. Liczy sobie niemal 3 miliony mieszkańców, co plasuje je pod koniec pierwszej setki największych miast świata. Notabene, my, mieszkańcy Europy, wykazujemy bardzo europocentryczny punkt widzenia. Zapytani o wielkie miasta, wymieniamy Paryż, Londyn, Rzym. Czasem przypomnimy sobie o Moskwie i Sankt Petersburgu. Wymieniamy Tokio, Nowy Jork i Rio de Janeiro. Bardziej zorientowani dorzucają Meksyk, Nowe Delhi i Szanghaj. W rzeczywistości Londyn i Paryż wypadają całkiem blado przy takich molochach jak Tianjin, Guangzhou i Chongqing, które znajdują się w TOP 20 i o których praktycznie nikt nie słyszał. Wracając do Kaohsiung: ci, którzy tu przylatują, doceniają bliskie położenie lotniska w stosunku do centrum – to raptem 6-7 kilometrów. Metrem można dojechać w 20 minut.

Po wpadce z wymianą pieniędzy na lotnisku w Singapurze będziemy teraz uważać*/. Ale zanim podejdziemy do kantoru, odszukujemy stanowisko loterii Lucky Land.
– O co tu chodzi? Co ty mi w e-mailu przysłałeś? – pytała Renata przed wyjazdem.

Wcześniej też nic nie słyszałem o tej akcji promocyjnej. Przeczytałem o niej kilka dni przed wyjazdem na Fly4free.
– Dotyczy tylko obcokrajowców, którzy przylatują na Tajwan w celach turystycznych. Ale tylko indywidualnych. – tłumaczę. – Czyli nas.
– Można wylosować pięć voucherów po 1000 TWD, którymi można zapłacić lub dopłacić za hotel.

Niestety, jak to w loterii – nie ma gwarancji wygranej. Nie można więc było zrezygnować z zabukowania wcześniej najlepszych, czyli ekonomicznych noclegów na wyspie.
– Tak czy owak, idziemy losować, traktujemy to jako zabawę! – mówię podchodząc do kontuaru, gdzie odbywa się losowanie.

Pokazujemy kod QR, paszport i karty pokładowe na loty na Tajwan i z Tajwanu. Wszystko musi się zgadzać, w końcu chodzi o 5000 TWD. Losuję pierwszy i... bingo! Wylosowałem nagrodę.
– Teraz ty!

Sytuacja się powtarza. Dostajemy na pocztę kody QR i odchodzimy bogatsi o 10 000 dolarów. – Ale fajnie! – cieszymy się.

Tylko trzeba będzie odwołać noclegi w Tajpej. Pierwszy i drugi nocleg, to jest w Kaohsiung i Sun Moon Lake zostawimy – zależy nam teraz, by szybko dotrzeć do zarezerwowanego hotelu i pojechać do Centrum Buddyzmu. A w Sun Moon Lake nie ma hoteli akceptujących vouchery. Nie do końca wiemy, jak w praktyce działają te vouchery, powstrzymujemy się więc z wyborem hoteli.

Jak wspomniałem, Kaohsiung jest połączony metrem z lotniskiem. Żeby dostać się do naszego hotelu położonego we wschodniej części miasta, będziemy musieli przesiąść się na stacji Formosa Boulevard. Jest to o tyle dla nas ważne miejsce, że stacja ta ma niezwykły, kolorowy wystrój i sama w sobie jest dużą atrakcją w tym mieście. Papierowe bilety z kodem QR kupujemy w budce przy bramkach na metro. Początkowo bowiem nie rozumiemy oznaczeń na schemacie linii metra. Gdy się zorientujemy, że liczby przy stacjach metra oznaczają wartość biletu, będziemy samodzielnie kupować bilety w automatach.

Metro w Kaohsiung powstało nie tak dawno, raptem w 2008 roku. Prace budowlane należało zakończyć jak najszybciej w związku ze zbliżającymi się World Games 2009, które zostały zorganizowane w tym mieście. Dwie krzyżujące się linie powstały w ciągu siedmiu lat! W wagonie, w którym jedziemy tłoku nie ma. Dostrzegam dwujęzyczne napisy zakazujące głośnych rozmów. Przypominają mi się hasła "Weźże gadaj ciszej" w krakowskich tramwajach.

Dojeżdżamy na stację O2, czyli Yanchengpu. Jest już 13:00, trochę czasu zabrał nam ten transfer z lotniska. Dla Renaty jest już najwyższa pora, by coś zjeść.
– Zaraz się znajdzie jakieś miejsce.

Po kilku negatywnych ocenach miejscowych knajpek Renata akceptuje kolejną.
– Tu jest w miarę czysto – ocenia.

Knajpka jest, oczywiście, chińska, ciekawe, co nam tu dadzą. Jak się okazuje, to pierogarnia.
– Dobrze, chińskich pierogów jeszcze nie jadłem.

Przygotowane wcześniej pierogi, czy też knedle, nadziewane są mięsem lub warzywami i spoczywają na podgrzewanych talerzach. Renata woli pierogi z mięsem, ja wybieram mniejsze, wegetariańskie. Polane są jakimś rzadkim sosikiem, w sumie dość smaczne.
– Ja już nie mogę, zjesz resztę? – Renacie nagle zniknął apetyt.
– Zjem – wzdycham.

Odszukujemy nasz hotel Bazhong Sentosa. W recepcji na 7 piętrze siedzi znudzona Chinka.
– Dzień dobry, mamy rezerwację na dzisiaj.

Kobieta słabo mówi po angielsku (albo ja słabo rozumiem chiński), płacę gotówką. Pokój mamy piętro wyżej, z widokiem na rzekę Love**/.
– Może być? – upewniam się.

Renata sprawdza łazienkę i czystość pościeli.
– Tak.
– To możemy jechać do Centrum Buddyjskiego.

Wychodzimy z budynku i idziemy w stronę rzeki.
– Zapomniałam parasolki!
– Dobrze. Poczekaj, wrócę się i przyniosę.

Biegnę do hotelu i zziajany wracam po chwili.

Niewielki park nad Love River cieszy się popularnością wśród mieszkańców. Chińskie rodziny rozłożyły się na kocach, przynieśli stoliki i plastikowe krzesełka. Sobotni relaks. Pogoda się utrzymuje, podoba się nam panorama miasta oglądana z brzegu rzeki. Ale jeszcze 50 lat temu był to śmierdzący kanał. Na szczęście rzekę oczyszczono a nabrzeża upiększono.

Przechodzimy wzdłuż rzeki na stację Cianjin. Wydaje mi się, że tak będzie szybciej, a w każdym razie zobaczymy coś więcej.

Wysiadamy na stacji R16. Zanim zorientujemy się, przez które wyjście dotrzeć na właściwy przystanek autobusowy mija trochę czasu. Jest 16:35, autobus E02 odjedzie za 15 minut.
– To jest ostatni autobus dzisiaj – mówi kobieta pilnująca porządku na dworcu.
– A ostatni autobus powrotny z Centrum Buddyjskiego?
– Wraca za półtorej godziny.

Fatalnie. Nie dość, że mielibyśmy mało czasu na zwiedzanie centrum, to z powrotem do miasta byłby potencjalnie problem.
– Co robimy? – zastanawiam się.
– A jutro rano nie możemy jechać?
– Możemy i pewno tak zrobimy. Ale liczyłem na to, że wcześnie rano wyjedziemy do Taichung, coś tam zwiedzimy i pojedziemy dalej nad jezioro Sun Moon.
– To co teraz robimy?

Trzeba przede wszystkim sprawdzić połączenia kolejowe, Dworzec HSR (HSR Zuoying Station), czyli szybkich kolei znajduje się w pobliżu. Sprawdzamy ceny w automatach biletowych i godziny odjazdów.
– Myślę, że teraz przejdziemy nad to jezioro z pagodami. – proponuję.
– A jak daleko to jest?

Z mapy wynika, że około kilometra.
– Niedaleko. Będziemy tam za 20 minut.

Ja wiem, że prawdopodobnie dałoby się tam dojechać autobusem. Ja wiem, że dałoby się podjechać taksówką. Ja wiem, że Renata przyzwyczajona jest do objazdówek, na których autokar podwozi wycieczkowiczów pod obiekt. Ale na treningach, przynajmniej moich, jest inaczej. Poza tym jestem zdania, że zawsze po drodze coś ciekawego można spotkać. Ot chociażby w parku, do którego po chwili dochodzimy. Mijamy nowoczesny wodotrysk i zatrzymuję się nagle pod drzewem.
– Widzisz? – pytam i czekam, aż Renata uważnie się rozejrzy.
– O! Owoce. Duże. – mówi po chwili.

Z drzewa, pod którym stoimy, wprost z pnia wyrastają olbrzymie, wielkości melona, kolczaste owoce.
– To duriany? – upewnia się.
– Nie, nie. – Żywo zaprzeczam. To dżakfrut.

Owoce chlebowca różnolistnego (Artocarpus heterophyllus) dorastają do kilkudziesięciu centymetrów długości i mogą ważyć nawet 30 kilogramów. Można powiedzieć, że dżakfruty to owoce-zabójcy – jeśli nieostrożny przechodzień znajdzie się w nieodpowiednim miejscu***/. Pierwszy raz z tym ciekawymi owocami spotkałem się w Kalkucie w 2007 roku i też początkowo myślałem, że to duriany. Te ostatnie wyrastają nie z pnia, lecz z gałęzi i mają znacznie większe kolce.

Zazwyczaj na trampingach (a przynajmniej po ich zakończeniu) staram się zidentyfikować owoce, które spotykam po drodze. Wiele z nich znam już "na pamięć", inne do tej pory stanowią dla mnie zagadkę. Tak jest przykładowo z dużymi kulistymi owocami, który rosły w Meksyku****/. Czasem dopiero po pewnym czasie dopiero uświadamiam sobie, z czym mam do czynienia: tak było z żółtym ziarnem kawy suszącym się na chodniku, które z daleka uznałem za kukurydzę, tak było z owocującymi krzakami tangerynki (Citrus × tangelo) w Wietnamie, które początkowo uznałem za mandarynki. Podróże kształcą!*****/

Dochodzimy do Lianchi Tan (inaczej: Staw Lotosu) – malowniczego jeziora, nad którym znajduje się kilka atrakcji. Już z daleka widzimy stojącą na wodzie kolorową świątynię Zuoying Yuandi. Znajduje się po drugiej stronie jeziora, by się tam dostać przechodzimy przez drewniany pomost przerzucony nad płytką wodą. Po drugiej stronie czeka nas niespodzianka – zdobiona brama i kilka świątyń, z których część poddawana jest renowacji. Najważniejsza z nich to Świątynia Konfucjusza (Gāoxióng Kǒngzǐ Miào), największa na wyspie. Niestety, jest całkiem współczesna (1976), a przez to nie wzbudza mojego zainteresowania. Obok widoczny jest biały, pięcioprzęsłowy paifang.
– Idź, ja cię dogonię – mówię do Renaty i spędzam chwilę na fotografowaniu tych obiektów.

Później widzę daleko przed sobą sylwetką Renaty, która idzie szybkim krokiem, by zdążyć sfotografować świątynię jeszcze przed zachodem słońca. Prowadzi do niej kamienny most z licznymi pomnikami bogów, półbogów i bohaterów. Są, co prawda, wykonane z betonu, ale za to bardzo interesujące. wykutych z kamienia betonu sprawdzić. Trzeba przyznać, że stanowią one piękną oprawę dla świątyni znajdującej się na końcu mostu. A świątynia nie jest zwyczajna. Poświęcona jest bogowi Beiji Xuantian, tu również oddaje się cześć bodhisattwie Guanyin, czyli Avalokiteśwarze, Pani Linshui sprzyjającej ciężarnym kobietom, Panu Fude czyli Tuigongowi, który chroni ziemię i zbiory i wielu innym. Cała świątynia (Pawilon Północy) jest właściwie wielką postacią Xuantian. Dwudziestometrowa rzeźba przedstawia siedzącego mężczyznę w czerwonej szacie. W dłoni trzyma miecz, nogę opartą ma na zielonym wężu. Na głowie ma złoty diadem, a czarna broda spływa mu na pierś. W sumie bóstwo wygląda imponująco.

Po chwili jestem już na niewielkim placu z centralnie umieszczoną kadzielnicą i dwiema kapliczkami po bokach. Brama świątyni jest otwarta na oścież, zaprasza do środka. Wchodzę do środka. Pierwsze wrażenie? Kolorowo jest! Barwne dekoracje na ścianach i suficie, ołtarz z obrazami, rzeźbami, darami i mnóstwem kwiatów, to wszystko bije po oczach. Ale jednocześnie te widoki są dla mnie czymś znanym, wielokrotnie odwiedzałem świątynię buddyjskie i taoistyczne. Obchodząc pomieszczenie zgodnie z ruchem wskazówek zegara, trafiam na drewniane schodki prowadzące na piętro. Tu już jest bardziej kameralnie, kolejny, nieco mniejszy ołtarz, a przed nim trójka młodych Chińczyków. Modlą się, a później 20-latka bierze dwie niewielkie drewniane płytki w kształcie półksiężyca (zwane poe, 桮) i rzuca przed siebie. Potem wspólnie komentują wynik wróżby******/. Pierwszy raz widzę tę wróżbę, wcześniej spotykałem tylko wróżbę kau chim polegającą na wstrząsaniu pudełkiem z oznakowanymi wróżbami patyczkami tak długo, aż jeden z nich się wysunie. Również interesujący jest japoński zwyczaj wróżenia z karteczek o-mikuji. Ciekawe, że oficjalnie w chrześcijaństwie wróżby są zakazane.

Idę teraz do kolejnej świątyni, a raczej pawilonu Wuliting. Również położony jest na wodzie, można się tam dostać długim kamiennym mostem. Ale zanim tam się znajdę, przechodzę obok dwóch bliźniaczych 4-kondygnacyjnych pagód. To Pagoda Wiosny i Pagoda Jesieni. Jakże romantyczne, prawda? Również są położone na wodzie i połączone wymyślnym układem mostków. Można również przejść przez smoka. Dosłownie! Pomiędzy pagodami znajduje się gigantyczny smok, a na nim pomnik Awalokiteśwary. Trzewia smoka są udostępnione dla chętnych, mogą przejść przez tunel pokryty kolorowymi malowidłami. Pawilon na końcu mostka ma trzy kondygnacje przykryte „ulatującymi” chińskimi dachami. Na przeciwległym brzegu jeziora wznosi się wielka, 15-metrowa statua wzniesiona na dachu świątyni Qing Shui (清水宮; Qīngshuǐ Gōng). To Mistrz Qing Shui zwany też Przodkiem o Czarnej Twarzy, XI-wieczny bohater narodowy, który walczył z armią Yuan i potrafił sterować pogodą.

Tu w końcu spotykam Renatę. Idziemy już razem pod kolejne dwie pogody. To świątynia Tygrysa i świątynia Smoka. Mają po siedem pięter a do ich wnętrza prowadzą olbrzymie rzeźby przedstawiające właśnie tygrysa i smoka. Niestety świątynie są w remoncie i nie możemy wejść do paszczy smoka. Ale położenie pagód na tle jeziora jest na tyle atrakcyjne, że jesteśmy zadowoleni. Rekompensatą jest również duża świątynia Chiji znajdująca się po drugiej stronie ulicy. Zaglądam szybko do środka, robię parę fotek. Uwagę moją zwracają rzeźbione kamienne kolumny przy wejściu oraz rzeźbione panele położone pomiędzy dwoma biegami schodów prowadzących do świątyni.

Ogólnie muszę powiedzieć, że Jezioro Lotosu bardzo mi się podoba. A także jego otoczenie – stare miasto Fongshan. Kilkadziesiąt metrów od miejsca, w którym stoimy znajdują się „starożytne” mury miejskie. Piszę z przekąsem, gdyż zostały one odbudowane w 1826 roku. W ogóle wszystkie te odwiedzone świątynie, pagody i pawilony nad jeziorem są całkiem współczesne, pochodzą z lat 70. zeszłego wieku. Nie szkodzi. Z daleja wyglądają na starsze 😉. Starsze z pewnością są budynki kompleksu świątynnego Chi Ming Tang, które mijaliśmy przed chwilą. Ołtarz, który tam się znajduje, robi wrażenie: kilka szeregów posągów różnych wielkości, znaczone chińskimi znaczkami czerwone słupy podtrzymujące bajecznie piękny rzeźbiony sufit, bukiety kwiatów w wielkich flakonach i ofiary przyniesione przez wiernych. To wciąż robi na mnie wrażenie i mnie zachwyca.

Jest już 19:00, będziemy wracać do domu i znów stoimy stajemy przed kwestią: jak wracać? Najprostsze wydaje się skorzystanie z metra i chociaż stacja jest oddalona o 40 minut, nie próbujemy szukać autobusów. Zresztą zamierzamy obejrzeć stację przesiadkową Formosa Boulevard. Na stacji Ecological District kupujemy bilety po 25 dolarów i wysiadamy po przejechaniu 5 przystanków. Formosa Boulevard Station (美麗島站,główna stacja metra w Kuahsiung znana jest z niezwykłej aranżacji głównego holu. Oglądaliśmy wcześniej zdjęcia w internecie i było dla nas jasne, że musimy to miejsce zobaczyć na własne oczy. I od razu powiem, że trzeba to zrobić koniecznie. Pośrodku olbrzymiego hallu znajdują się dwa centralnie położone słupy wyłożone podświetlanymi panelami. Słupy łagodnie przechodzą w równie podświetlane panelowe sklepienie tworząc olbrzymią barwną czaszę o średnicy 30 metrów. „Kopuła Światła” została zaprojektowana przez Narcissusa Quagliatę, artystę z Sycylii i składa się z ponad 4000 szklanych tafli. Gdy konstrukcja została ukończona w 2008, została okrzyknięta największym na świecie szklane dzieło sztuki. Podświetlane panele tworzą nowoczesny witraż przedstawiający bajkowe czy też mitologiczne postaci i zwierzęta. Cztery główne motywy stacji to Woda – Łono Życia, Ziemia – Dobrobyt i Wzrost, Światło – Twórczy Duch oraz Ogień – Zniszczenie i Odrodzenie. Zachwycające jest zestawienie żywych, a niekiedy pastelowych kolorów w różnych częściach sklepienia i słupów. Przyjmując, że ci, którzy robią sobie tutaj zdjęcia, są tu po raz pierwszy, trzeba uznać, że przyjezdnych w Kaohsiung jest naprawdę sporo. Robimy sobie zdjęcia i my. A co!? Wracamy do hotelu. Wystarczy tych wrażeń.

A jednak to nie koniec dnia. Chcę zagotować wodę na herbatę, a tu się okazuje, że w pokoju nie ma ani jednego gniazdka! Chcę skorzystać z internetu, ale nie znam hasła do wifi. Zjeżdżam do recepcji położonej piętro niżej i złoszczę się jeszcze bardziej, bo zastaję kartkę „Sorry, wyszłam na chwilę, zadzwoń pod +886 786 727 279”. Chińskiej panienki nie ma, ja chińskiej komórki nie mam, sytuacja jest mało ciekawa. Pół godziny później zjawiają się kolejni goście hotelowi i telefonicznie ściągają recepcjonistkę. Jak się okazuje, hasło do wi-fi jest umieszczone… na kluczu. Zjadamy kolację, ja jeszcze bukuję na jutro hotel w Sun Moon Lake.

_________________________________
*/ W rzeczywistości kurs był w miarę normalny, choć gorszy niż w mieście.
**/ Nad rzeką, zwaną pierwotnie Takao, miała siedzibę firma Love River Cruises. Rzekomo, w 1947 roku tajfun zerwał część szyldu „cruises”, nigdy nie został on naprawiony. Reporter, który w rok później opisywał samobójstwo kobiety z powodu nieszczęśliwej miłości, umieścił skrócona nazwę w swym artykule i tak się przyjęła nowa nazwa rzeki.
***/ To nie żart. 25 czerwca zmarł 80-latek w trafiony dżakfrutem w Indiach (k/Bangaluru); 27 czerwca zginął 84-latek w Tajlandii (k/Kamphaeng Phet).
****/ Ostatnio zidentyfikowałem te owoce jako dzbaniwo kalebasowe (Crescentia cujete).
*****/ Uśmiecham się do wpisu polskiego blogera, który pieczenie kasztanów w węglu drzewnym (Kuala Lumpur) uznał za palenie kawy. Uśmiecham się również życzliwie do tych podróżników, którzy zowią sarnami spotykane w Narze jelenie sika.
******/ Poe mogą upaść na trzy sposoby zwane shèng jiǎo (聖笅), yīn jiǎo (陰笅) oraz xiào jiǎo (笑笅) oznaczające odpowiednio przychylność bóstwa, brak zgody oraz rozbawienie zadanym pytaniem. Poi przypomina nieco mongolskie shagai – wróżenie z baranich kostek.


Następny dzień Powrót do Wstępu Powrót do Strony głównej