Dzień: [0-1] [2] [3] [4-5] [6] [7] [8] [9] [10] [11] [12] [13] [14] [15] [16] [17] [18] [19] [20] [21] [22] [23] [24] [25] [26] [27] [28] [29] [30] [31-32] [33] [34]


Gercamp Janhay – Dolina Ongolog (Chubsuguł)

poniedziałek, 12 VII 2004


Idę popływać ;-) | Caatanowie i renifery | Szamański ołtarz | Trochę o sprzęcie


Jaki

Pobudka o 7:00 – spóźniłem się na wschód słońca – było już na dwa palce nad jeziorem. Muszę powiedzieć, że z tym mongolskim słońcem jest coś dziwnego: wschodzi w połowie lipca dopiero o 6:30; zachodzi po 22:00, pół godziny przed północą jest jeszcze szaro...
Zapaliłem ognisko, zrobiłem kawę i zbudziłem zgodnie z umową Grześka o 8:00. Przy śniadaniu zjawił się "nasz" niemowa i wyłudził o Grzegorza 150 T. Po drodze naprawialiśmy moją stopę, Grzegorz skakał po niej naciskając butem wskazane przeze mnie miejsce. Przy okazji: kategorycznie zaprzeczam, jakoby sprawiałoby mu to przyjemność.
W południe doszliśmy do uroczej polanki, zrzuciliśmy plecaki pod starym modrzewiem. Grzegorz zrobił sobie sesję zdjęciową, ja poszedłem popływać w jeziorze. Pływanie było szczególne – polegało na zanurzeniu się po szyję i głośnym wyklinaniu ujemnej temperatury wody ;-). Ale i tak dumny jestem z siebie! Nowoczesność w domu i zagrodzie
Dziś mieliśmy dojść do Caatanów szlakiem wzdłuż jeziora. Wczorajsza droga i kontuzja mojej stopy w połączeniu z niesamowitym upałem sprawiły, że dzisiejsza trasa była dla mnie katorgą. Pocieszałem się widokiem gór i malowniczego jeziora.

Minęliśmy przybrzeżne jeziorko i ujście potoku Hirbisteg. Była czwarta po południu.
– Patrz! – krzyknąłem – renifery!
Stado zwierząt skubało trawę w lesie, później wpadło na drogę i uciekło dalej. Przyspieszyliśmy kroku. Za pagórkiem ukazały się jurty i stado reniferów w cieniu drzew. Zrzuciliśmy plecaki i zaczęliśmy się skradać kierunku zwierząt. Zdążyliśmy zrobić po jednym zdjęciu, gdy z jurty przybiegł 10-letni Caatan.
One camera – powiedział – three thousand tugriks. Two camera – six thousand tugriks.
Czumy Caatanów No nie, bracie, nie będę płacił za robienie zdjęć twoim reniferom – pomyślałem, lecz oto wyrósł koło chłopaka potężny Caatan-ojciec i z ponurą miną się nam przyglądał. Zniżka "studencka"? Nic z tego, zero negocjacji. Zapłaciłem za nas i zacząłem sesję zdjęciową ;-) W stadzie obok dorosłych samców z porożem rozstawionym na 1.2 metra były skromniejsze samice, były też małe cielaki z zaczątkami poroża. Później skupiliśmy się na caatańskich jurtach – czumach. Mają inną budowę niż mongolskie jurty, przypominają północnoamerykańskie tipi. Wewnątrz pierwszej nie było nic ciekawego, więc po zrobieniu kilku zdjęć caatańskiemu malcowi (zachętą była guma do żucia) poszliśmy fotografować konie na brzegu morza, pardon, jeziora. Pomyślałem sobie, że ten właśnie obrazek, który rozpościera się przede mną – stado koni pijących wodę z Jeziora Chubsuguł – jest kwintesencją naszego pobytu w Mongolii.
Renifery u Caatanów Już zamierzaliśmy iść – cóż, takie komercyjne powitanie nie zachęcało nas do dalszych kontaktów z tym plemieniem, gdy przypomniałem sobie, że chciałem usłyszeć, choć kilka zwrotów po caatańsku. Z drugiej jurty wyszła akurat starsza kobieta w tradycyjnym stroju i zaprosiła do środka. Szok! Mieszanka XX i XIX wieku! Na klepisku rozłożone jakieś dery, kartony; pośrodku przedpotopowy piecyk żelazny, wokół około 10 osób, w kącie telewizor Sony i stos kaset wideo. Usiadłem na pryczy, dostałem sute-caj i mleko renifera w kostkach (dużo smaczniejsze niż mleko kobyle w tej postaci). Zawołałem Grześka, wzbudził aplauz obchodząc prawidłowo jurtę tj. zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Posiedzieliśmy tak z pół godziny, ale rozmowa poza standardowymi kwestiami nie była zbyt atrakcyjna. Caatani, których spotkaliśmy, używają tylko języka mongolskiego, część z nich mieszka w... Ułan Bator. To normalny proces asymilacji w nowocześniejącym społeczeństwie, trudno ich przecież zamknąć w rezerwacie. Szkoda jednak, że giną rzadkie języki, zanika niepowtarzalna kultura... Na pożegnanie Grzegorz dał widokówkę z Krakowa a ja – cepeliowski długopis ze smokiem wawelskim. Starsza pani podziękowała przykładając mój skromny gift do czoła. Sympatyczny zwyczaj. Mały Caatan

Weszliśmy w Dolinę Ongolog – droga wiodła wzdłuż wyschniętego o tej porze roku, kamienistego koryta rzeki o tej samej nazwie. Po kwadransie drogi, po lewej stronie doliny odkryłem mały szałas szamański z ołtarzykiem. Coś fantastycznego! W centralnym miejscu – czarka w kolorze złotym, poznoszone jedzenie i picie: kubki z jakimiś napojami, ciasteczka, cukierki... Całość ozdobiona białymi, zielonymi, czerwonymi i żółtymi wstążkami.

Dalsza droga wiodła przez przepiękne łąki: ileż tu niebieskich, białych, żółtych i fioletowych kwiatów! Szliśmy wzdłuż końskiego traktu znaczonego zielonymi plamami na drzewach i kamieniach. Pełno tu było komarów – psikałem się więc Autanem, Grzegorz początkowo odmawiał, w końcu się poddał. Dolina porośnięta była z rzadka potężnymi modrzewiami, przyspieszaliśmy, gdy kończył się cień, czasem odpoczywaliśmy pod nimi walcząc z wszędobylskimi mrówkami. Od czasu do czasu mijaliśmy zniszczone zabudowania: zagrody i "buriackie" chaty zbudowane na planie ośmioboku. Widać, że dolina została opuszczona przez Caatanów kilkadziesiąt lat temu. Miałem skojarzenie z wymarłymi wioskami łemkowskimi w Beskidzie Niskim...
Caatanka. Powyżej suszące się mięso reniferów

"Idziemy do pierwszego źródła wody" – zdecydowaliśmy. Wydawało mi się, że uszliśmy od Caatanów już 10 kilometrów, lecz z mapy wynikało, że najwyżej cztery. Grzegorz wysforował się o dobre dwieście metrów, ja się męczyłem z obolałą nogą. Wreszcie usłyszałem jego krzyk: "Jest woda" i wiedziałem, że to na dziś koniec wędrówki. Rzeczywiście: u wylotu bocznej dolinki wypływał spod skały mały strumyczek. Woda miała tylko kilka stopni, trudno było włożyć nawet na chwilę rękę. Widać, że byliśmy w strefie wiecznej zmarzliny. Rozbiliśmy namiot, ledwie, ledwie dociągnęliśmy do niego plecaki, zrobiliśmy obiad. Na łące było dużo dzikiej cebuli, jedząc więc chleb od czasu do czasu sięgałem po cybuchy. Co za wygoda!
------------
Wieczorem

Zamknąłem namiot i podliczyłem: zero komarów, zero much, jeden półżywy człowiek. A propos namiotu: jest to Komodo Plus (Marabut) z aluminiowym stelażem i tropikiem na stałe podczepionym do namiotu. Rozbijanie jest łatwe a między dwoma karimatami pozostaje 40 centymetrów przestrzeni. Zakupiony bezpośrednio przed wyjazdem – Grzegorz nie chciał moknąć w przeciekającej chińskiej dwójce jak rok wcześniej nad Bajkałem. Ołtrzyk szamański Namiot ma kilka bajerów – choćby rękaw do pobierania śniegu.
Jeszcze o sprzęcie. Przez kilka ostatnich lat praktycznie nie inwestowałem w nowy sprzęt czy ekwipunek a jeśli już, to w najtańsze badziewie. Przed tym wyjazdem postanowiłem kupić nieprzemakalną kurtkę (Alvika – Windprotec) oraz śpiwór, który nie pozwoli mi zamarznąć (Małachowski, Turist 450). Dwie noce spędzone przy +10oC wykazały, że był to dobry zakup. Co do kurtki – to tak naprawdę nie miałem jeszcze okazji jej przetestować.

A zatem leżę w namiocie, Grzegorz myje się w przerażająco zimnym strumyku wydając okrzyki rannego zwierza. Później idę się myć i ja – odganiam jedną ręką komary, drugą usiłuję namydlić obcą – bo zamarzniętą na kość – nogę. Syczę z bólu, lecz po chwili przestaję odczuwać cokolwiek.
Słońce zachodzi za górami, zmrok ogarnia dolinę. To był długi dzień.

Następny dzień Powrót do Wstępu Powrót do Strony głównej