Dzień: [0-1] [2] [3] [4] [5] [6] [7] [8] [9] [10] [11] [12] [13] [14] [15] [16] [17] [18] [19] [20] [21] [22] [23] [24] [25] [26] [27] [28] [29] [30]


Mysore – Chamundi Hill

wtorek, 24 II 2015


Z wizytą u Chamundy | Muzeum sztuki hinduskiej | Popołudniowy spacer po mieście


To już końcówka trampingu. Co prawda zostały jeszcze trzy dni do powrotu, samolot z Goa do Europy mamy w czwartek, ale już chyba oboje czujemy, że mamy dosyć trampingu. Teraz najważniejsze jest, by niczego nie sknocić, by nigdzie się nie spóźnić, nie ryzykować już żadnych niepewnych przejazdów. Najważniejszy punkt programu na dzisiaj to kupić bilety autobusowe w kierunku Goa. Bilety są po 92900 rupii, mając je w garści czujemy się już spokojni teraz możemy spokojnie zaplanować resztę dnia.
Po wczorajszych emocjach związanych z uroczystościami królewskimi, mamy ochotę na coś spokojnego. Postanawiamy pojechać na Chamunda Hill, pobliskie wzgórze ze świątyniami. Autobus (bilety po 28 rupii) zawozi nas na górę.
– Właściwie moglibyśmy wchodzić na górę na piechotę – zauważam – W 1659 roku zbudowano tu schody liczące ponad 1000 stopni.
– O nie, dziękuję!
Mnie też nie nęci monotonna wędrówka schodami, chociaż po przejściu 700 stopni na pielgrzymów czeka niespodzianka: wykonany z granitu gigantyczny Nandi z II w n.e. Co prawda, brązową rzeźbę wielkiego byka Nandi, będącego wahaną (wierzchowcem) Śiwy widziałem już w
Khajuraho, ale z perspektywy czasu będę trochę żałować, że tym razem pominąłem tutejsze starożytne przedstawienie Nandi.
Na wzgórzu zwiedzamy świątynię Śri Chamundeshwari. Zbudowana jest w stylu południowoindyjskim: stożkowata wieża wykonana jest z żółtego piaskowca, ma 7 poziomów i dodatkowo wysokie zwieńczenie. Jednakże w przeciwieństwie do świątyń, które widzieliśmy w Madurai i w Kuala Lumpur, zamiast licznych kolorowych postaci bogów i bohaterów na każdym poziomie wieży umieszczono dziesiątki miniaturowych stup. Z każdej strony wieży i na każdym poziomie znajdują się dodatkowo posągi Śiwy z białego marmuru. Całość jest piękna i sprawia bardzo eleganckie wrażenie.
– W życiu nie zapamiętam takich długich nazw – mruczę.
– Świątynia Chamundy, to proste.
No, niby tak. Chamunda (po polsku Ćamunda) lub właściwie Chamundeshwari jest gniewną, dziką manifestacją Śakti – małżonki Śiwy, która ma moc niszczenia demonów Chandy i Mundy, a także Mahishasury, potwora z bawolą głową. Z Chamundą spotkałem się już kilka razy. Raz, pod postacią „nieprzystępnej” Durgi w świątyni w Varanasi i drugi raz w Pushkar. Ale także w życiu realnym… W każdym razie, odkąd Chamunda zabiła tu, na wzgórzu, asurę Mahishę, jest czczona przez miejscowych maharadżów.
Wnętrze wygląda bardzo staro i odnoszę wrażenie, że jest bardzo świętym miejscem dla hindusów. Wszędzie zakazy fotografowania. Wokół kolumn i różnych figur stoją niewielkie kubki ugotowanego białego ryżu przyniesionego tu bogom w darze. Interesujące są kolumny, które do wysokości głowy człowieka mają przekrój kwadratowy i ozdobione są płaskorzeźbami i wizerunkami bogów. W świątyni znajduje się kilka wizerunków Nandi. Przed świątynią oglądamy mosiężne czy brązowe rzeźby przedstawiające smoki i lwy, ale także stoiska z kwiatami i jedzonkiem dla bogów. Kręci się tu sporo policji, pilnuje porządku. Są przygotowane zapory, aby porządkować przepływ pielgrzymów w okresie nasilonych wizyt. Faktycznie, miejsce cieszy się sporym powodzeniem u hindusów, widać dziesiątki i setki pielgrzymów zmierzających do świątyni. Ubrani są wyjątkowo kolorowo, niektórzy tworzą grupy, prawdopodobnie przyjechali z bardziej odległych miejsc na pielgrzymkę. Karnie ustawiają się w kolejce, wiele osób trzyma talerzyki albo naręcza kwiatów. Czas oczekiwania na wejście do świątyni skracają plotkując lub modląc się.

Kończymy odwiedziny u Chamundy, mamy chwilę, by pospacerować po placach i uliczkach na wzgórzu. Rozciąga się stąd fantastyczna panorama na całe miasto. Pokazuję Cecile rącznika, czyli roślinkę znaną mi z wielu innych krajów, z której produkuje się rycynę. Później zjeżdżamy autobusem na dół, oglądamy kolejne pałace i inne reprezentacyjne budynki. Podchodzimy na koniec pod wczorajszy pałac, który w świetle dnia wygląda zupełnie inaczej. Teraz możemy pochodzić po dziedzińcach, przyjrzeć się dokładniej elewacjom i otaczającym pałac świątyniom. Uwagę naszą zwraca stoisko z arbuzami czy też z melonami takimi jak w Polsce. Tu sprzedawcy obrali melona z łupiny i wstawili do schłodzonej szklanej szafki czerwone, soczyste krążki gotowe do zjedzenia.
– Masz ochotę? – pytam Cecile.
– Wiesz, wolałabym sama sobie obrać i ukroić arbuza – dziewczyna wciąż nie ufa w Indusom.
Chodzimy sobie po dzielnicy bardziej zaniedbanej oglądamy kolorowe domki zaglądamy do różnych warsztatów. Podchodzimy jeszcze pod kościół katolicki w stylu neogotyckim. To katedra św. Józefa. Dwie strzeliste wieże i fasada z rozetą przypominają, że gotycka forma świątyń sprawdza się pod każdą szerokością geograficzną. Odwiedzamy następnie miejscowe muzeum ze zbiorami sztuki hinduskiej oraz zbiorami etnograficznymi.Sporo tu artefaktów z gospodarstwa domowego: sita, przetaki, plecione kosze o wymyślnych kształtach. Są i metalowe naczynia bogato ornamentowane i trochę ceramiki. Podobają mi się przywiezione z Konyak Naga czarne, drewniane figury z długimi szyjami. Wyrzeźbiony mężczyzna w szpiczastym hełmie z pewnością jest wojownikiem: trzyma w dłoniach ludzką czaszkę. Natomiast wystawiona biżuteria i kobiece ozdoby, nie za bardzo się nam podobają.

Długo, długo chodzimy po mieście, mamy na to cały dzień. W wielu miejscach przed domami spotykamy wzorki z rozsypanego ryżu. Z tym zwyczajem spotkaliśmy się już wczoraj, to znak kolam finezyjnie rysowany przez gospodynie, gdy posprzątają już swoje domostwo.
Natrafiamy na przepiękny pałac z alabastrową elewacją niesamowicie drobiazgowo wyrzeźbioną, to zapewne dom jakiegoś możnego człowieka. Śnieżnobiałe płaskorzeźby przedstawiające słonie i łabędzie przedzielone są pilastrami. Na parterze budynek obiega balkon z ażurową balustradą (jalis) a wykusze na pierwszym piętrze przypominają mi Złote Miasto –
Jaisalmer. Sporo na ulicach muzułmanów. Dziewczyny, uczennice chodzą w hidżabach – w czarnych narzutkach okrywających ich biust i głowę. Niektóre kobiety ubierają się bardziej tradycyjnie paradują w burkach ukazując męskiemu światu jedynie dłonie i oczy. Ciekawe, jak dzieciaki rozpoznają swoją matkę przychodzącą po nie do szkoły?
Później trafiamy kolejny raz na uliczny targ przesycony zapachami i pełen barw. Zwisające ze straganów girlandy i naszyjniki z różnokolorowych kwiatów kuszą, by je dotknąć lub przynajmniej powąchać. Przez chwilę przyglądam się pracy Induski wytwarzającej takie pachnące naszyjniki. Ubrana w seledynowe sari siedzi „po turecku” na ziemi przed sklepem. Obok plastikowa miednica z oberwanymi białymi kwiatami, w reklamówce – kwiaty pomarańczowe. Zgrabnie nanizuje kwiaty na nitkę: pięć białych, jeden pomarańczowy, pięć białych, jeden pomarańczowy... Pracuje szybko, w skupieniu. Na wielkich kawałkach liści bananowca rozłożyła gotowe naszyjniki. Może chcecie kupić? Na sąsiedniej ulicy sprzedawcy wystawili pokryte miedzią wielkie gary i kotły. A obok, fuj! plastikowe imbryki. Plastikowego badziewia tu zresztą więcej: sznurki z kolorowymi koralikami, „złocone” wielkie kolczyki i plastikowe kwiatki do flakonu. Są oczywiście przyprawy, kadzidełka i mydełka. W Indiach wszystko jest!

Wieczorem udajemy się na dworzec autobusowy odbierając wcześniej plecaki z hotelu, wsiadamy do naszego autobusu Seabird, który nas zawiezie na Goa. To będzie nasza ostatnia długa podróż w warunkach hinduskich.

Następny dzień Powrót do Wstępu Powrót do Strony głównej