Dzień: [0-1] [2] [3] [4] [5] [6] [7] [8] [9] [10] [11] [12] [13] [14] [15] [16] [17] [18] [19] [20] [21] [22] [23] [24] [25] [26] [27] [28] [29] [30]


Hatton – Maskeliya – Adam's Peak – Hatton

niedziela, 15 II 2015


Jedziemy do Hatton | "Tylko mi nie rób bałaganu!" | Gdzie jest ta góra? | Trochę się denerwuję | Szlakiem straganów | Święta góra | Nocny powrót z błądzeniem


[początek dnia]

Lądujemy na zatłoczonym ciasnym dworcu (piszę to tak, jakby inne dworce w Sri Lankę były przestronne). Pozbywamy się rikszarzy oferujących podwiezienie nas do naszego hotelu. Przecież nawet nie wiemy, gdzie będziemy spać, a miasteczko nie wygląda na duże. Przy głównej ulicy zagwozdka.
– Idziemy w lewo czy w prawo? – pytam, jak zawsze niezdecydowany.
– W prawo!
Miejscowi podają nam dwie najbliższe lokalizacje. W odległości 100 metrów w bocznej uliczce znajduje się Lodge – czyli nie “hotel". Właścicielka chwilowa nie ma, a dyżurny chłopak dyżurujący chłopak nie potrafi podjąć decyzji o rabacie dla nas. Zostawiam Cecil do dalszej negocjacji, a tam oddają się krętą drogą w górę poszukiwaniu innego roku lokum kropka – Na wszelki wypadek. Faktycznie, znajdując całkiem niezły guest-house i przekonuję hotelarza, by spuścił cenę z 2000 do 1500 rupii. Wracam biegiem.
– No, dobrze, że jesteś – mówi Cecile – bo facet już chciał wracać
Tu wskazuje na właściciela, który zaczął się już niecierpliwić.
Idę obejrzeć pokój, jak zwykle wywracam oczami i robię zdegustowane miny, by odebrać potencjalne argumenty hotelarzowi.
– 1300, okej?
Dobijamy targu, płacę od razu. Pytam jeszcze o autobus na szczyt Adama. Bierzemy szybki prysznic, robimy sobie kawę i herbatę. Przepakowuję plecaczki.
– Tylko nie rób mi tu bałaganu – upomina mnie Cecile – tam jest twój kąt!
– Bierzesz kurtkę czy polar?
– Polar.
– Ja tylko ortalion. Mam nadzieję, że nie będziemy tam nocować!

Autobus w stronę “naszej” góry już czeka. Cóż, autobusy tutaj zawsze "czekają" na pasażerów, co nie zachęca nikogo do pośpiechu. Wyjeżdżając poza Hatton, widzę kilka lepszych hoteli i pensjonatów. Tak więc nie ma tu problemów z noclegami.
– Patrz, fabryka herbaty! – pokazujące Cecile olbrzymi budynek, w którym na kilku piętrach widoczne są hale z kontenerami i stanowiskami do sortowania liści herbaty.
– Chciałabym zwiedzić plantację! – przypomina mi Cecile.
– Jak tylko będzie okazja!
Na razie oglądamy plantacje herbaty z okien autobusu. A okolica jest prześliczna! Czy wyjeżdżamy malowniczą drogą, wokół jeziora a właściwie sztucznego zbiornika wciśniętego między zbocza gór porośniętych herbacianymi krzewami. Ciemna zieleń liści herbaty kontrastuje z niebieską taflą wody.
Tu i ówdzie możemy dostrzec pracujące na plantacji kobiety w kolorowych tradycyjnych strojach. Skubią młode listki, wrzucając je do koszy trzymanych na plecach. Nie wiem, czy zbiory trwają tu cały rok, ale nie wygląda na to, by właśnie teraz odbywały się herbaciane żniwa. Zresztą, może teraz upał za duży, zbliża się południe. No właśnie! Czas leci a góry Adama nie widać. Wyłaniające się zza zakrętów kolejne góry nie wydają się tymi właściwymi. A ginący na horyzoncie szpiczasty wierzchołek jest zbyt odległy, by to był nasz dzisiejszy cel.
– Musimy być cierpliwi, dojedziemy – mówię właściwie do ciebie.
Zjechaliśmy z głównej drogi, dotarliśmy do jakiegoś miasteczka czy wioski. Ładnie tu, tak kolorowo, a jednocześnie mało turystycznie. Kierowca każe nam wysiąść i... przesiąść do innego autobusu. Ha! Więc czeka nas jeszcze więcej drogi! Nie byliśmy na to przygotowani. Korzystając z przerwy, kupuję banany – i to w normalnej cenie. Po ponad 30 minutach, gdy autobus jest już całkowicie wypełniony, ruszamy. Cecile dostaję na kolana dziecko, jedziemy w tłoku.

Teraz okrążamy jezioro z drugiej strony. Droga stopniowo oddala się od niego i wspina coraz wyżej. Przejeżdżamy przez rozległe leśne tereny. Na drodze coraz więcej autobusów, busów i samochodów osobowych.
– Zdaje się, że jedziemy do tej szpiczastej góry, którą widzieliśmy wcześniej – mówię z niepokojem i obliczam godziny potrzebne na wejście i zejście.
Wędrówka trwa jakieś 6 godzin w obie strony. Mam poważne wątpliwości, czy zdążymy wrócić przed nocą. – Wszystko zależy od tego, na którą godzinę dojedziemy.
Po godzinie od zmiany autobusu stajemy... w korku. Dziesiątki pojazdów w żółwim tempie posuwają się w stronę świętej góry.
– To już musi być niedaleko! Wysiadamy! – podejmuję decyzję.
Wzorem innych pasażerów przeciskamy się pomiędzy stojącymi busami. Stoją zresztą w obu kierunkach, co oznacza, że znaczna część pielgrzymów już wraca. W miejscu, gdzie zaczyna się szlak na szczyt, powstało miasteczko ze straganami i barami. Czegoż tu nie ma! Pamiątki, zabawki, owoce... Dużą popularnością cieszą się kolorowe plecione sznureczki zawiązywane przez pielgrzymów na przegubie. W tym momencie jeszcze nie zdaję sobie sprawy z tego, że tych kramów będzie o wiele więcej! Góra wznosi się nad nami wysoko i przypomina mi się moment, gdy stałem z zadartą głową w Prioni i patrzyłem na szczyt potężnego Olimpu. Adam’s Peak jest znacznie niższy, raptem 2300 m n.p.m., co czyni go piątym co do wysokości szczytem Sri Lanki. Wchodzić będziemy z wysokości około 1200 metrów, to odpowiada zdobywaniu Czerwonych Wierchów z Zakopanego.

Jest 14:00. Na razie idziemy wzdłuż dziesiątków straganów, towarzyszy nam tłum pielgrzymów. Spotkana przez nas para białasów mówi, że wchodzili na szczyt wczoraj w nocy, ale utknęli pod szczytem z powodu nieopisanych tłumów. My zgodnie odpuściliśmy sobie nocną wędrówkę: raz, że niewiele widać, dwa zdjęcia o świcie – robione naszym aparatem byłyby byle jakie. Wędrujemy więc wraz z pielgrzymami. Idą różnie: szybko lub powoli, samotnie lub – częściej – z rodziną. Wielu z nich w swych wełnianych czapeczkach, niektórzy ubrali rękawiczki.
– Zmarzluchy! – podśmiewamy się.
Wchodzą dzieciaki i starsze osoby, by nie powiedzieć staruszki. Te ostatnie często wspinają się boso!
– Oszczędzają sandały lub rzeczywiście dla nich to święta góra – komentujemy.
Stragany ciągną się wzdłuż drogi cały czas, a wrażenie odpustowej czy jarmarcznej atmosfery dopełnia muzyka dobiegająca z zawieszonych na drzewach głośników. Nie umiem określić, czy to pieśni religijne, czy zwykłe. Czasem mam wrażenie, że te mantry, to ogłoszenia komercyjne ;-).
Idziemy w dobrym tempie. Szlak jest prosty – w górę i w górę. I to po schodach! Czegóż się nie robi dla pielgrzymów! Przypominają mi się wycieczki przez Zachodnie Wzgórza nad jeziorem Dian Chi koło Kunmingu. Widzę, że nie tylko Chińczycy lubią wygodę! Wznieśliśmy się już wysoko ponad dolinę. Gdyby nie lekka mgiełka zasnuwająca odległe szczyty, panorama byłaby prześliczna. Najbliżej nas, po drugiej stronie straganowego miasteczka piętrzą się ciemne, masywne skały. Tu i ówdzie po ich powierzchni spływa cienka struga wody zamieniając się z czasem w srebrzystą – i bezgłośną z tej odległości – siklawę. Droga wspina się cały czas do góry, niektóre ze stopni mają 40 centymetrów i ciężko staruszkom je pokonać. Widzę, że niektórzy przystają i ciężko oddychają. Ale oto z przodu dobiega nas pieśń buddyjska rozpisana na głosy. Doganiamy grupkę młodzieży nastoletniej, która pielgrzymuje w towarzystwie paru starszych Lankijczyków. Mężczyzna intonuje kolejne zwrotki, a dziewczęta, podśmiewając się nieco, kontynuują przyśpiewki. Bardzo miło się tego słucha, melodia łatwo wpada w ucho. Nagrywamy fragmenty dyktafonem komórkowym. W ogóle panuje tutaj luźna atmosfera. Ludzie uśmiechają się, pozdrawiają.
– Czytałam, że używają w górach specjalnego pozdrowienia – mówi Cecile – ale nie pamiętam brzmienia.
– Możemy pozdrawiać po polsku – proponuję.
Niektóre z dzieciaków korzystają z ramion lub pleców rodziców, inne z zapałem wchodzą po schodach.
– Skąd w dzieciach tyle energii? – nie mogę się nadziwić.
Straganów już praktycznie nie ma, zdarzają się punkty gastronomiczne serwujące herbatę, zimne napoje i ciastka. Ceny rosną wraz z wysokością. Droga upstrzona jest nie tylko śmieciami, ale i kolorowymi sznureczkami sprzedawanymi na straganach. Najwięcej jest w kolorze złotym z metalizowaną nitką.
– Te się najłatwiej rozwiązują – próbuję objaśnić swą obserwację.
Cecile inaczej interpretuje sznureczki.
– To grzechy, których buddyści się pozbywają na tej górze!
Nie tylko sznureczki znajdujemy na ścieżce: są też rozerwane klapki i sandały, zdarzają się zgubione rękawiczki. W miejscach, gdzie droga przekracza strumienie, zbierają się pielgrzymi i kąpią się rozebrani do pasa, lub tylko obmywają symbolicznie twarze.

Im bliżej szczytu, tym więcej osób. Ostatni odcinek schodów jest rozdzielony wzdłuż barierką. Prawa strona – dla wchodzących – jest totalnie zakorkowana.
– Nie jesteśmy buddystami, chodźmy na drugą stronę – zachęca Cecile.
O, tak! Teraz szybko dostajemy się na górę, odnotowując stosy klapków pozostawionych przed wejściem do świątyni.

Świątynia – opis –
Siadamy na schodkach i delektujemy się widokiem gór co i rusz wyłaniających się spośród chmur gnanych zimnym wiatrem. Słońce chyli się ku zachodowi.
– Czas wracać!

Zbiegając po schodach, wciąż mijamy ludzi wchodzących na szczyt. To "nocna zmiana" – może spędzą tu noc, lub będą schodzić po ciemku? A właściwie nie po ciemku, bo wzdłuż szlaku rozstawione są latarnie ze świetlówkami. Gdy w godzinę później całkiem się ściemni, “świetlówkowy szlak" prowadzący ku niebu wygląda doprawdy rewelacyjnie. Na razie naszym zmartwieniem jest powrót do Hatton. Boję się tu utknąć na dłużej. Na szczęście przy straganach stoi autobus wracający o 20:00 wprost do Hatton. I chociaż do odjazdu zostało ponad pół godziny, zajmujemy miejsca. I dobrze, bo już na długo przed odjazdem autobus jest wypełniony po brzegi. Co wcale nie oznacza, że po ruszeniu w drogę nie będziemy dobierać kolejnych pasażerów...
Umęczeni jazdą w trzęsącym się autobusie dojeżdżamy na miejsce około 22:00.
– Coś tu się mi nie zgadza – mówię, gdy się zatrzymujemy – to nie jest nasz dworzec!
Rzeczywiście, wylądowaliśmy na jakieś peryferiach.
– Musimy wrócić “po śladach". Pamiętasz, którędy jechaliśmy?
– Chyba... tędy.
– Hm. Może i tędy – stwierdzam po przejściu kilkuset kroków.
Ale co dalej? Wokół jakieś rudery i nieużytki. Wracamy. Miejscowi pokazują przeciwny kierunek i faktycznie, pół godziny później, jesteśmy już w naszym miłym, chociaż wyziębionym pokoju. Herbata, kawa i do spania!

Następny dzień Powrót do Wstępu Powrót do Strony głównej