Dzień: [1] [2] [3] [4] [5] [6] [7] [8] [9] [10] [11] [12] [13] [14] [15] [16] [17] [18] [19] [20] [21] [22] [23] [24] [25] [26] [27] [28] [29] [30] [31] [32]


Pathankot – Dharamsala – McLeod Ganj

środa, 28 III 2007


Sikh nas budzi ze snu | Pojedynki na szosie | Ośnieżone szczyty pasma Dhauladhar | Tybetańskie świątynie


Pasmo Dhauladhar

Nasza podróż zbliża się do końca. Zdecydowaliśmy się pojechać jeszcze do dwóch górskich miejscowości – Dharamsali i McLeod Ganj rezygnując z długiej, męczącej jazdy do znajdującej się również w górach Śimli. Stamtąd musimy dotrzeć do Delhi.

Ze snu o 4:00 rano wybija nas głos modlącego się Sikha. Rozumiem, że lubi się modlić na głos, ale dlaczego robi to przez megafon budząc cały Amritsar? Zmęczeni ostatnimi dniami zwlekamy się z łóżka dopiero o 5:00. Dobrze, że wczoraj kupiłem kawę, może się obudzę na dobre. Pakuję plecak i schodząc po schodach czuję dziwną lekkość. Czyżby ubyło nam jakichś pamiątek pod naszą nieobecność? Sprawdzę wieczorem. Tak naprawdę to realnego zagrożenia kradzieżą czy kieszonkowcami w Indiach nie wyczuwam. Widzę nieraz Indusów zostawiających bez dozoru swe bagaże, ale może po prostu niewiele są warte? Pasmo Dhauladhar

Rikszarz podwozi nas na dworzec autobusowy (20 INR). "Jego trasa jest dużo prostsza niż nasza wczorajsza droga" – zauważa Hanka. No cóż, taksówkarze w Krakowie też lepiej znają miasto ode mnie ;-) Autobus do Pathankotu już czeka, ruszamy po 10 minutach. Za miastem dopada nas nieoczekiwanie mgła nisko ścieląca się nad łanami pszenicy. Krajobraz podświetlony promieniami słońca jest zupełnie nieziemski (a przynajmniej nieindyjski).
Droga jest wyboista, poruszamy się w ślamazarnym tempie, przystając na każde żądanie ;-) Nic więc dziwnego, że stukilometrową odległość pokonujemy w 3.5 godziny. Doświadczenie mnie już nauczyło, że tu drogi nie liczy się na kilometry; na godziny się liczy! Jakaż to różnica w stosunku do
Iranu z jego pospiesznymi autobusami pędzącymi po autostradach!
Początkowo ta część Pendżabu sprawia wrażenie wyludnionej. Jakże się myliłem! Za Batalą ruch na drodze jest już duży, co moment powtarzają się sytuacje pod tytułem "kto pierwszy wróci na swój pas?" – nasz autobus wyprzedzający riksze, czy inny pojazd z naprzeciwka wykonujący podobny manewr? McLeod Ganj: Avalokiteśwara
Atmosfera w autobusie również się zagęściła i jedziemy teraz w potwornym ścisku. W Pathankocie biegnę na dworzec kolejowy. Trzymając w ręku bilety na jutrzejszy sleeper czuję się jakbym był już w Delhi. Wreszcie!

Teraz przesiadka do Dharamsali. Autobus jest niby do McLeod Ganj, jakoś jednak nie dowierzam kasjerowi (90 INR). Droga zmierza wprost na wschód, musimy przenieść się na lewą, zacienioną stronę pojazdu. Podróżują z nami dwie młode Skandynawki. To reguła w Indiach – na kilkadziesiąt osób w autobusie lub w wagonie spotykamy średnio dwóch innych nie-Indusów.
Za Nurpurem czeka nas niespodzianka – na widnokręgu pojawia się potężniejący z każdą chwilą Dhauladhar Range. To wspaniałe pasmo Himalajów o długości 60 kilometrów rozciąga się na północ od Dharamsali. Szczyty są ośnieżone, liczą ponad 5.000 metrów z kulminacją Dhauladhar (Biała Góra), 5639 m n.p.m.
Na szosie trwają roboty drogowe, umacniane są skarpy i urwisty brzeg rzeki Brah Khad. Tablice z dumą informują, ile to milionów rupii zainwestowano w przedsięwzięcie. Niewątpliwe modernizacja ułatwi ruch na tej wąskiej drodze. W Gagl Sahora skręcamy w końcu do Dharamsali, górskiej miejscowości malowniczo położonej na wysokości 1470 m n.p.m. Stamtąd już tylko 10 kilometrów do McLeod Ganj nazwanego tak na cześć brytyjskiego dowódcy wojskowego. Upłynie jednak sporo czasu zanim się tam dostaniemy – w Dharamsali autobus ma prawie godzinny postój. McLeod Ganj: mandala

Na placyku, który jest jednocześnie dworcem w McLeod (2080 m n.p.m.), naganiacz oferuje nam pokój za 200 INR. Upewniam się, czy jest ciepła woda i okno na zewnątrz. Na miejscu okazuje się co innego. Klitka jest ciemna, okienko na korytarz. Wściekły jestem, gdyż nie dość, że straciliśmy czas, to odeszliśmy kawałek od centrum. Ostatecznie zostajemy w sąsiednim hotelu. ("Krishna Guest House", 250 INR).

Miasteczko McLeod Ganj, jest od 1960 roku siedzibą Centralnej Administracji Tybetańskiej, którą kieruje Jetsun Jamphel Ngawang Lobsang Yeshe Tenzin Gyatso lub po prostu Dalaj Lama XIV. Miło byłoby spotkać się z Jego Świątobliwością, nas jednak interesuje teraz klasztor Tsuglagkhang. Trafnie odgadujemy właściwy kierunek i idziemy w ślad za mnichami.
Tuż za murami kompleksu znajduje się Muzeum Tybetańskie, wewnątrz zdaje się jest kilka tablic ze zdjęciami opowiadającymi historię kraju. Dziękujemy, może innym razem. Budynek głównej świątyni jest całkiem nowoczesny, liczy nie więcej niż 15 lat. W środku siedzą mnisi, mrucząc czytają swoje księgi. Centralną postacią ołtarza jest złoty Budda, przed nim złota mandala, po bokach malowane Tary. Z prawej strony dwa ciekawe posągi, Padmasambhavy, jednego z tybetańskich guru oraz wielogłowa postać Avalokiteśwary. Naprzeciw siedzących mnichów zasłonięta wzorzystymi kapami znajduje się złota, przepięknie ornamentowana płyta z mandalą.
Sąsiednia świątynia, Kalachakra również nowa jest cicha i opustoszała. Kręci się tylko starsza Francuzka, pilnuje, czy turyści zachowują się przyzwoicie. Ot, choćby tak, jak to młode europejskie dziewczę, które siadło pod kolumną po turecku, oparło rozłożone dłonie na kolanach i z zamkniętymi oczami medytuje. I w tej świątyni jest na co popatrzeć – posągi, kolorowe tkaniny, rytualne przedmioty, wśród nich śliczna zabytkowa mandala.
McLeod Ganj: pismo tybetańskie

Idziemy na wieczorny spacer. Od głównych ulic odchodzą strome przecznice lub schodki prowadzące do niżej (lub wyżej) położonych dzielnic. Sporo sklepów dla turystów, kilka lepszych hoteli. Zapędzamy się pod sąsiednią wioskę Bhagsu i dobrze po zmroku wracamy.

Następny dzień Powrót do Wstępu Powrót do Strony głównej