Dzień: [1] [2-3] [4] [5] [6] [7] [8] [9] [10] [11] [12] [13] [14] [15] [16]
Ładnie, ale nie chcę tu emigrować... | Szukamy pamiątek | Parę słów o tatuażach | Spacer po mieście | |
Dziś ostatni odcinek podróży po Nowej Zelandii – jedziemy do Auckland. Pewnie, że czuję niedosyt i chciałbym poznać jeszcze jakieś ciekawe miejsca na północnym koniuszku wyspy, dotrzeć do lasów kauri, zobaczyć wielkie, kamienne buły nad brzegiem oceanu, czy choćby obejrzeć wodospad pod Auckland. Wieczorem odlatujemy do Christchurch, więc czasu wystarczy tylko na przejazd i zwiedzanie miasta.
Wstajemy koło szóstej.
– Zmarzłeś? – pytam na wszelki wypadek.
– Nie, w ogóle!
W namiocie jest strasznie ciasno. Ta dwójka jest całkiem wygodna dla jednej osoby, ale przy tylu rzeczach, które mamy – męczymy się bardzo. W końcu to dwóch wyrośniętych chłopów!
– Siądź! Ja się przesunę, zwiniesz śpiwór a potem ja swój.
Wychylam głowę na zewnątrz. Półmrok, ptaki śpiewają. Szronu na tropiku nie ma. Ściągam z siebie niepotrzebne rzeczy i biorę się za gotowanie wody. Tym razem Sergiusz nie protestuje i łapczywie chwyta kubek z gorącą herbatą. Zagryzamy ciastkami i łakomym wzrokiem patrzymy na dojrzałe pomarańcze, od których wprost uginają się gałęzie drzew przed domem.
– U swoich gospodarzy na grandę nie pójdziemy! – śmieję się.
Po 40 minutach marszu jesteśmy w centrum. Na ulicach pusto, sklepy pozamykane, wszak jest niedziela. Szkoda, na drogę musi nam wystarczyć parę krakersów.
Trzy godziny w autobusie do Auckland mijają na obserwowaniu niezbyt urozmaiconego krajobrazu. Teren się wypłaszczył, lasów ubyło. Poruszamy się na długich odcinkach po budowanej autostradzie, która ma połączyć krańce Wyspy Północnej. Wokół Auckland – największego nowozelandzkiego miasta (1,4 mln mieszkańców w 2015 r.) – rozbudowały się osiedla, szeregi parterowych domów ciągną się kilometrami.
– Nie chciałbym tu mieszkać – stwierdzam bez przekonania.
– Ja też nie – potakuje Sergiusz.
Przynajmniej tu jesteśmy zgodni. Nie wypełnię więc ankiety imigracyjnej...
Główny dworzec autobusowy znajduje się w samym centrum przy marinie. Sprawdzamy najpierw na pobliskim dworcu kolejowym połączenia na lotnisko – pociągi dojeżdżają tylko do Papa Toe Toe. Dalej trzeba się przesiąść na autobus, ale kombinowany dojazd jest najtańszy. Zostawiamy plecaki w automatycznych szafkach, upychając dwa plecaki w jednym boksie. Sergiusz ustawia kod.
– Jaki kod wpisałeś? – pytam.
– Nie powiem.
– Nie wygłupiaj się powiedz. Muszę wiedzieć na wszelki wypadek.
– Nie powiem!
Co za dziecko! Muszę teraz pilnować, by mi nie zaginął gdzieś. W informacji turystycznej przy głównej ulicy pobieramy plany miasta i rozkłady komunikacji podmiejskiej. Zwiedzać w Auckland właściwie nie ma czego, bezpłatnych muzeów jak na lekarstwo lub są poza ścisłym centrum. Ruszamy ulicą Queen St. w stronę portu. Dzielnica jest handlowo-biurowa, pełna kolorowego tłumu i z nie do końca uświadamianych powodów przypomina mi Sao Paulo.
– Muszę w końcu kupić jakieś pamiątki – mówię rozglądając się wokół – to ostatnia szansa! Ty też coś powinieneś kupić mamie.
Sergiusz kiwa głową, ale widać, że nie zamierza nic wydać ze swojego kieszonkowego. Centuś krakowski!
– Kup mamie pamiątkę!
Problem polega na tym, że na tej ulicy brak typowych straganów z pamiątkami dla turystów. Z tanimi pamiątkami, trzeba doprecyzować. Zaglądamy tu i ówdzie, lecz bez powodzenia.
– Trzeba mi było kupić miód manuka, gdy była okazja – zżymam się – Albo jakieś gadżety w Taupo…
Ostatecznie Sergiusz kupuje torbę z nowozelandzkimi z symbolami, ja zestaw miniaturowych miodów manuka. W parku, do którego w końcu docieramy, trafiam na nowozelandzkiego motyla. Jednego! Daleko mu do 15-centymetrowych z Borneo, błękitno-czarnych okazów z Kostaryki czy seledynowo-pomarańczowych owadów z laotańskiej dżungli. Ale jest kolorowy i niewątpliwie zaświadcza, że panuje tu już wiosna! A wiosny wkoło jest faktycznie pełno: magnolie wprost uginają się pod ciężarem olbrzymich kwiatów. Ale ciekawsze jest to, co widzimy na placu otaczającym fontannę: grupa miejscowych nastolatków bawi się razem w "klasy" skacząc przez długą skakankę. I nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że połowa z nich jest skośnooka. Dziewczyny ani chybi są z Indonezji a reszta chłopaków z Indii lub Bangladeszu sądząc po kolorze skóry i włosów. Reszta z Indochin. Ani jednego białasa! Nie wiem, czy to typowy obrazek, ale myślę, że "nowa" imigracja jest dla Nowej Zelandii prawdziwym wyzwaniem.
Zaglądamy do pobliskiej galerii sztuki. Jest, rzecz jasna, darmowa, zbiory tu zgromadzone podobają mi się. W szczególności – kolekcja drewnianych 2,5-metrowych rzeźb zatytułowanych "Ziarno" a przedstawiających kłosy zboża i kolby kukurydziane. Sergiuszowi podoba się natomiast podświetlona od środka kompozycja Hasingsa-McFalla "Biała niedziela" z białych piórek przypominająca znak Windowsa. W kolejnych salach dzieła są jeszcze bardziej nowoczesne – jak choćby posmarowana farbą umywalka przykręcona do ściany. Ani chybi autor dzieciństwie miał wstręt do mycia lub naoglądał się francuskiej sztuki surrealistycznej z początku XX wieku. Zresztą dużo tu zapożyczeń i pomysłów ze Starego Kontynentu. Mamy więc nowozelandzki kubizm, nowozelandzki impresjonizm, modernizm... Hm... Ale zwiedzającym się to podoba. Rodzina muzułmańska długo stoi przed kolorowym, abstrakcyjnym płótnem i dyskutuje. Najbardziej godna polecenia jest nieduża (w ciemnej sali, niestety) kolekcja olejnych obrazów przedstawiających maoryskich wodzów i innych plemiennych notabli. Ich głowy, czasem z kucykiem na czubku, szyja i piersi są ozdobione tatuażami. Tworzą geometryczne lub roślinne wzory, które niczym pajęczyna oplatają ciało: nie tylko twarz, ale i uda, pośladki i klatkę piersiową. Tā moko ryte w skórze za pomocą pióra albatrosów przez "świętych" tatuażystów (tohunga-tā-moko) należały się właśnie osobom wysoko postawionym w hierarchii społecznej plemienia (rohe). Wodzowie są ubrani w barwne stroje. Trzeba przyznać, że te tatuaże, pokrywające ciało Maorysów, robią wrażenie. Z pewnością zrobiły wrażenie na Europejczykach, którzy w 1835 roku zobaczyli na własne oczy Barneta Burnsa, angielskiego żeglarza i kupca, który wrócił z Nowej Zelandii wytatuowany od stóp do głów. Cóż, biedaczysko ratował swe życie, zgadzając się na ten permanentny makijaż w salonie urody plemienia Ngāi Te Rangi… A zdarzenie to stało się zapewne kanwą przygody roztargnionego profesora Jacquesa Eliacina François Marie Paganela, bohatera "Dzieci Kapitana Granta"… Dziś maoryskie tatuaże nie są aż tak popularne, chociaż nowozelandzka ministerka Nanaia Mahuta zrobiła sobie tā moko na podbródku…
Stroma uliczka prowadzi nas na główny plac –... A tu niespodzianka: dzień promocji islamu.
[brak reszty opisu miasta i przelotu do Christchurch]