Dzień: [1] [2] [3] [4] [5] [6] [7] [8] [9] [10] [11] [12] [13] [14] [15] [16] [17]
"Nie chciałem cię denerwować, ale..." | Czarujące widoki Półwyspu Dingle | | |
Gdy wstajemy koło 6:00, słońce jasno już świeci, ale nasz namiot skryty między stertami gałęzi i w otoczeniu wysokich drzew, wciąż tonie w mroku.
– Zmarzłeś? – pytam Sergiusza, widząc, że ubiera polar, kurtkę i zakłada kaptur.
– No, trochę zimno jest – mówi i przytupuje dla rozgrzewki nogami.
Myślę, że trochę się wygłupia.
Rzadko zdarza mi się budzić w środku lasu. Niewątpliwie ma to swoje zalety. Można na przykład zobaczyć w pobliżu jakieś zwierzę. Właśnie dorodna łania pojawiła się na skraju polany i skubie trawę. Chwytam aparat i strzelam kilka fotek.
– Podoba mi się tu! – oświadcza Sergiusz.
– Nie chciałem cię denerwować wczoraj, ale zrobiliśmy sobie nocleg w parku narodowym… – mówię z powagą w głosie.
– A pamiętasz, że spaliśmy już raz w górach w parku narodowym?
– Tak pamiętam, W Rile, w Bułgarii.
– I wtedy też były rano kozice przy namiocie.
Fajnie jest jeździć z tatą!
– Co dziś robimy? – Sergiusz skończył pakowanie i patrzy na mnie pytająco.
– Jedziemy na półwysep Dingle.
– Będą tam klify?
– Jakieś klify będą, ale ogólnie to jest bardzo atrakcyjny region do oglądania, z super krajobrazami. Myślę, że to taka Irlandia w pigułce.
– Okej, zobaczymy.
Zjadamy śniadanie i wychodzimy na szosę. Chcemy ustawić się na drodze wylotowej z Killarney, musimy więc przejść ze dwa kilometry do miasteczka. Dopiero teraz możemy przypatrzeć się zbudowanej nieco na uboczu katedrze pod wezwaniem Najświętszej Marii Panny. Świątynia jest kamienna, trójnawowa z transeptem i wieżą pośrodku. Wokół klomby i równo przystrzyżone trawniki. Obfotografujemy wszystko.
– No, nie wiem, się powinniśmy się tak zachwycać, bo to kościół neogotycki, a tylko wygląda staro – reflektuję się po chwili.
– Więc nie musimy wchodzić, tato?
Sergiusz najwyraźniej liczy na to, że mu się upiecze.
– Jasne, że wchodzimy.
Wnętrze jest również surowe: gołe, kamienne ściany. To w dużej mierze zasługa biskupa Kaseya, który w 1973 roku kazał skuć wiktoriańskie stiuki. Właściwie wszystko wywalił z kościoła i postawił nowy ołtarz.
Nawet szybko trafiamy na okazję. Zabiera nas Irlandczyk w średnim wieku. Jest jakiś bardzo religijny, sądząc po świętych obrazkach, krzyżykach i różańcach, którymi obwieszony jest samochód. Pytamy się, którędy jedzie. Krajobrazy robią się coraz bardziej atrakcyjne, wjeżdżamy w teren właściwie górski. Samochód pokonuje kolejne zakręty, wspinając się na przełęcz. Jest tu na tyle ładnie, że postanawiamy się zatrzymać na jakiś czas. Choćby na chwilę.
– Wysiądziemy na przełęczy, okej? – mówię do kierowcy.
– Na pewno chcecie tu zostać? Mały ruch jest…
– Poradzimy sobie, dzięki za podwózkę.
Żegnamy się i podchodzimy do tablicy informacyjnej.
– Widzę, że zadbali o to, abyśmy się czuli jak w Irlandii – stwierdzam z przekąsem wskazując na informacje podane głównie po irlandzku.
Okolica jest naprawdę interesująca. Granitowe skały piętrzą się ponad nami, a ze zbocza spływa struga, spadając w pobliżu nas kilku metrową kaskadą. Daleko na horyzoncie widać morze, a właściwie Atlantyk. Nieco bliżej jest zielono: niekończące się łąki podzielone rumoszem skalnym, a czasem kamiennymi murami wskazującymi, że łąki są użytkowane jako pastwiska. W dolinach widoczne są niewielkie jeziorka i stawy, nieco dalej jakieś miasteczko. Gdyby jeszcze niebo było błękitne!
Ruszamy w dalszą drogę. Tym razem zabiera nas jakiś biznesmen. Całą drogę w kierunku wybrzeża opowiada o swojej firmie. Prawdopodobnie o firmie, bo mówi cały czas po irlandzku.