Dzień: [1] [2] [3] [4] [5] [6] [7] [8] [9] [10] [11] [12] [13] [14] [15] [16] [17]
Poranek w Budapeszcie | O budowie mostu | Zachwycające pałace i pomniki | | Kolorowo jest! | Zamek na wyspie | Wyjazd do Słowenii
W nocy nieco zmarzłem, spałem bez koszulki. Robię sobie kawę i czekam cierpliwie, aż Sergiusz się zbudzi. Zjadamy po kanapce, robimy zapasy na drogę i odprowadzani przez właściciela do sforsowanej wczoraj bramy ruszamy "na miasto".
[Peszt]
Dochodzimy do Mostu Łańcuchowego zwanego również mostem Széchenyi’go. To powszechnie znana wizytówka Budapesztu. Dla mnie niecodzienne jest to, że w pierwszej połowie XIX wieku Buda i Peszt – dwa ważne miasta nad Dunajem wciąż korzystały z przeprawy promowej i trzeba było dopiero István Széchenyi’ego, by zrealizować budowę mostu. Wydawać by się mogło, że to trudności techniczne i znaczna szerokość rzeki (ok. 380 metrów) hamowały budowę stałych przepraw. A jednak już w latach 103-105 r. n.e. powstał z rozkazu Trajana kilometrowy most (Podul lui Traian) między Drobeta‑Turnu Severin (Rumunia) a Kładowo (Serbia). Mało tego: w 328 roku otwarto znacznie dłuższy (2434 m) rzymski most Konstatntyna (Podul lui Constantin) między Sucidawą (Rumunia) a Oescus (Bułgaria). A zatem dało się? Dało! Tamte mosty były drewniane ułożone na filarach kamiennych. Most Széchenyi’go w Budapeszcie był jednym z pierwszych mostów łańcuchowych w Europie. Już od 10 lat istniał wówczas most łańcuchowy w Wiedniu, ale tamten był znacznie krótszy. Łańcuchy były wykonane z kutego żelaza, co było istotnym postępem, gdyż wcześniej stosowano żeliwo (po raz pierwszy w Iron Bridge 1779 – Shropshire, Anglia). Na zastosowanie stali trzeba było poczekać do wynalezieniu procesu Bessemera w 1856 r. i pieców martenowskich (Siemensa-Martina, 1865). Wtedy już można się było pokusić o budowę takich konstrukcji jak 300-metrowa Wieża Eiffela czy dwukondygnacyjny most Luísa I w Porto
[Buda]
Wracamy do lewobrzeżnej części miasta znów przez Most Łańcuchowy. Tu, przy owalnym placu (Széchenyi István tér) znajdują się dwa sporych rozmiarów pomniki: hrabiego Istvána Széchenyi’go oraz Ferenca Deáka. Ten pierwszy bez wątpienia zasłużył na uhonorowanie go pomnikiem. Choćby z racji tego, że zainicjował budowę mostu Łańcuchowego. Omal nie zginął z tego powodu, lądując w wodach Dunaju, gdy zerwała się trybuna dla gości podczas uroczystości otwarcia mostu. Leczył się później psychiatrycznie i ostatecznie rozwiązał swe doczesne problemy, strzelając sobie w łeb. Tym niemniej w pamięci Węgrów pozostał odnowicielem narodowym i liderem węgierskiego ruchu liberalnego. Drugi z pomników, do którego podchodzimy przedstawia „mędrca narodu” w otoczeniu kilku innych postaci. Ferenc Deák zasłużył sobie na wdzięczność narodu aktywnie uczestnicząc w zawarciu Ugody austriacko-węgierskiej (1867), która zaowocował powstaniem Austro-Węgier. Teren na którym przez 51 lat panowała nowa monarchia był rzeczywiście olbrzymi: od Triestu i Istrii po Lwów i Czerniowce, i od Pragi po Sarajewo.
Mijamy budynek Pałacu Greshama z hotelem Four Seasons, przecinamy skwer Erzsébet z diabelskim młynem i na moment zatrzymujemy się przy placu Deáka Ferenca przed eklektycznym pałacem Anker (Anker-palota). Muszę przyznać, że stolica Węgier może zachwycać. Nagromadzenie pięknie odrestaurowanych, reprezentacyjnych budowli: pałaców i kamienic robi wrażenie.
Za drzewami niewielkiego skweru dostrzegamy narożny żółto-czerwony budynek. Ściany ceglane, nieotynkowane z różnymi wzorkami. Okna niby w stylu mauretańskim, dwie wieże nad portalem. To największa w Europie synagoga i ponoć druga na świecie. Kiedyś w soboty gromadziło się tu nawet 3000 żydów na parterze (zajmowanym przez mężczyzn) i krużgankach (przeznaczonych dla kobiet), dziś to obiekt muzealny. I powiedzmy sobie: wstrętnie drogi! Jesteśmy jednak szczęściarzami: bożnica jest dziś zamknięta. Nie jest to jakaś wybitna staroć, jakiej można by się spodziewać po najstarszej monoteistycznej religii świata, gdyż pochodzi z połowy XIX wieku. A jednak ta synagoga jest uważana (przynajmniej przez niektórych) za jedną z największych atrakcji Budapesztu. No cóż. Zauroczenie judaizmem, a często szukanie korzeni rodzinnych czy kulturowych jest potrzebą wielu Amerykanów i Europejczyków. Przecież Kraków często przyciąga turystów nie Wawelem, lecz żydowskim Kazimierzem… Sergiusz też nie wygląda na rozczarowanego zamkniętą bramą.
Przy ulicy Liszta trafiamy na skryty w zieleni deptaka pomnik. Kobieta ma suknię do kostek, włos rozwiany, rozcapierzone dłonie. Zastanawiam się, co to za węgierska heroina.
Ano, tak. To Ferenc Liszt, co prawda bez fortepianu. I pomyśleć, że na jego widok omdlewały wielbicielki, a co niektóre zbierały pamiątki po nim, traktując urwane struny lub zgubione chusteczki jak relikwie… Ot, taki romantyczny XIX-wieczny celebryta.
Na ulicach widzę coraz więcej policji, ulice są przegrodzone barierkami.
Odpowiada mi coś zawile po węgiersku. Patriota, znaczy się.
Przy kolejnej przecznicy znów zapory. Gromadzą się tu ludzie i spoglądają w kierunku ulicy Andrassy. Szybko wyjaśnia się sytuacja. Ta dobiegająca do nas muzyka, skandowanie tłumu i głos z megafonów mają źródło w długiej na kilometr kolumnie kolorowo ubranej manifestacji.
Tysiące budapesztańczyków, a zapewne i Węgrów, i osób z innych krajów przechodzi przed nami niosąc tęczowe flagi i kolorowe baloniki. Niektórzy, jak sądzę zapoznani z fałszywą prognozą pogody, niosą tęczowe parasole. Uśmiechają się i machają do nas przyjaźnie. Nigdy nie widziałem takiej imprezy na żywo. Tylko dlaczego idą eskortowani przez policję? I są oddzieleni od reszty barierkami?
Autobus do Lublany
– Idziemy dalej.
– Tato… to facet – mówi Sergiusz, wskazując na wpół zatartą inskrypcję na płycie pod nogami.
– Coś tam się dzieje, słyszysz? – mówię do Sergiusza, gdy zbliżamy się do ulicy Andrassy.
– Can we go through? – pytam uprzejmie mundurowego.
– Ach, to Marsz Równości – stwierdzam.
– A! Defilada gejów i lesbijek!