Dzień: [1] [2] [3] [4] [5] [6] [7] [8]
Skromne śniadanie | A gdzie sowa?! | Od pałacu do pałacu | Targ: lubię te klimaty | Rodzinne strony Pasteura | Starożytność przeplata się ze średniowieczzem | Katedra pełna obrazów | Dzieła Vaubana robią wrażenie | Kominy, fontanny i... zegary | O, jaki ładny szpital! | Dzieje jednej fontanny | Między Jurą a Wogezami | I w końcu Strasburg...
Dziś zaczynam dzień od zwiedzania Dijon, a tym samym Francji. O 7:00 zaglądam do kuchni zaciekawiony, jakież to śniadanie przygotował mi młody gospodarz. No cóż, nie jestem zaskoczony skromnością posiłku: słodka bułka, jakiś dżemik czy serek, soczek w kartonie i kawa. Zjadam, wspominając równie "obfite" śniadanie nad jeziorem Sun and Moon na Tajwanie. Pakuję się, żegnam z gospodarzem i opuszczam mieszkanie.
Poznawanie Dijon zaczynam od przejścia na Plac Republiki, przez który wczoraj w nocy przechodziłem. Teraz dopiero mogę przyjrzeć się fontannie okalającej pomnik Sadiego Carnota, XIX-wiecznego prezydenta Francji ze skrzydlatą postacią uosabiającą Sławę (La Renommée) ponad posągiem. Kolejnym moim celem będzie katedra Notre Dame (Église Notre-Dame de Dijon). Zbliżając się do niej mijam kilka kamienic z gigantycznymi muralami. Bardziej jednak podobają mi się kamienice o konstrukcji szachulcowej, których liczba wzrasta w miarę, gdy zbliżam się do centrum. W oddali na końcu wąskiej ulicy Jeannin widzę już szpiczastą wieżę. Zanim jednak tam dojdę, poświęcam chwilę na podziwianie renesansowej rezydencji Hôtel de Vogüé. Uwagę moją zwracają okna z rzeźbionymi naczółkami oraz dach kryty kolorową dachówką ułożoną w geometryczne wzory. Przechodzę przez bramę z pięknym rzeźbionym w drewnie tympanonem na niewielkie podwórko. Czas jednak na Notre Dame.
Budowa tego arcydzieła architektury gotyckiej zaczęła się około 1230 roku. Wzniesiona na planie krzyża łacińskiego świątynia od tamtego czasu jest główną atrakcją miasta. Obchodzę ją ze wszystkich stron, zachwycając się zachodnią fasadą z umieszczonymi na dwóch poziomach 17-kolumnowymi galeriami arkadowymi oraz trzema rzędami gargulców, których nagromadzenie (51 sztuk!) wzbudza uzasadnione podejrzenie, że pełnią tylko funkcję ozdób. I tak też jest w rzeczywistości. Mało tego: zostały dorobione dopiero w XIX wieku. Pierwotne gargulce zostały usunięte wkrótce po zbudowaniu kościoła po wypadku, w którym jedna z ozdób oderwała się i zabiła lichwiarza. Wśród wystających spoza lica fasady gargulców widzę postaci grajków, z fujarkami, małp, rolników z winogronami, barana czy też owieczki, a nawet suki trzymającej w łapach szczenię. Tych różnorodnych rzeźb jest naprawdę sporo i zapewne stały się przedmiotem niejednej pracy naukowej omawiającej kunszt gotyckiej sztuki.
Główna brama schowana jest w pod potrójną arkadą, a jej fronton pokryty jest podniszczonymi płaskorzeźbami. Gdy podnoszę głowę do góry, na wieży dostrzegam zegar, a powyżej jacquemart – automat dzwonniczy wybijający godziny. Tworzą go ruchome postacie Jacquemarta i Jacqueline, wybijających godziny dużym dzwonem oraz ich „dzieci” Jacquelinet i Jacquelinette, wybijających kwadranse.
Kościół, ku mojemu zadowoleniu, jest otwarty, wchodzę do środka. Chociaż to piątkowy poranek, trwa msza święta, mam więc utrudnione zwiedzanie. Nabożeństwo przyciągnęło zaledwie kilkanaście osób starszych osób. Rozglądam się uważnie po wnętrzu. Dwa rzędy masywnych kolumn z niby kompozytowymi kapitelami oddzielają nawę główną zwieńczoną krzyżowym sklepieniem od naw bocznych. Najciekawsze wydają mi się krużganki obiegające wokół główną nawę oraz galeria w transepcie. Rząd okien powyżej pozbawiony jest witraży. No cóż, pierwszy z francuskich kościołów, które oglądam, nie wywiera piorunującego wrażenia. Już już chcę udać się na dalszy spacer, kiedy przypominam sobie o La Chouette – figurce sowy, którą nieznany kamieniarz umieścił na murze kościoła. Rzeźba stała się poniekąd symbolem miasta. „Ale gdzie właściwie ona się znajduje?” – zastanawiam się.
– Jesteś stąd? – pytam schowaną pod parasolem dziewczynę na ulicy. – Wiesz, gdzie znajdę tę rzeźbę?
Pokazuję dziewczynie zdjęcie w komórce. Francuzka wyjaśnia, że znajduje się na północnej ścianie kościoła.
– Dzięki!
Zadzieram głowę do góry i chodzę tam i z powrotem wzdłuż kościoła, nie mogąc zlokalizować tej lokalnej atrakcji. Kolejny przechodzień, starszy mężczyzna zapytany przeze mnie, uśmiecha się szeroko i pokazuje małą figurkę na narożniku renesansowej kaplicy. „Taka malutka?!" – wzdycham w duchu nieco rozczarowany.
– Wiesz – ciągnie mężczyzna – tu znajduje się jeszcze jedna figurka sowy, mało który z mieszkańców wie o niej. Chodź, pokażę ci.
Podchodzimy pod sąsiadujący z kościołem Maison Millière. Tu, w zakamarku podwórka, na ścianie znajduje się jeszcze jedna sowa. Trudno ją dostrzec a jeszcze trudniej sfotografować.
No dobrze, można zwiedzać Dijon dalej. Najbliższe otoczenie kościoła Notre Dame to zabytkowe kamienice, zdaje się renesansowe z balkonami ozdabiającymi fasadę i mansardowymi oknami na dachu.
Stąd już dwa kroki do pałacu książąt burbońskich (Palais des Ducs et des États de Bourgogne). Zaglądam na mały wewnętrzny dziedziniec, nad którym wznosi się średniowieczna wieża Filipa Dobrego (Tour Philippe le Bon). Mieści się tutaj muzeum, o tej porze zamknięte, zaglądam tylko na niezbyt ciekawy dziedziniec jedynym interesującym elementami zdają się być narożna studnia i brama ze schodami. Zaglądam jeszcze na klatkę schodową w pałacu i przechodzę bramą na duży otwarty dziedziniec. Teraz dopiero można ujrzeć pałac w całej okazałości. Pochodzący z XIV wieku okazały budynek był przebudowywany wielokrotnie i trudno dziś w klasycystycznej fasadzie doszukać się pamiątek z wcześniejszych epok. W trójskrzydłowym budynku mieści się obecnie ratusz, którego urzędnicy wspaniałomyślnie udostępnili jedno ze skrzydeł dla Muzeum Sztuk Pięknych ze wspaniałą ponoć kolekcją obrazów malarzy flamandzkich. Fotografuję interesujące tympanony nad portykami w bocznych gmachach i… to tyle. Wspomniany dziedziniec otwiera się na sporych rozmiarów półokrągły plac Wolności (Place de la Libération) z dwoma rzędami miniaturowych wodotrysków. Bardzo przyjemne miejsce na spacery. Gdyby jeszcze tylko była słoneczna pogoda! No nic, idę dalej.
Na rue du Palais trafiam na, rzecz jasna, pałac. W tym wypadku chodzi o Pałac Sprawiedliwości, w którym mieścił się ostatnio sąd apelacyjny. Budynek pochodzi z XVI wieku, jego renesansową fasadę dopiero co odnowiono. Mój wzrok przyciąga brama a dokładniej wspaniałe drzwi wyrzeźbione 400 lat temu przez Hugesa Sambina, stolarza i architekta z Comtois. Nie zatrzymywany przez nikogo wchodzę do środka. Tu wielka, praktycznie pusta sala z nietypowym kolebkowym drewnianym sklepieniem. W budynku przekształconym obecnie w muzeum można zobaczyć wspaniały Złoty Pokój z drewnianymi kasetonami, pokój dochodzeniowy, w którym znajduje się biblioteka oraz Pokój Wielki, w którym przyjmowano interesantów.
Idąc ulicą Chabot Charny dochodzę do Placu Teatralnego, zerkam na klasycystyczny budynek miejskiego teatru i podchodzę do kościoła pw. św. Michała (Église Saint-Michel) wzniesionego na końcu rue Vaillant. Kościół budowano długo, style architektoniczne zdążyły się zmienić, tak że jest on mieszanką gotyku i renesansu. Najbardziej podoba mi się trzy wspaniałe portale z dziesiątkami rzeźb na wgłębionych archiwoltach. Płaskorzeźby przedstawiające różne scenki widoczne są na kapitelu kolumny rozdzielającej środkową bramę. Wnętrze kościoła surowe, jak to bywa w gotyckich nawach. Można zachwycać się pionowymi liniami dziesiątek żłobkowanych kolumn, ale panująca tu szarzyzna i surowość nagich ścian nie sprawia na mnie dobrego wrażenia. Nawet kilka kolorowych witraży w absydzie i rzeźbiona drewniana ambona nie są w stanie odeprzeć posępnej atmosfery.
Wracam na plac Wolności. Pogoda radykalnie się poprawiła, po porannej mżawce zostało jedynie wspomnienie, niebo zbłękitniało, a na ulicy pojawili się mieszkańcy i turyści. Zapełniły się też kawiarniane ogródki, Francuzi ubrali się cieplej i piją teraz poranną kawę. Zapuszczam się w kręte uliczki po zachodniej stronie placu. Przy rue des Forges trafiam na kolejną perełką architektury renesansowej – Maison Maillard. Ta prywatna rezydencja z 1561 roku należąca do Jeana Maillarda, burmistrza Dijon, ma niezwykłą, bogato rzeźbioną fasadą wykonaną ponoć przez wspomnianego już Huguesa Sambina. Kamienica może się podobać, ale trzeba dopowiedzieć, że cała ulica jest pełna zabytków. Balkony, balkoniki, mansardy, wieżyczki, ozdobne portale i naczółki okien, pilastry i gzymsy – to wszystko zachwyca.
Dochodzę do Pl. François Rude, tu kilka interesujących obiektów, między innymi fontanna z posągiem młodego mężczyzny, karuzela i kamienice z muru pruskiego. Na rozstawionych tutaj straganach młodsze i starsze Francuzki szukają jakiegoś ciucha dla siebie, inne jedzą śniadanie przy wystawionych na zewnątrz lokalu stolikach. A propos ciuchów: trafiłem właśnie na sklep z kaszkietami. Są tu również kapelusze typu fedora i panama, ale dominują właśnie kaszkiety. Są ich dziesiątki wzorów i kolorów. Akurat przed wystawą zatrzymał się brodaty Francuz w kaszkiecie i zapewne szuka czegoś nowego dla siebie. Chociaż często kaszkiet kojarzony jest z Wielką Brytanią, to we Francji nosi się go często pod nazwą béret casquette lub po prostu casquette. Na początku XX wieku stał się nawet symbolem francuskiego stylu, zwłaszcza wśród artystów, intelektualistów i robotników. Czy nadal jest postrzegany jako element luźnej, miejskiej elegancji? Nie umiem określić.
Zmierzając w kierunku dworca trafiam przy rue Bannelier na halę targową (Halles centrales et marché central). Wokół dziesiątki straganów z owocami, warzywami oraz kwiatami. Wraz z kłębiącym się tłumem stragany tworzą śliczny kolorowy obrazek, który z zapałem obfotografowuję. Obok trwa handel starzyzną i używanymi ubraniami. Też cieszy się powodzeniem wśród mieszkańców Dijon. Później wchodzę do hali targowej. Czegóż tu nie ma! Ryby duże i małe, ślimaki, małże i krewetki, kraby, homary i inne owoce morza. A wszystko fantazyjnie ułożone na olbrzymich tacach. A dalej mięso: szynki dziesięciu rodzajów, karkówki, boczek zawinięty na wiele sposobów, mięsne pulpety, salcesony i gulasze, mięso na szaszłyki i kebaby, pasztety w cieście i nadziewane. Są ciasta i ciasteczka, bułki słodkie i posypane ziarnem, wielkie bochny chleba i bagietki w wielu smakach i wzorach. Są i sery, rzecz jasna: i żółte, i białe, i pleśniowe. A wszystko w olbrzymich ilościach, formach i odmianach. Miejscowych win też tu nie zabraknie. Można powiedzieć, że to targ jakich wiele. Jak Hala Targowa i Kleparz w Krakowie, jak Hala Mirowska lub Kercelak w Warszawie. A jednak uwielbiam odwiedzać takie miejsca, lubię fotografować kolorowe stoiska i tłumy klientów.
Przechodzę teraz ulicą a raczej przez plac Bossuet z kilkoma ciekawymi budynkami i dochodzę w końcu pod katedrę Saint-Bénigne (Cathédrale Saint-Bénigne de Dijon). Charakterystycznym elementem jest tu ułożona w kolorowe wzory dachówka na dachu. Wyrasta z niego wysoka, szpiczasta wieża ozdobiona sterczynami i pomnikami pokrytymi patyną. Z obowiązku zaglądam do środka. Wnętrze niezbyt interesujące, choć biegnąca wokół nawy, transeptu i absydy galeria zwraca uwagę. Jest tu nagrobek Filipa III Dobrego, księcia Burgundii, który podczas wojny stuletniej sprzymierzył się z Anglikami. Nie wiem, co było w nim dobrego, skoro jego wojska pochwyciły Joannę d’Arc, a następnie wydał ją Anglików, którzy rok później spalili ją na stosie. Właściwszym przydomkiem byłby Dzieciorób, gdyż prócz trójki synów z prawego łoża spłodził jeszcze 26 dzieci. Jak to mówią, od przybytku głowa nie boli, kochliwy po prostu był. Jest tu również mało znana polonica – grobowiec Władysława Białego, ostatniego księcia kujawskiego z dynastii Piastów.
Teraz czas na czas na Porte Guillaume – łuk triumfalny czy też bramę, którą wczoraj widziałem w wieczornej scenerii. Swoją drogą te łuki i bramy to chyba jakaś specjalność śródziemnomorska. W Polsce, w Niemczech, w całej Europie Środkowej, nie mówiąc o Skandynawii, tego typu budowle są rzadko spotykane. Zerkam jeszcze na ustawioną na placu sympatyczną rzeźbę przedstawiającą matkę z dzieciakami i już zmierzam w kierunku dworca kolejowego. No prawie, bo nachodzi mnie jeszcze ochota by zajrzeć do parku (Jardin Darcy) z interesującą fontanną i budynkiem, który okazuje się przepompownią wody. I to tyle zwiedzania Dijon.
Kolejne miasto na trasie mojego trampingu to Besançon, stolica regionu Burgundia-Franche-Comté. FlixBus nie miał kursów o sensownych porach, kupiłem więc wcześniej bilet na pociąg na Omio.com (35 PLN).
Odjeżdżamy o 11:09 pociągiem regionalnym (TER 894213), droga zajmie niecałą godzinę. Przejeżdżamy teraz przez Jurę – jeden z 96 departamentów. To tutaj urodził się Ludwik Pasteur, a konkretnie w miasteczku Dole, w którym właśnie się zatrzymaliśmy. Gdybym miał więcej czasu, zapewne obejrzałbym skromny dom, w którym się urodził (Maison natale de Pasteur). Tak na marginesie, opowieść o życiu francuskiego chemika zawarta na stronach książki Olgi Kuzniecowej pt. „Wróg pod mikroskopem” wywarła spory wpływ na moje życie i poglądy.
W Besançon jestem o 12:00, na zwiedzanie miasta mam około 5 godzin, myślę, że wystarczy. Miasto rozłożyło się pomiędzy zakolami rzeki Doubs u podnóża wzgórza z cytadelą. To ona będzie moim głównym celem wędrówki po mieście. Zaczynam jednak od dzielnicy położonej na północ od zakola rzeki. Wzdłuż linii tramwajowej podchodzę pod Kościół Najświętszego Serca (Église du Sacré-Cœur). Oczywiście, nie spodziewałem się, by mógł dorównać paryskiej bazylice na Montmartrze, po prostu chciałem go zobaczyć. Kościół okazuje się niewielką, acz zgrabną budowlą. Niemal całą fasadę zajmuje portal z niewielką galerią powyżej. Jest zamknięty, nie zobaczę więc wnętrz. Rekompensatą jest dla mnie widok okazałego klasycystycznego pałacu Grand Hotel des Bains, w którym obecnie mieści się... dom seniora (Résidence Services Séniors Villa Médicis Besançon). Ha! Fajnie być francuskim staruszkiem.
Dochodzę w końcu nad rzekę Doubs i zatrzymuję się przy moście Republiki. Przede mną szeroki widok na rzekę, wyspę pośrodku i fragmenty fortyfikacji z okrągłą wieżą po prawej stronie. Uwagę mogą przyciąga jednak wyjątkowo czysta woda w liczącej 453 kilometry rzece. Widoczne jest dno i wodna roślinność. Za wysepką znajduje się kanał, tu cumują niewielkie statki pasażerskie. Widać tu również jeszcze więcej murów obronnych. Zagłębiam się teraz w uliczki starego miasta. Dominuje zabudowa XVII i XIX-wieczna. Większość budynków wykonana jest z białego kamienia, dachy pokryte są ciemnoczerwoną dachówką. Ta homogeniczność sprawia, że miasto z miejsca mi się podoba. Mijam parę świątyń, w tym kaplicę kapitularną św. Pawła (Chapelle Capitulaire Saint-Paul) i opactwo św. Pawła (Abbaye Saint-Paul). Na ciasnych ulicach panuje typowo turystyczny zgiełk. Sklepy i butiki, restauracje i kawiarenki. Przy rue de Pontarlier mijam rozbudowaną fontannę umieszczoną na fasadzie budynku (Fontaine de l'Ėtat-Major), a nieco dalej kolejną – Fontaine Saint Quentin. Wewnątrz tej pierwszej znajduje się męska toaleta.
Grande Rue doprowadza mnie przed dość wąską i wysoką bramę (Porte Noire). Ale zanim ją minę, moją uwagę zwracają skryte w cieniu drzew przy niewielkim placu Castan cztery kolumny z korynckimi kapitelami. Wyglądają na stare, wręcz starożytne. Tak jest w rzeczywistości – to fragment portyku lub kolumnady z II czy II w. n.e. Można przypuszczać, że stała tu jakaś rzymska świątynia, gdyż później w tym miejscu zbudowano kościół katolicki*/. A wiadomo, że chrześcijanie uwielbiają stawiać swe świątynie w miejscu kultu wierzeń pogan. Tak postępowano na terenie Polski paląc drewniane świątynie Prasłowian, tak było i Nowym Świecie, gdzie konkwistadorzy niszczyli świątynie Inków, Majów i Azteków, często wykorzystując pochodzący z nich materiał budowlany do wzniesienia kościołów katolickich. W tym nierównym „pojedynku” między starożytnym Rzymem a Rzymem chrześcijańskim muszę wskazać werdykt 1:0 w przypadku tutejszego placu Castan, jako że kościół Saint-Jean-Baptiste nie przetrwał do naszych czasów.
Rzymskie kolumny to nie jedyna pamiątka z okresu podboju Galii przez Rzymian. Przede mną wspomniana Czarna Brama zbudowana w 175 r. n.e. na krańcu cardo maximus starożytnego miasta Vesontio. Zachowało się tu kilka mało ciekawych, bo zatartych przez czas, płaskorzeźb przedstawiających rzymskich oraz greckich bogów i herosów. Mitologia rzymska oraz sceny walki, z których większość została zatarta przez czas.
Stromą uliczką dochodzę do Archikatedry św. Jana Ewangelisty (Cathédrale Saint-Jean). Kościół niby romański (XI w.), ale z barokowymi przeróbkami. O tyle ciekawy, że na końcach nawy ma… dwie absydy! Tę dodatkową zbudowano po zawaleniu się dzwonnicy. Dziwne, ale mniejsza z tym. Zaglądam do środka. Tu już nie dostrzegam śladów po stylu romańskim (może z wyjątkiem kolebkowego sklepienia w jednej z kaplic), dominuje barok. Nowa absyda to mieszanka stiuku, marmuru i złoconego drewna. Światło wpada przez witrażowe okna kładąc na ścianach i na dużych obrazach kolorowe plamy. Obrazy pędzla francuskich malarzy przedstawiają mękę i zmartwychwstanie Chrystusa. I tak mamy tu „Chrystusa w Ogrodzie Oliwnym” (Le Christ au jardin des Oliviers), oraz „Niesienie krzyża” (Le Portement de la croix) – dzieła Jeana-François de Troy (1751r.), dalej „Zdjęcie z krzyża” (La descente de croix) oraz „Złożenie do grobu” (La mise au tombeau) – oba obrazy autorstwa Charlesa-Josepha Natoire'a, są też malowidła artysty Charlesa André van Loo. m.in. „Zmartwychwstanie” (La Réssurrection). Wymieniam te dzieła tylko z kronikarskiego obowiązku, gdyż nie jestem fanem tego rodzaju malarstwa. W kącie kaplicy św. Antoniego stoi olbrzymia kamienna chrzcielnica ozdobiona insygniami dominikanów: psem św. Dominika niosącego zapaloną pochodnię, gwiazdą i różańcem tworzący girlandy z pereł. Pośrodku nawy licząca 600 lat drewniana ambona. Zaglądam jeszcze do bocznych kaplic. Tu, w kaplicy Sacré-Coeur, widzę osiem obrazów Édouarda Baille'a, które przedstawiają cesarzy, hrabiów, rycerzy i arcybiskupów związanych z Besançon. W krypcie znajduję się ponoć groby ośmiu władców Franche-Comté, nie sprawdzałem. Oglądam jeszcze interesująca Kaplicę Kapituły z bardziej współczesnymi obrazami oraz Kaplicę Niepokalanego Poczęcia z marmurową białą Pietą. Wartościowych obrazów w katedrze jest więcej, pochodzą również XVI wieku z wielu malarskich pracowni włoskich i francuskich. Bez wątpienia wizyta w katedrze jest obowiązkowa dla amatorów renesansowego i barokowego malarstwa. Ale nie tylko oni znajdą tu coś dla siebie. W wieży zegarowej (wstęp niestety płatny) znajduje się zegar astronomiczny uważany za arcydzieło w swoim rodzaju, zbudowany przez Auguste-Lucien Vérité w XIX wieku.
Czas na dalszą wędrówkę. Zakosami, spoglądając od czasu do czasu na panoramę miasta położonego nad rzeką Doubs wspinam się na wzgórze Mont Saint-Étienne i ostatecznie docieram do murów twierdzy. Przede mną głęboka, pozbawiona wody fosa. Fortyfikacje zostały zaprojektowane za czasów Ludwika XIV przez nadwornego architekta wojskowego Valbona, którego już wcześniej wspominałem. Ogółem tych twierdz wykonanych pod jego kierunkiem było około 300 na terenie ówczesnej Francji, z tego 12 zostało wpisanych na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO, a cytadela w Besançon jest jednym z najlepszych przykładów geniuszu Francuza. Lokalizacja tej twierdzy została wybrana nieprzypadkowo. W tym przygranicznym zapalnym terenie już za czasów rzymskich (a później w średniowieczu) znajdowały się warownie broniące Galów przed najazdami obcych plemion ze wschodu. Umocnienia, które widzę przed sobą, to zaledwie przedmurze oddzielone od reszty fortyfikacji cytadeli głęboką, suchą fosą. Przez most podchodzę do bramy, w niej kryje się kasa i informacja turystyczna. Pani podaje mi ulotkę i wyjaśnia, że wstęp na teren twierdzy jest darmowy z wyjątkiem głównego głównych najwyższej części, w której znajduje się muzeum.
– Dziękuję, będę pamiętać – z uśmiechem odpowiadam i biorę ulotkę z mapką.
Droga prowadzi dalej pod górę (a jakże!). Tu spotykam pomnik Vaubana. Uśmiecham się, bo francuski inżynier został przedstawiony w zabawnej pozie: postawił nogę na kamieniu i wpatruje się w rozłożone przed sobą plany fortyfikacji. Jeśli dodamy do tego długie, falujące włosy i obcisłe spodnie – nie sposób powstrzymać uśmiechu. Po drodze mijam jeszcze rzymskie pozostałości – łaźnię, co prawda pozbawioną mozaik, ale świadczącą o długiej historii warowni. Przede mną znów wysokie mury a po minięciu nich – kolejna fosa. Przechodzę przez dwuprzęsłowy most i dochodzę do otoczonego jeszcze wyższymi murami Bastionu Królewskiego (Front Royal). Jest flankowany przez wieżę Króla i wieżę Królowej. Tu znajduje się brama prowadząca na najwyższy poziom. Znajdują się tam budynki koszarów i szkoły wojskowej, prochownia, kościół i mało przydatna 124-metrowa studnia ze słoną woda. Wstęp do tych obiektów jest już płatny, robię kilka fotek przed bramą i zawracam. Siadam na ławce i mogę teraz spokojnie podelektować się panoramą Besançon.
Jest 15:00, czas na resztę miasta. Opuszczam cytadelę i stromymi schodkami dochodzę do podnóża fortyfikacji. Tu, z poziomu rzeki, można podziwiać fortyfikacje w całej okazałości. Zewnętrzne mury (15 do 20 metrów wysokości!) ciągną się na długości dwóch kilometrów, a forteca zdaje się być nie do zdobycia. I faktycznie: ani Austriakom (w 1814), ani Prusakom (w 1871) nie udało się cytadeli zdobyć. Udało się to dopiero Niemcom (w 1940), ale zostali przegnani przez Amerykanów w 5 lat później.
Przystaję nad leniwie toczącą swe wody rzeką i znów widzę jak czysta i przeźroczysta tu woda. Aż żal, że Wisła wygląda zupełnie inaczej. Kiedyś i tu było inaczej. Wodę z Doubs uznawano za nienadającą się do picia i sprowadzano ja przez wieki akweduktami.
Ruszam teraz wzdłuż rzeki. Tu, na pobliskiej uliczce, trafiam na dość interesującą zabudowę z domami jednorodzinnymi z dziesiątkami wysokich i fotogenicznych kominów. Przypomina mi się wizyta w Wielkiej Brytanii, gdzie charakterystyczne kominy spotykałem zarówno w Londynie jak i w małych miasteczkach. Swoją drogą kominy, w tym przemysłowe, mogą być obiektem interesujących tematem do zgłębiania. Na narożniku budynku prefektury (rue Charles-Nodier) przyglądam się niewielkiej fontannie z 1760 r. To kopia, oryginał Fontaine des Dames znajduje się we wspomnianym Musée du Temps. Przedstawia Syrenkę w muszli podtrzymywanej przez delfiny (dlaczego w tych fontannach woda musi wypływać z piersi?).
Ulicą Gen. Lecourbe’a wracam do centrum. Mijam interesującą narożną fontannę z 1751 roku z alegorycznym przedstawieniem Doubs w postaci brodatego Neptuna (Fontaine du Doubs). Minę ma nietęgą, straciła wiosło trzymane ongiś w prawej dłoni. Na marginesie: to również kopia, oryginał znajduje się w Muzeum Sztuk Pięknych i Archeologii. Zerkam na barokowy kościół św. Maurycego (Église Saint-Maurice) i dochodzę do Pałacu Granvelle. W tym renesansowym budynku mieści się obecnie Muzeum Czasu (Musée du Temps). Może bym i tam zajrzał (8.6 euro), ale tnę koszty. Nie zobaczę więc kolekcji zegarów, zegarków, klepsydr i innych czasomierzy. Ani zawieszonego pod kopułą 14-metrowego wahadła Foucaulta. W muzeum zgromadzono również zaawansowane rozwiązania technologiczne z laboratoriów europejskich: rezonatory i oscylatory kwarcowe; także mikromanipulatory i roboty. Cóż, gdy na przełomie XVIII i XIX wieku szwajcarski przemysł zegarmistrzowski został dotknięty bezrobociem, 400 rzemieślników osiedliło się w Besançon. I chociaż miasto przeżyło złoty wiek rozwoju sztuki zegarmistrzowskiej, w końcu i ten przemysł musiał upaść. Dziś Besançon jest centrum mikrotechnologii i technologii mierzenia czasu i częstotliwości. Odpuszczam wejście do muzeum, ale przecież nie zrezygnuję z zaglądnięcia na dziedziniec budynku Palais Granvelle. Zainspirowany kanonami włoskiego renesansu, dziedziniec otoczony jest eleganckimi arkadami zwieńczonymi łukami koszowymi. Ten architektoniczny wynalazek z początku epoki Odrodzenia widziałem już w Tuluzie, gdzie użyto go przy konstrukcji mostu Pont-Neuf (który był budowany aż 88 lat!).
W drodze do zachodniej części miasta zaglądam do Kaplicy Centrum Dioklecjańskiego (Chapelle du Centre Diocésain). Nic tu specjalnego.
W pewnym momencie dostrzegam kolorową kopułą jakiegoś kościoła i postanawiam lepiej się przyjrzeć. Przy ul. de l'Orme de Chamars stoi XVII-wieczna kaplica (Chapelle Notre-Dame du Refuge). Niestety jest zamknięta, a wysoko położona kopuła nie jest widoczna z ulicy. Zaglądam jeszcze na plac przed ratuszem (Mairie de Besançon), tu współczesny pomnik Wiktora Hugo i po chwili dochodzę do zabudowań byłego szpitala św. Jacka (Hôpital Saint-Jacques) zbudowanego w XVII wieku. Wybudowany na planie litery U budynki mają kilka wieżyczek zwieńczonych kolorowymi kopułami. Na półotwartym dziedzińcu urządzono piękny park. Jeśli do tego dodamy białe kamienne mury i dachy kryte czerwoną dachówką, to otrzymamy całkiem ładny obrazek. Nie bez powodu szpital nie raz okrzyknięty był mianem najładniejszego szpitala we Francji. Swoją drogą kilka takich „historycznych” szpitali już widziałem podczas trampingów. Ostatni raz chyba w Lubece. Przystaję przed kutą bramą wykonaną przez ślusarza Nicolasa Chappuisa w 1703 roku. Nad wejściem widoczny jest łaciński napis zaczerpnięty z Psalmu X, 14: „Tibi derelictus est pauper. Orphano tu eris adjutor” („To dla ciebie biedni są pozostawieni. Będziesz pomocą dla sieroty”).
Robię jeszcze krótki spacer nad Doubs, fotografuję bastion Chamars (Tour de Chamars) i kieruję się nadbrzeżem w stronę dworca. Wzdłuż rzeki ciągną się mury obronne, po chwili mijam kolejny bastion Tour bastionnée du Marais. Tu znajduje się park Chamars, a jego największą ozdobą jest przepiękna aleja ponadstuletnich platanów.
Wracam do centrum i zaglądam do pochodzącego z końca XVIII wieku klasycystycznego kościoła św. Piotra (Église Saint-Pierre) o dość nietypowej bryle. Ponad czterokolumnowym portykiem wznosi się nieproporcjonalnie szeroka, przysadzista dzwonnica z zegarem. Świątynia sprawia wrażenie niezgrabnej, ale niezrażony tym wchodzę do środka. Wnętrze nie olśniewa, uwagę zwraca wykonany z czarnego kamienia pomnik św. Piotra dzierżącego dwa klucze. Nigdy wcześniej nie zastanawiałem się, dlaczego Królestwo Niebieskie ma podwójne zamknięcie. Jak doczytałem, drugi klucz pojawił się dopiero w średniowieczu. Najwyraźniej zaszła potrzeba lepszego chronienia Nieba, zapewne zbyt wielu grzeszników próbowało się tam dostać nielegalnie.
Czas leci. Została mi już tylko godzina do odjazdu autobusu. Przechodzę przez plac Rewolucji, tu zerkam na sławną 10-metrową fontannę Arcier (Fontaine des eaux d'Arcier). Woda z dolnego zbiornika tryska do trzech basenów na wyższym poziomie, chociaż do 1860 roku strumienie wody wypływały także z wyższych elementów 30-tonowego cokołu. Warto wspomnieć, że to już czwarta fontanna na placu. XVI-wieczną fontannę z trytonem zastąpiono w połowie XVIII wieku fontanną z łabędziami, a tę, sto lat później – fontanną z lwem. I jakoś nikt nie protestował, że usuwany jest zabytek! Tylko my w Krakowie jesteśmy skazani na „zabytkowy” hotel Forum straszący turystów pod Wawelem.
Stąd dwa kroki pod kościół prezbiteriański Świętego Ducha (Temple du Saint-Esprit). Oglądać go nie będę, odnotowuję jedynie nieco dziwną bramę z cienką kolumną pośrodku.
Jadąc do Besançon, zorientowałem się, iż, prócz Cytadeli, są i inne forty na terenie miasta**/, przypomniała mi o tym tabliczka przy dworcu kierująca do Fortu Griffion. Chociaż czuję się nasycony tymi fortyfikacjami, postanawiam nadłożyć nieco drogi i podejść na wzgórze z Griffionem. Niestety okazuje się, że fort jest zajęty przez jednostkę wojskową i niewiele tu oglądania. O 17:00 podjeżdża nieco spóźniony (ech!) FlixBus. Czeka mnie teraz 5 godzin drogi do Strasburga.
Opuszczam więc Besançon. Bardzo się cieszę, że odwiedziłem to miasto. Czeka mnie teraz 250 kilometrów drogi do Strasburga. Zatrzymamy się jeszcze w Belfort, Miluzie i Colmar. Ale zanim wjedziemy do szerokiej doliny Górnego Renu musimy przejechać przez Bramę Burgundzką zwaną przez Francuzów Trouée de Belfort. To obniżenie między dwoma południkowo rozciągniętymi pasmami górskimi: Wogezami na północy i Jurą na południu. Te ostatnie góry ciągną się na długości 340 kilometrów i stanowią naturalną barierę oddzielającą Szwajcarię od Francji. Zawsze wydawało mi się, że Szwajcaria to tylko Alpy. Wczoraj i dzisiaj mam jednak okazję przyglądać się wapiennym górom, których nazwa posłużyła Alexandrowi von Humboldtowi do określenia jednego z okresów mezozoiku. Swoją drogą, ten niemiecki przyrodnik był wytrwałym trampingowcem. W okresie młodzieńczym wędrował po Europie, później przemierzył Amerykę Południową od Amazonki po Andy, poznał Meksyk i młode Stany Zjednoczone, wyprawił się również do Rosji, docierając do Ałtaju.
Tak więc przejeżdżamy przez Bramę Burgundzką. Tędy prowadzą nie tylko autostrady i linia kolejowa łącząca Paryż z Bazyleą, ale również 240-kilometrowy kanał Rodan-Ren (Canal du Rhône au Rhin). Zatrzymujemy się na chwilę w miasteczku Belfort, które przez wieki miało strategiczne znaczenie. Dziś przypomina o tym górujący nad miejscowością fort zaprojektowany przez Sébastiena Le Prestre, markiza Vauban (1633–1707). Ten teoretyk i praktyk sztuki inżynieryjnej stworzył nowy systemu budowania (i atakowania) twierdz, obowiązujący w całej Europie ponad stulecie. Dwanaście fortów zbudowanych przez tego genialnego architekta wzdłuż granic Francji zostało wpisanych na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.
Ruszamy dalej. Wzniesienia, które nas przed chwila otaczały ustąpiły miejsca szerokim płaskim przestrzeniom doliny Renu. Region, w którym się teraz znajdujemy, to Alzacja – historyczna kraina tak często wspominana w podręcznikach szkolnych. To pogranicze francusko-niemieckie miało burzliwą historię, ostatecznie kraina przypadła Francuzom. Zachowało się tu sporo zamków średniowiecznych i późniejszych. Notabene, fajnie byłoby pojeździć po Francji samochodem – tak od zamku do zamku, od miasteczka do miasteczka. Autobus lub pociąg nie dają takiej swobody.
Miluza, kolejny krótki przystanek. To urocze miasteczko z pewnością może się pochwalić wieloma zabytkami. Szkoda, że nie mogę więcej czasu poświęcić na nią. 40 minut później jesteśmy w 1200-letnim Colmar, którego przydomek „Mała Wenecja” jest, jak sądzę, dostateczną rekomendacją dla lepszego poznania. Może w przyszłym życiu…
Czas nieubłaganie leci, za oknem autobusu ciemna noc, a my powoli zbliżamy się do Strasburga. O 21:40, z półgodzinnym opóźnieniem, jesteśmy na miejscu. Dobrze, że zmieniłem hostel na ten położony w centrum miasta. Nie chciałoby mi się iść teraz godzinę na przedmieścia Strasburga. Zobaczyłbym, co prawda Ren od strony francuskiej, ale namęczyłbym się. Dziesięć minut później melduję się w hostelu „The People”. Dostaję górne wyrko w 8-osobowym dormitorium. Z przyjemnością wskakuję pod prysznic. Jest już zbyt późno, by robić sobie kolację. Z poczuciem, że był to udany dzień, zasypiam.
_____________________________
*/ Auguste Castan, XIX-wieczny archeolog, uznał, że kolumnada to pozostałość po amfiteatrze.
**/ W sumie Vauban zbudował 6 fortów na wzgórzach otaczających miasto: Fort de Trois Châtels, Fort Chaudanne, Fort du Petit Chaudanne, Fort Griffon, Fort des Justices, Fort de Beauregard i Fort de Brégille.