Dzień: [1] [2] [3] [4] [5] [6] [7] [8]
Nocny spacer na lotnisko | Niedosyt i satysffakcja | Nowe wrażenia z Francji
O 1:45 jestem na miejscu. Na dworcu w Lille do autobusu wsiada grupka podróżujących do Amsterdamu. Ja zostaję na pustym przystanku. Jest ciemno i chłodno, środek nocy. W Lille byłem już kiedyś (w 1992 roku), ale niewiele pamiętam z tamtego przejazdu. Teraz miałem nadzieję odświeżyć sobie obraz miasta. Zasadniczo nie miałbym nic przeciwko nocnemu zwiedzaniu, ale czeka mnie jeszcze około 9-kilometrowy spacer na lotnisko. A spacer po starówce oznaczałby dodatkowe kilometry. Dzisiaj jednak jestem zmęczony i przemoczony, więc odpuszczam.
Droga na lotnisko jest prosta i prowadzi wprost na południe. Na granicy miasta kończą się latarnie miejskie, a ulice zaczynają tonąć w ciemności. Poruszam się środkiem ulicy, raz na 10 minut schodząc na chodnik, gdy przyjeżdża samochód. Utrzymuję dobre tempo, tak więc po niecałych dwu godzinach jestem na lotnisku. W końcu mogę się umyć i przebrać. O 9:35 odlecę samolotem do Krakowa, ale już teraz mogę podsumować ten krótki tramping.
Wyjazd motywowany był przede wszystkim potrzebą chwili. Co prawda wielokrotnie uznawałem, że na Europę zawsze będzie kiedyś czas – gdy będę na emeryturze, ale bieżąca sytuacja, a także ograniczone możliwości wyjazdu przed przyszłym latem gdzieś dalej (poza zaplanowaną Etiopią) spowodowały, że postanowiłem "powyjadać" te europejskie resztki. Odwiedziłem 9 regionów według Nomadmanii, w tym siedem nowych. Jak to zwykle bywa, mam uczucie niedosytu: przejazd przez dolinę Aosty był zbyt szybki, szkoda, że nie było możliwości zrobienia sobie choćby krótkiej, jednodniowej wycieczki górskimi szlakami. Mam uczucie zawodu z powodu remontu w tunelu pod Mont Blanc: chciałem zobaczyć i poczuć tę górę, tak na wyciągnięcie ręki. Ale z pewnością w Alpy szwajcarskie, austriackie lub włoskie jeszcze kiedyś wrócę.
We Francji odwiedzałem regiony o bardzo "smakowitych" nazwach: Burgundia, Szampania, a także o nazwach "historycznych": Normandia, Lotaryngia i Alzację – tak bardzo związane z historią XIX i XX wieku. Ostrzyłem sobie zęby na "impresjonistyczne" miasta: Reims, Rouen i Amiens (z tego ostatniego zrezygnowałem tuż przed wyjazdem), w których katedry znane są z obrazów Moneta i innych malarzy francuskich. Obiekty zachwyciły mnie, lecz nie dostrzegłem lub nie byłem w stanie odkryć tych niezwykłych kolorów znanych z obrazów. To jednak wina pogody, zachmurzonego nieba. Również zachwyciły mnie katedry w Metz, Nancy i Dijon. Widziałem również dziesiątki innych kościołów gotyckich, renesansowych i późniejszych. Uczciwe muszę powiedzieć, że ich mnogość jest cokolwiek nużąca – choć często były tak piękne i interesujące jak wspomniane katedry. Łapałem się nad tym, że odczuwam ulgę, gdy któryś z kościołów okazywał się zamknięty lub w remoncie. Bo prawda jest taka, że człowiek nie jest w stanie zapamiętać tych setek i tysięcy kościołów, które widział podczas podróży.
Druga rzecz, o której powinienem wspomnieć w podsumowaniu to jednak olbrzymia ilość imigrantów. I to nie tych z Afryki Północnej czy Bliskiego Wschodu, lecz tych o ciemniejszym kolorze skóry: Murzynów i Azjatów. Czasem w miejscach publicznych – na ulicach, na dworcach, w autobusach na ulicach – czułem jak egzotycznym kraju. Nie sposób również nie wspomnieć o typowo francuskich widokach, czyli bistrach, w których mieszkańcy siadają rano do petit déjeuner – śniadania składającego się z kawy, croissanta lub bagietki z masłem i dżemem.
Do widoku Francuzów jedzących w restauracjach posiłki o każdej porze dnia jestem przyzwyczajony. Natomiast tym razem dostrzegłem dla mnie coś nowego: dość powszechne przechodzenie na czerwonych światłach, które obecnie jest niespotykane w Polsce. Także wielokrotnie dostrzegłem samochody jeżdżące wieczorem czy w nocy z wyłączonymi światłami. Nie mam pojęcia, z czego to wynika, skąd się to wzięło.
Ze strony Francuzów doświadczałem raczej uprzejmości: czasem ktoś pytał mnie, czy czegoś szukam, czasem spontanicznie się do mnie uśmiechał albo pozdrawiał. Takie miłe zachowania dotyczyły również imigrantów.
Kolejny raz podczas wyjazdu do Francji potwierdziła się wstrzemięźliwość Francuzów w nauce języka angielskiego, a także niechęć do brania autostopowiczów. Na miejscu wydałem grosze: kilka razy kupiłem colę, kilka razy zapłaciłem podatek miejski w hostelach; dodatkowym kosztem był przejazd autobusem nad morze. Niestety noclegi dla samotnych podróżnych są kosztowne – nawet w dormach. Ostatecznie, na siedem nocy – cztery wypadły w hostelach. Jestem rozczarowany punktualnością autobusów. Niestety zaplanowanie przejazdów zawczasu wiąże się z ryzykiem spóźnienia się na przesiadkę lub skróceniem czasu na zwiedzanie. Następnym razem będę musiał być bardziej elastyczny.
Odwiedziłem w sumie siedem miast i trudno mi powiedzieć, które najbardziej mi się spodobało. Wszystkie są bardzo atrakcyjne, interesujące i po prostu urocze. Może najmniej zachwycałem się Reims i Rouen, gdyż spacerom po tych miastach towarzyszyła mi pochmurna lub wręcz deszczowa pogoda. A kiepska pogoda wpływa nie tyle na nastrój, co na kolorystykę miasta i brak możliwości zrobienia ładnych zdjęć. Jednak uważam, że wrzesień nie jest najgorszym miesiącem na zwiedzanie Europy.