Dzień: [1] [2] [3] [4] [5] [6] [7] [8]


Strasburg – Nancy – Metz

sobota, 21 IX 2024


Rada Europy nocą | Europa na wyciągnięcie ręki | Strasburg podoba mi się! | Niesamowita katedra | Zachwycająca fasada Maison Kammerzell | Petite France – uroczy zakątek | Podróżując przez Lotaryngię | Jeszcze jeden kanał | Wizytówka Nancy | Piękne pałace i kościoły | W darmowym muzeum | Waleczni generałowie | Rzymskie początki Metz | Niejednemu Grzegorz na imię... | Przegrani bohaterowie | Czas na katedrę! | Jeszcze więcej kościołów | Nocne życie mieszkańców Metz


Rano budzi mnie krzątanie się chłopaka z łóżka poniżej. Czuję, że już nie zasnę, pakuję się więc i przygotowuję do śniadania. Pechowo przy zamykaniu plecaka psuje się suwak. Od recepcjonisty pożyczam nożyczki i naprawiam. O 6:00 wychodzę z hotelu, zostawiając wszystkie rzeczy w pokoju.

Jest jeszcze ciemno, właściwie noc. Zwiedzanie Strasburga muszę jednak rozpocząć o tej makabrycznej porze, gdyż do odjazdu autobusu zostały mi zaledwie 3 godziny. Zacznę od "europejskiej" dzielnicy położonej jakiejś 2,5 km na północny wschód od hostelu. Liczę na to, że rozwidni się zanim tam dojdę (wschód słońca 7:12). Po mieście jeżdżą już autobusy i tramwaje, nie mam zamiaru z nich jednak korzystać. W drodze do budynku Rady Europy spotykam kilku rowerzystów i przychodniów spieszących zapewne do pracy. W dzielnicy, jak to określiłem, „europejskiej" znajduje się powszechnie wiele znanych, rozpoznawalnych instytucji. Oprócz Parlamentu Europejskiego jest tu Rada Europy i Europejski Trybunał Praw Człowieka. Nie będę wchodzić do środka tych budynków. Po pierwsze są zamknięte o tej porze, po drugie na pewne wymagane są jakieś przepustki albo lub wykupienie zorganizowanej wycieczki. Wystarczy mi, że zobaczę te sławne miejsca "na żywo".

Mijając siedzibę a właściwie pałac miejscowego uniwersytetu (Université de Strasbourg), próbuję bezskutecznie rozświetlić lampą błyskową pomnik Goethe’go ustawiony w parku. Po 30 minutach dochodzę do siedziby Europejskiego Rzecznika Praw Obywatelskich (Le Médiateur Européen). To tu urzęduje od kilku kadencji „wieczna” ombudsmanka, a raczej ombudswoman Emily O'Reilly. Wciąż jest ciemno, z trudem fotografuję rząd unijnych flag przed budynkiem. Teraz czas na Radę Europy (Council of Europe, Conseil de l'Europe), której siedziba znajduje się w okazałym budynku kilkaset metrów dalej. Warto pamiętać, że ta organizacja rządowa to nie to samo co Rada Europejska (European Council, Conseil européen), z siedzibą w Brukseli, której przewodniczy Charles Michel pozostający w cieniu Ursuli von der Leyen. Fotografuję jeszcze gigantyczną Czterolistną koniczynę – rzeźbę podarowaną przez Attilio Pierelliego i idę w stronę Agory. To kolejny, lecz niezbyt interesujący budynek należący do Rady Europy, jedyną ciekawostką może być to, że nadano mu imię Bronisława Geremka. Widocznie zasłużył sobie na to.

Rozwidniło się już. Dwa kroki dalej, w charakterystycznym budynku w kształcie dwóch ściętych walców znajduje się Europejski Trybunał Praw Człowieka. Może i miałbym jakiś interes tutaj, ale „klimatu” obecnie nie ma.

Wchodzę na most na Ill i przystaję. Przede mną wielki, siedemnastopiętrowy budynek o długości pomad 300 metrów. Jego półokrągła szklana fasada odbija się w spokojnych wodach rzeki. Za dnia pływają po niej zapewne stateczki wycieczkowe, a pasażerowie mogą z bliska przyjrzeć się nowoczesnej architekturze. Parlament Europejski znalazł tu swą siedzibę w grudniu 1999 roku. A ponieważ prace legislacyjne prowadzone są głównie w Brukseli, to eurodeputowani i urzędnicy od tego czasu kursują tam i nazad. Wybudowany za niemal 500 milionów euro budynek (IPE4) noszący imię Louise Weiss, stał się obiektem kontrowersji i krytyki. Notabene w sali plenarnej zwanej Hemicycle po 9 latach użytkowania zawaliła się część dachu. Przewidując, że posłowie i urzędnicy nie zmieszczą się na 200.000 metrów kwadratowych, wybudowano budynki IPE1 – Winston Churchill, IPE2 – Salvador de Madariaga, IPE3 – Pierre Pflimlin oraz IPE4 – Václav Havel. Jak się za chwilę zorientuję po drugiej stronie parlamentu trwa budowa kolejnych obiektów. Można zrozumieć tych, którzy pomstują na unijną biurokrację i rozrzutność członkowskich pieniędzy.

Cieszę się, że tu jestem. Że "Europa" jest na wyciągnięcie ręki. Że zobaczyłem na własne oczy nie tylko budynek Parlamentu, ale też Trybunał Praw Człowieka i siedzibą Rady Europy. Właśnie przyszło mi tak do głowy, iż prócz oczywistej „turystyki historycznej”, kiedy odwiedza się sławne budowle będące dziedzictwem ludzkości, i „turystyki sportowej", kiedy fani odwiedzają różne obiekty sportowe (czego nigdy nie potrafiłem zrozumieć), można również uprawiać „turystykę polityczną" polegającą na poznawaniu znanych i uznanych miejsc, w których dzieje się wielka polityka. Nie jestem fanem tej ostatniej, a jednak sprawiło mi przyjemność, gdy trzydzieści parę lat temu znalazłem się przed siedzibą ONZ w Genewie, a teraz stoję tu przed Parlamentem Europejskim*/.

Obchodzę budynek parlamentu dookoła. Główne wejście z dwoma rzędami flag państwowych jeszcze zamknięte, zaczynam trochę żałować, że nie mogę wejść do środka. Trudno. Wszystkiego mieć nie można. Idę dalej spokojną rue de Levant z jednakowymi domami zbudowanymi w latach 20. zeszłego wieku dla robotników i patrzę z niepokojem na zegarek. Jest już 7:30, muszę przyspieszyć zwiedzanie.

Mijam siedzibę francusko-niemieckiej telewizji ARTE z „człowiekiem-żyrafą” autorstwa Stefana Balkenhola (2006) i dochodzę do okrągłego placu Republiki, czyli dawnego Kaiserplatz. Tu znajduje się neorenesansowy Pałac Cesarski (Kaiserpalast) zwany obecnie Palais du Rhin, zbudowany tuż po wojnie francusko-pruskiej 1870-71. Z tego samego okresu pochodzą dwa sąsiednie reprezentacyjne budynki, w których znajduje się obecnie Bibliothèque nationale et universitaire de Strasbourg z 3 milionami woluminów oraz teatr (Théâtre national de Strasbourg).

W miarę, jak zbliżam się do centrum, zabudowa staje się coraz ciekawsza. Nad kanałem stoi kilka uroczych budynków ze szpiczastymi wieżyczkami, ozdobnymi szczytami i balkonami. Pojawiają się też pierwsze domy wykonane w technologii muru pruskiego. Chętnie pomyszkowałbym wśród tych zabytkowych uliczek, muszę jednak szybko zmierzać w kierunku katedry (Cathédrale Notre-Dame, Liebfrauenmünster). A oto i ona! Jej wieża oświetlona promieniami porannego słońca już z daleka przyciąga mój wzrok.

Nie spieszę się z wejściem do środka katedry. Nie spieszę się nawet obejściem jej wokół. Jest tak piękna, że wystarczyłby niewielki jej fragment – fasada lub 142-metrowa wieża, aby wyrażać niekończące się zachwyty. Katedra jest olbrzymia, a rząd okien i przypór ozdobionych sterczynami, które wspierają nawę główną, zdają się ciągnąć w nieskończoność. Staję przed skrytą w cieniu fasadą. Wyraźnie rysuje się podział jej podział na kilka poziomów. Najniższy poziom stanowią trzy przepiękne portale ozdobione dziesiątkami rzeźb. Wyższy poziom zdominowany jest przez wielką rozetę z dwoma flankującymi gotyckimi oknami. Widać tu wpływ modnego w okresie rozkwitu gotyku stylu promienistego (rayonnant). Wieńczące fasadę trzeci poziom to rząd wysokich okien. Ten poziomy porządek jest skontrastowany przez rzędy pionowych kolumn wyrastających znad portali i ciągnących się wzdłuż okien ku górze. Ta palisada cienkich kolumienek, z których każda ma ponad 10 metrów wysokości, sprawia wrażenie jakby rusztowania. A jednocześnie ta delikatna pajęczyna oplatająca fasadę dodaje jej delikatności. Trudno zatrzymać wzrok na jednym elemencie. Fasada zdumiewa i poraża.

W takich momentach zawsze pojawiała się przed moimi oczami widok krakowskiego kościoła Mariackiego, z którego tak jesteśmy dumni. Jakże skromnie, jakże ubogo wygląda on w porównaniu ze strasburską katedrą. Jest jednak wspólny mianownik – i tu świątynia jest asymetryczna: zabrakło drugiej wieży. Lecz ta, którą postawiono w zupełności wystarczy, by się nią zachwycać. I tu dominują pionowe linie przypór i wiązkowych kolumn. Cztery boczne wieżyczki wspierające główną wieżę mają po 12 okien w pionie i wysokość przewyższającą niejeden kościół parafialny na polskiej wsi. Ażurowe balustrady łączników prowadzących z wieżyczek do głównej wieży nasuwają skojarzenie z wspornikami rakiety ustawionej w kosmodromie. Szczyt wieży jest wydłużonym ostrosłupem pokrytym dziesiątkami krótkich kolumienek, które znów sprawiają wrażenie rusztowania. Kwiaton zwieńcza latarnię na szczycie hełmu.

Wracam przed fasadę i staję vis-à-vis zamkniętej głównej bramy. Jest przedzielona kolumną z posągiem Matki Boskiej i Dzieciątkiem, a po jej każdej stronie znajduje się po pięć dużych figur przedstawiających apostołów. Ponad nimi widać kilka rzędów coraz mniejszych rzeźb. Przedstawiają one sceny biblijne – zwiastowania, składania darów, ukrzyżowania, sceny spisywania ksiąg, postacie rycerzy, biskupów i świętych. Powyżej bramy na czterech panelach przedstawiono Ostatnią Wieczerzę, Ukrzyżowanie, Złożenie do Grobu i Wniebowstąpienie. Tych figur, jak wspomniałem, jest kilkadziesiąt i można by je długo analizować. A przecież jeszcze są boczne portale z kolejnymi figurami: wokół bram po prawej i lewej stronie wyrzeźbiono Panny Mądre i Panny Głupie. Te pierwsze, uosabiające Cnoty a kłują włóczniami przycupnięte u ich stóp potworki wyobrażające Występki.

Niestety nie wejdę do środka: katedry o tej porze jest jeszcze zamknięta, a wstęp, zdaje się, biletowany. Nie zobaczę więc Filaru Anielskiego, Zegara Astronomicznego i wykonanej przez Hammera gotyckiej ambony. Na pocieszenie mam Maison Kammerzell, czyli XV-wieczną narożną kamienicę przy placu Katedralnym. Wyraźnie wyróżnia się wyglądem na tle pozostałych kamienic i pałaców wokół katedry. Jej fasada i ściany boczne wykonane są, począwszy od pierwszego piętra z drewna. Trzy rzędy okien na kolejnych piętrach tworzą galerię obiegające budynek wokół. Framugi są rzeźbione, na każdym słupie rozdzielającym otwory okienne znajdują się drewniane płaskorzeźby z ludzkimi postaciami. Jeśli się dobrze przyjrzeć, dostrzeżemy święte i świeckie sceny, legendarnych bohaterów, alegorie pięciu zmysłów, czterech epok życia, wiary, nadziei i miłości, a na koniec znaki zodiaków. Na fasadzie pojawia się też kilka postaci historycznych, między innymi Cezara, Charlemagne’a, Hectora i Godefroy’a de Bouillon. Pod każdym oknem umieszczono zdobiony panel z elementami kwiatowymi, zwierzęcymi i innymi. Uwagę zwraca narożna rzeźba przedstawiająca matkę z dzieciątkiem, której towarzyszy drugie dziecko i pies. Obok niej dostrzegam wyrzeźbiony symbol słońca oraz muszlę – taką, jak na Drodze Świętego Jakuba prowadzącej do Santiago de Compostela. Dziś mieści się tutaj ekskluzywna restauracja.

Z ociąganiem ruszam dalej. Przede mną barokowy pałac książąt-biskupów i kardynałów. Palais Rohan zbudowano w 1742 roku. Attyka półokrągłego budynku z bramą prowadzącą na dziedziniec ozdobiona jest kilkoma sporych rozmiarów rzeźbami. Mieszczą się tu dziś muzea, między innymi archeologiczne i sztuk pięknych. Druga strona pałacu przylega do rzeki Ill. Przystaję na moście, jego balustrady wykonane w kutego żelaza przystrojone są obwieszone są doniczkami z kwitnącymi roślinami, co nadaje niesamowicie przyjemną atmosferę. Słońce oświetliło fasadę pałacu, czterokolumnowy portyk w wielkim porządku i trójkątny fronton z rzeźbami lwów i ozdobiony herbem Domu Rohana.

Szybkim krokiem idę dalej, celem moim są zachodnie dzielnice starego miasta. Mijam kilka pałaców nad kanałem, mijam zabytkowy most Świętego Tomasza z 1197 roku (zrekonstruowany w 1841 roku) i dochodzę do kościoła pod wezwaniem św. Tomasza (Thomaskirche, Église Saint-Thomas). Pięcionawowa gotycka świątynia zbudowana została z czerwonego piaskowca z prawie gładką fasadą i przysadzistymi wieżami wygląda nader skromnie w porównaniu z katedrą. Kościół jest zamknięty, nie zobaczę więc ani barokowego Mauzoleum Hermana Maurycego Saskiego ani organów, na których grał młody Albert Schweizer. Przechodzę teraz obok szkoły podstawowej imienia Świętego Tomasza (L'école Saint-Thomas) mieszczącej się w XVIII-wiecznym hotelu (Hôtel de la Monnaie) zbudowanym ponoć w alzackim stylu i znów zagłębiam się w kręte i wąskie uliczki zabudowane kamienicami z pruskiego muru. Wśród nich zdarzają się takie perełki jak renesansowa kamienica La Cour Rathsamhausen. Niestety nie wejdę do środka, wewnątrz znajduje się Kunstkabinet gromadzący jakieś 30 000 monet, medali, ciekawostek przyrodniczych, obrazów i innych ornamentów. To zasługa Jacoba Rathsamhausena, który w 1710 roku udostępnił tę kolekcję.

Cel mojego spaceru znajduje się opodal. Po chwili już jestem nad kanałem a raczej siecią kanałów. Szereg mostów spina ich brzegi, a w wodzie odbijają się sylwetki dwupiętrowych kamienic z pruskiego muru. Część z tych XVI i XVII-wiecznych budynków stoi – niczym w Wenecji – tuż nad wodą, co sprawia, że widoki są jeszcze bardziej fotogeniczne. Wiele z nich ma ukwiecone okna lub mini ogródki. To tak zwana Mała Francja, Petite France. Nazwa tego zakątka pochodzi ponoć od zbudowanego przez Gasparda Hofmeistera w 1503 roku szpitala, a raczej hospicjum, w których leczono cierpiących na „mal français” to jest kiłę.

O tej porze jest tu wyjątkowo spokojnie. Słyszę tylko delikatny szum wody przeciskających się przez śluzy na kanałach. Ale za parę godzin uliczki wypełnią się turystami, a liczne kawiarenki i restauracje przyciągną spragnionych i głodnych. Będą się delektować tarte flambée i popijać czerwone wino Côte-Rôtie lub Haut-Médoc. Kwartał Petite France lub jak inni chcą – Gerberviertel nie zawsze był atrakcyjnym miejscem. W pewnym stopniu przypomina się awans krakowskiego Kazimierza, który z zaniedbanej dzielnicy żydowskiej przeistoczył centrum kawiarniano-restauracyjne. Tu, w Strasburgu, jeszcze 200 lat temu dzielnica zdominowana była przez śmierdzące garbarnie i młyny, a w tanich domach o budowie szachulcowej mieszkali (prócz garbarzy i młynarzy) biedni rybacy, kaci i prostytutki. Dwieście metrów stąd na zachód znajduje się Ponts Couverts – średniowieczny układ trzech mostów i czterech wież wiążących kanały rzeki Ill a nico dalej Barrage Vauban – jaz i most zbudowane w XVII wieku, dziś siedziba skromnego muzeum.

Sprawdzam godzinę i widzę, że muszę już wracać do hostelu. Mijam Maison des Tanners – budynek garbarni z 1572 roku. Na otwartej galerii pod jej dachem suszyły się kiedyś wygarbowane skóry, dziś mieści się tu znana restauracja oferująca alzacką kuchnię.

W hostelu chwytam plecak, żegnam się i pędzę na dworzec. 10 minut później siedzę już w autobusie jadącym do w kierunku Paryża.

Jadę więc do Nancy, na miejscu będę o 11:00. FlixBus wypełniony jest młodymi ludźmi z Hiszpanii, są też oczywiście miejscowi. Zdaje się po raz pierwszy dojadę na czas bez opóźnienia. Choć oczywiście w dalszym ciągu mam zastrzeżenia do firmy. W gniazdkach nie ma prądu, a chciałem trochę podładować akumulatory. Na szczęście jest wifi.

Wokół mnie ciągnie się pofałdowany teren. Te wzgórza, to północny kraniec Wogezów – rozciągającego się południkowo pasma górskiego (z najwyższym szczytem Grand Ballon o wysokości 1424 m n.p.m.).

Porzuciliśmy właśnie autostradę A4 prowadzącą do Metz. Jedziemy teraz lokalną drogą krajową numer N4. Krajobraz wokół wciąż jest urozmaicony. Na zalesionych wzgórzach widoczne są wiatraki, pól uprawnych jakby mniej, dominują łąki. To już jest Lotaryngia, która wraz z sąsiadującym od północy okręgiem Saary, również przechodziła zmienne koleje losu. Dziś, 75 lat po wojnie, wydaje się, że animozje francusko-niemieckie ucichły na dobre. Chociaż... kto ich tam wie? Mówi się często o pojednaniu francusko-niemieckim, stawia się go jako wzór dla Polaków, którzy niechęć do Niemców mają chyba w genach. U nas to powojenne "pojednanie" trwało długo. Musiał pojawić się Brandt i musiał złożyć hołd ofiarom wojny w Warszawie. Czy władze ukraińskie również kiedyś dojrzeją do tego? Jednak nie tylko rząd, ale i naród muszą do tego dojrzeć.

Zerkam znów na krajobrazy. Przejeżdżamy przez lesiste tereny, prawie brak tu wiosek. Wydawałoby się, że teren w samym środku Europy będzie mocno eksploatowany i zagospodarowany. Z drugiej strony udział lasów w całkowitej powierzchni Francji (32%) jest porównywalna z lesistością Polski (30%) i Niemiec (32%). Więc nie powinienem się dziwić.

Dojeżdżamy do Nancy. Autobusy dalekobieżne zatrzymują się na parkingu przy Quai Sainte-Catherine w północno-wschodniej części miasta. Do centrum miasta jest zaledwie 500 metrów, pierwsze kroki kieruję jednak w stronę kanału Marna-Ren (Canal de la Marne au Rhin). Kanał jak kanał: parę stateczków z płaskim dnem stoi zacumowanych przy molo. Zapewne służą wycieczkom po rzece, ale nie mogłem sobie odmówić spojrzenia na kanał – już kolejny z tych obiektów ułatwiających żeglugę, które widziałem. Jeśli dobrze pamiętam, pierwszym z tych ważnych był Kanał Koryncki skracający drogę z Zatoki Korynckiej do Zatoki Sarońskiej. Później odwiedziłem Kanał Białomorski łączący Morze Białe z Bałtykiem. Byłem również nad Kanałem Południowym (Canal du Midi) przecinającym Francję w poprzek – od Zatoki Biskajskiej do Zatoki Lwiej. Wybrałem się kiedyś również na spacer nad Kanał Kiloński "odcinający” Półwysep Jutlandzki od reszty Europy. Nie jestem fanem prac inżynieryjnych i budowli wodnych. Po prostu sprawia mi przyjemność świadomość, że byłem w miejscu, które znam tylko z książek lub telewizji. Czy zobaczę kiedyś Kanał Panamski? Ech!

Zawracam w stronę miasta. Mijam średnio ciekawą XIX-wieczną bramę i zaglądam do parku ekologicznego. Jest urządzony na dziko i stanowi jakby mały ogród botaniczny. W każdym razie odnajduję tu interesujące gatunki, między innymi, wysokie drzewo z zielonymi owocami. Jest to, jak sprawdziłem, żółtnica pomarańczowa (Maclura pomifera), importowana z Ameryki Północnej do Europy. Owoce niestety niejadalne, przynajmniej drewno nadaje się na łuki, co z powodzeniem wykorzystywali Osedżowie – Indianie zamieszkujący tereny nad rzeką Ohio. Dużo jest również jesiennych kwiatów, między innymi, astrów. Myślę, że miło się tu mieszkańcom spędza czas.

W Nancy – odnoszę przynajmniej takie wrażenie – jest dużo mniej do oglądania na tle innych miast na mojej trasie. Najważniejszy, rzecz jasna, jest plac Stanisława. Zanim do niego dojdę, przystaję na Place d'Alliance z fontanną pośrodku i równo przystrzyżonymi drzewami dookoła. Fontanna jest barokowa, wykonana przez Paula-Louisa Cyfflé Na szczycie iglicy podtrzymywanej przez trzech atlantów stoi aniołek z długą trąbką. Zapewne obwieszcza światu zawarte w 1756 roku przymierze między Francją a Austrią (Pierwszy Traktat Wersalski). Sojusz miał pomóc Francuzom w walce z Anglią o wpływy w Ameryce Północnej podczas wojny siedmioletniej (1756–1763). Nie wiem, czy Francuzi powinni być dumni z tego sojuszu, wszak sprzymierzyli się z dotychczasowym wrogiem dokonując odwrócenia sojuszu – Renversement des alliances. Z drugiej strony… w polityce wszystko jest możliwe, co widać i we współczesnej historii, kiedy sojusznicy stają się wrogami a wrogowie – przyjaciółmi.

Ale oto Plac Stanisława. Zatrzymuję się przed jedną z czterech bram prowadzących do niego. Bramy są kute, ze złoceniami i herbem Leszczyńskich, założycieli miasta. Już na pierwszy rzut oka plac jest taki, jak na filmie, który wcześniej oglądałem z Renatą w internecie: skąpany w słońcu, pełen ludzi i muzyki. Miejscowi i turyści siedzą przy kawiarnianych stolikach, spacerują, fotografują się pod centralnie umieszczonym pomnikiem Stanisława Leszczyńskiego. Notabene w tym miejscu stał wcześniej pomnik Ludwika XV (autorstwa tego samego Cyfflé’a). Dlaczego zięć Leszczyńskiego nie spodobał się rewolucjonistom z 1789 roku – nie wiem. Ale i pomnikowi Stanisława Leszczyńskiego nie zrobię mu zdjęcia. Słońce oświetla postać od tyłu, widzę tylko ciemny kontur króla.

Z przyjemnością natomiast fotografuję młodą parę, która właśnie zawarła ślub w tutejszym ratuszu (Hôtel de Ville - Mairie de Nancy) i teraz pozuje w otoczeniu świadków, dróżek, druhów i innych gości weselnych. Uroczystości ślubne mają oprawę muzyczną, lecz jazgot piszczałek i dudnienie bębnów każą mi lepiej przyjrzeć się nowożeńcom. No, tak! Ślub wzięła para pochodzenia arabskiego i chociaż uroczystości odbywają się we Francji, to rodziny zadbały o muzykę z kraju pochodzenia. Przyznam, że lubię fotografować śluby, w szczególności panny młode, które zazwyczaj, czy to w krajach arabskich, na terenie Rosji, Ukrainy lub Gruzji, zawsze wydają mi się tak ładne i młode. Aczkolwiek bardziej kolorowe i egzotyczne pary spotykałem w odleglej Japonii i Indiach. Muzyka zmienia rytm a goście weselne formują duży krąg i przy rytmicznej muzyce rozpoczynają taniec.

Zostawiam tych szczęśliwców i idę fotografować dwie fontanny: Fontaine de Neptune oraz Fontaine d'Amphitrite. Trochę mnie dziwi takie zestawienie mitologicznych postaci: grecka nereida Amfitryna była przecież żoną Posejdona a nie rzymskiego Neptuna. Być może autor obu fontann – Barthélémy Guibal (1699-1757), rzeźbiarz z Nîmes – nie znał się na mitologii**/. Ale z pewnością był dobry w swym fachu. Odlane z ołowiane mitologiczne figury otoczone są innymi posągami – nagich kobiet, trębaczy, brodatych mężczyzn, trębaczy i koni i innych zwierząt. A całość scen ozdobiona rocaillowymi ozdóbkami.

Kieruję się teraz ku rue Héré. Z budynków po prawej i lewej stronie spoglądają na mnie kamienne amorki i rzymscy żołnierze. Przede mną zbudowana w 1755 roku brama, która pełni równocześnie rolę łuku triumfalnego ku czci Ludwika XV (Arc Héré lub Porte Héré). Wzorem był ponoć Łuk Septymiusza Sewera w Rzymie, który ostatnio oglądałem przy okazji wyjazdu do Maroka. Ponad środkową bramą umieszczono zwięzłą biografię francuskiego króla: HOSTIUM TERROR / FŒDERUM CULTOR / GENTISQUE DECUS ET AMOR co można przetłumaczyć jako “Postrach wrogów, twórca traktatów, wielbiony i miłowany przez lud”. Faktem jest, że Ludwik XV zyskał przydomek le Bien-Aimé (“Ukochany”), ale patrząc na jego historię mam skojarzenia ze Stalinem: groźny ale kochany. Powyżej inskrypcji błyszczy akroterion ze złoconymi posągami Minerwy i Famy i królewskim medalionem. Żeby boginiom się nie nudziło, Emmanuel Héré de Corny – projektant bramy – dodał na attyce rzeźby przedstawiające Ceres, Minerwę, Herculesa i Marsa. Zerkam jeszcze na płaskorzeźby z różnymi scenami i idę w kierunku Place de la Carrière. To wydłużony 250-metrowy plac ze złoconymi bramami i szpalerem równo przystrzyżonych drzew. Na końcu widzę już Palais du Gouvernement – rządowy budynek z niewielkim parkiem na tyłach. Pałac nie wzbudza mojego zachwytu. Ot, klasycystyczny budynek z kolumnadą na parterze i balustradą zwieńczającą drugie piętro. Na gzymsie ponad balkonem umieszczono cztery grupowe pomniki przedstawiające półnagie kobiety z amorkami. Przyznam, że nie do końca rozumiem ten powtarzający się motyw: przecież taki amorek to nie dziecko tej kobiety; a jeśli nie dziecko, to po co on jej?! Odkąd wojsko się stąd wyprowadziło, znajduje się tu muzeum (część Muzeum Lotaryngii). Wierzę na słowo, gdyż nie zamierzam go odwiedzać. Również pominę rozległy Parc de la Pépinière z niewielkim zoo.

Szybkim krokiem przechodzę przez owalny plac (Place de Général de Gaulle) otoczony kolumnadą. Po jej drugiej stronie znajduje się bazylika Saint-Epvre. Jest “niemal” współczesna, zbudowana w drugiej połowie wieku w stylu neogotyckim. Uwagę zwraca wysoka wieża z długą iglicą, licznymi sterczynami i wieżyczkami. Wnętrze natomiast okazuje się średnio ciekawe: dziesiątki żłobkowanych kolumn i krzyżowo-żebrowe sklepienie. Ale myślę, że warto zajrzeć tu w upalny letni dzień i podelektoować się dużymi kolorowymi witrażami z wizerunkami świętych. Po wyjściu z kościoła dokumentuję jeszcze bogato zdobiony portal z kolumną pośrodku i płaskorzeźbą przedstawiającą Chrystusa powyżej. Gdyby to było dzieło gotyckich rzeźbiarzy, wzbudziłoby moje większe uznanie. “Neo” ma znaczenie.

Na niewielkim placu przed bazyliką ustawiono konny pomnik księcia Rene II Lotaryńskiego. Minę książę ma zadowoloną, wraca właśnie ze zwycięskiej bitwy pod Nancy (1477 r.). Jego przeciwnik – burgundzki książę Karol Śmiały – stracił, można powiedzieć, w tej bitwie twarz, gdyż – zabity na polu walki – został częściowo zjedzony przez wilki.

Skręcam teraz w Grande Rue. Znajduje się tutaj Pałac Książąt Lotaryńskich (Palace des Ducs de Lorraine), w którym urządzono muzeum poświęcone sztuce i historii regionu, prezentujące eksponaty od czasów prehistorycznych poprzez czasy Galów, Merowingów i Franków aż po XX wiek.

Przystaję przy bramie wejściowej do pałacu. Jej łagodne łuki sugerują, że powstała w okresie odrodzenia. W rzeczywistości książęcy pałac jest pierwszym miejscem we wschodniej Francji, gdzie debiutował styl znany z epoki renesansu. Obok bramy wjazdowej dla powozów znajdują się mniejsze drzwi a nad nimi para amorków dzierżących herb. Natomiast ponad główną bramą znajduje się pomnik jeźdźca na koniu. Gdy wyżej zadzieram głowę, dostrzegam więcej interesujących szczegółów: fikuśnie powyginany łuk z kolejnym herbem i orłem, płaskorzeźby z głowami rycerzy i wreszcie oryginalne sterczyny. Obok dwa balkoniki z ażurowymi balustradami, a jeszcze wyżej tympanon z konchą, kolejnymi sterczynami i gargulcami w postaci skrzydlatych mitycznych stworów. Tych gargulców w kształcie lwów i (chyba) psów jest zresztą więcej, ciągną się wzdłuż dachu długiego budynku.

Dochodzę do kościoła kordelierów (Église Saint-François-des-Cordeliers) i tu niespodzianka. W kościele znajduje się sala wystawowa (to część Muzeum Lotaryngii), a zgromadzona kolekcja dzieł sztuki obejmuje obrazy, płaskorzeźby i posągi. Wejście jest darmowe, nie mogę więc odpuścić. Znajduje się tu, między innymi, pomnik nagrobny Antoniny de Vaudémont i Marii d'Harcourt, Obie panie spoczywają we wspólnym grobowcu (przy czym Antonina musiała poczekać 18 lat na towarzystwo). Obok nagrobek Henryka I, pana de Blâmont, i Kunegumdy de Linange. Pochodzi z XIV wieku, jest więc nieco wcześniejszy niż ten wcześniej przywołany a jego boczne ściany są również ozdobione miniaturowymi figurkami. Dziwię się tylko, że muszę się gnieździć po dwie osoby. Kolejny nagrobek należy do Filipy z Gueldre, księżnej lotaryńskiej. Gisant babki Marii I Stuart jest nietypowy: marmurowe ciało okryte jest ciemną suknią i chustą, a dłonie „naturalnie” położone na brzuchu a nie złożone jak do modlitwy. Ciekawe są polichromowane płaskorzeźby przedstawiające sceny biblijne i z Nowego Testamentu. To płyty z nisz nagrobnych (enfeu), gdzie umieszczano prochy zmarłych. Uwagę zwracają wyraziste twarze przedstawionych osób. W miejscu, gdzie zwykle w kościele znajduje się ołtarz, ustawiono stół ofiarny z polichromowaną figurą Chrystusa oraz serią płaskorzeźb poniżej. W absydzie stoją drewniane stalle przywiezione z opactwa w Sallival. Ponad drewnianymi ornamentowanymi krzesłami, w których kiedyś zasiadali biskupi i inni oficjele, znajduje się kilkanaście drewnianych figurek grajków, w tym chłopczyk z fujarką, z talerzami, z bębenkiem i z trójkątem.

Idę dalej rue Grande. Pomiędzy kawiarnianymi stolikami ustawiono w wielkich donicach drzewa oliwne. Mobilna miejska zieleń 😉. W głębi, na wprost widoczna jest już wieża bramna. To Porte de la Craffe z dwiema wieżami po bokach pochodzi z XIV wieku. Mam niejasne skojarzenia z bramą w Lubece ze względu na ciemne, stożkowate hełmy na bocznych wieżach. Tyle że tam użyto do budowy cegły, a tu – białego kamienia. Ponad bramą umieszczono w niszy figury Matki Boskiej z Dzieciątkiem, a poniżej manikuły – krzyż lotaryński z podwójnymi ramionami. Groźni rycerze po bokach to lotaryńscy książęta: Raoul i Jean. Przechodzę przez bramę na drugą stronę, odnotowując obecność gitarzysty udręczonego wielogodzinnym brzdąkaniem. Tu, w narożnym budynku znajduje się instytut matematyki i fizyki Uniwersytetu w Nancy.

Zanim dojdę do Porte Désilles mijam niewielki pałacyk z charakterystycznymi, bardzo wysokimi kominami ozdobionymi motywami roślinnymi w górnej części. Zbudowany na placu Luksemburskim Memorial Désilles jest ponoć najstarszym we Francji pomnikiem poświęconym ofiarom wojny. Płaskorzeźby umieszczone na fryzie przypominają o Bitwie pod Nancy (1477 r.) i o Traktacie Wersalskim (1783 r.). Idąc deptakiem, dochodzę do kolejnego pomnika – generała Drouota (Statue du Général Drouot). Ten na wpół ślepy wojskowy brał udział w kilkudziesięciu bitwach, poczynając od bitwy pod Hondschoote (1793 r.), przez bitwy pod Fleurus, Trebbią, Hohenlinden, Burgos, Samosierrą i Wagram, uczestniczył w kampanii napoleońskiej bijąc się pod Moskwą, a później pod Bautzen, Lipskiem i Lothare, a w końcu pod Waterloo (1815 r.). Aż dziw bierze, że zmarł z przyczyn naturalnych dopiero kilkadziesiąt lat później. Spod pomnika już szybkim krokiem udaję się na dworzec kolejowy. Trochę zmęczyło mnie chodzenie po mieście. Z pewnością pominąłem kilka interesujących miejsc w Nancy, mówi się trudno.

O 15:10 odjeżdżam pociągiem do Metz. To zaledwie 60 km. Po drodze mijamy stacją TGV. Jej lokalizacja jest wynikiem kłótni między Metz a Nancy o to, przez które miasto szybka kolej ma być poprowadzona. To taki francuski przypadek Torunia i Bydgoszczy, które również rywalizują między sobą. „Gdzie dwóch się kłóci tam nikt nie korzysta” – chciałoby się sparafrazować przysłowie.

––––––––––––––

Jestem w Metz, jest godzina 20:00, wieczór jest wciąż ciepły.

Namęczyłem się dzisiaj. Rano zwiedzanie Strasburga, w południe zwiedzanie Nancy, a teraz kolejne miasto – Metz. Ale tak wyszło. Sieć połączeń autobusowych, nawet jeśli uwzględni się BlaBlaBus i FlixBus oraz pociągi, jest na tyle rzadka, że nie byłem w stanie dowolnie układać swojego planu. Pierwotnie zarezerwowałem w Metz nocleg, planując następnego dnia przyjazd do Reims. I może miałoby to sens, gdyby nie brak odpowiedniego, czyli taniego połączenia do Amiens lub Rouen. Zdecydowałem się ostatecznie na przejazd z Reims do odległego Caen w Normandii. Ale to z kolei wymusiło na mnie nocną jazdę przy rezygnacji z noclegu w Metz. Wrócę jednak myślą do dzisiejszego maratonu.

Przed wyjazdem odnosiłem wrażenie, że Metz to miasto bardziej niemieckie niż francuskie. Głównie za sprawą nazwy, która sugerowała niemieckie pochodzenie. Dziś się przekonam, czy czuję się tu bardziej jak w Niemczech, czy we Francji. Zdaję sobie sprawę, że region ten przez wieki przechodził z rąk do rąk i wpływy niemieckie są tu silne. Trzy lata temu byłem Saarbrücken i miałem wówczas taki plan, by tu podjechać, to zaledwie 70 km stąd. Zabrakło czasu, ale w końcu doczekałem się wizyty w tym mieście. Na ogół nie żałuję, że nie udało mi się zrealizować dodatkowych planów, zawsze wydaje mi się, że będzie inna okazja. Teraz, w 2024 roku, już może nie mam takiego podejścia, jestem świadom tego, że nie wszystko zdążę zobaczyć. Ale przecież wykorzystuję na wyjazdach czas do maksimum i trudno powiedzieć, że nie chciało mi czegoś zobaczyć.

Wracając do nazwy miasta: doczytałem, że wywodzi się z łacińskiego Mediomatricorum, być może oznaczającego lud zasiedlający obszar między „matkami”, tj. rzekami Marną i Matrą. Później rzymskie oppidum dostało się pod władzę Franków i przyjęło nazwą Mettis. Ta licząca ponad 2000 lat historia jest podobna do dziejów wielu innych miast położonych na rzymskim Limes. Kilka z nich odwiedziłem, m.in. Moguntiacum czyli Moguncję, Colonia Claudia Ara Agrippinensium, czyli Kolonię, Borbetomagus, czyli Wormację, Augusta Treverorum, czyli Trewir, Confluentes, czyli Koblencję, Castra Regina, czyli Ratyzbonę, Aquae grani, czyli Akwizgran, Augusta Vindelicorum, czyli Augsburg. No i teraz Argentoratum, czyli Strasburg.

O 15:20 wysiadam z pociągu w Metz. Ponieważ dziś jest sobota, zaraz po przyjeździe kieruję się do supermarketu Carrefour City, który okazuje się niedużym sklepem. Z colą i bagietką siadam w pobliskim parku de Maud'huya vis-à-vis liceum Grzegorza de la Tour (Lycée Georges de la Tour). W pierwszej chwili pomyślałem, że chodzi o jakiegoś francuskiego świętego. Najwyraźniej z powodu fali zmian patronów szkół w Polsce w ciągu ostatniego ćwierćwiecza, kiedy to usuwano wszelkie nazwy związane z PRL i zastępowano nowymi „świętymi”. W przypadku tego liceum chodzi jednak o francuskiego malarza barokowego. Georges de La Tour (1593 – 1652) znany był z mistrzowskiego operowania światłem i cieniem (jak u Caravaggia), szczególnie w scenach oświetlonych jedynie przez świece, a jego obrazy często opierają się na tenebryzmie (maniera tenebrosa). Silny kontrast między światłem a ciemnością buduje w jego dziełach intymny, niemal mistyczny nastrój. Po śmierci La Tour został niemal całkowicie zapomniany, dopiero w XX wieku jego twórczość została odkryta na nowo i rozpoznana jako unikatowy wkład w sztukę europejską. Niestety, jego obrazy są rozproszone po wielu mniej znanych muzeach.

Zjadam trzecie śniadanie. W parku chyba wszyscy się znają, starsza pani uśmiecha się do mnie i mówi „Bonjour”. Ogólnie Francuzi uśmiechają się do mnie i są raczej życzliwi. Pomijam tylko agresywną panienkę w autobusie do Strasburga.

Kieruję się następnie do Palais du Gouverneur Militaire – rządowego budynku położonego w parku obok terenu wojskowego. Ku mojemu zaskoczeniu przed budynkiem ustawiono trochę sprzętu wojskowego a publiczność Po sprawdzeniu bagaży może wejść do środka. Korzystam z okazji, choć historia wyzwolenia Francji przez Jankesów szczególnie mnie nie zajmuje. Wystawa jednak okazuje się całkiem interesująca, gdyż oprócz kolekcji broni siecznej i innych pamiątek wojskowych przygotowano w kilku reprezentacyjnych salach inscenizacje z udziałem manekinów ubrany w mundury. Szczególnie podoba mi się scenka z gniazdem ckm-u umieszczona na werandzie. Na ścianach i w gablotach sporo jest reprodukcji dokumentów oraz wycinków gazet z tamtego okresu. Z budynku przez taras można zejść na podwórze i dalej pochodzić po ogrodach z fontannami.

Później idę do niewielkiego kościółka garnizonowego z XII wieku (Chapelle des Templiers). I tu spore zaskoczenia, bo całe wnętrze kościoła: ściany i sklepienia pokryte są freskami. To prawdziwa perełka. Zaliczam jeszcze jakiś budynek administracyjny (Chambre Régionale des Comptes Grand Est), gdzie odbywają się superważne narady sztabu wojskowego Francuskich Sił Zbrojnych. Wystarczy. Przechodzę przez plac przed Arsenałem (L'Arsenal-Jean-Marie-Rausch), tu, obok abstrakcyjnej rzeźby La Sentinaile (Strażnik) znajduje się ukryty pod ziemią pomnik Guerriers de l'éternité (Wojownicy wieczności). Przystaję na chwilę na końcu dużego placu (Jardin de l'esplanade de Metz) z centralnie położoną fontanną. Upamiętniono tu Maréchala Ney’a – francuskiego marszałka z okresu wojen napoleońskich. Trzeba przyznać, że ten syn prostego bednarza zrobił fenomenalną karierę, awansując w ciągu 8 lat z szeregowca na generała. Z pewnością zasłużył na miano Le Brave des Braves (najdzielniejszym z dzielnych): brał udział w bitwach pod Zurychem, pod Hohenlinden, pod Jeną, pod Pruską Iławą, pod Frydlandem, pod Borodino, pod Lützen, pod Budziszynem, pod Dreznem, pod Lipskiem, pod Waterloo i wielu innych starciach. Nie uchroniło go to przed sądem złożonym z innych marszałków. Z okrzykiem „Vive la France! Camarades, visez droit au cœur!” (Niech żyje Francja! Towarzysze, prosto w serce!) padł pod gradem kul plutonu egzekucyjnego. Po drugiej stronie placu stoi inny pomnik – Le Poilu libérateur (autorstwa Boucharda, 1956), symbolizujący żołnierza-wyzwoliciela z okresu I wojny światowej. Z symboliką poilu spotkałem się we Francji wielokrotnie, między innymi w Bordeaux. Tu, w Metz, postać na cokole pozbawiona jest – wbrew nazwie – zarostu (poilu to po francusku „zarośnięty”).

Zaglądam teraz do zdaje się klasycystycznego kościoła pw. Wniebowzięcia Marii Panny (Église Notre-Dame-de-L'Assomption). Tu parę ciemnych obrazów i duże, rzeźbione konfesjonały. Po chwili uświadamiam, sobie, że jest już 16:00 i powinienem przede wszystkim podejść do katedry, która jest głównym zabytkiem i atrakcją turystyczną w mieście. Idąc handlowo-gastronomiczną promenadą, mijam wiele restauracji z wystawionymi stolikami na ulicy. Wszędzie roznosi się smakowity zapach posiłków. No cóż, nie stać mnie na takie jedzenie, nie tylko we Francji, ale i w Polsce.

Jeszcze jeden zakręt i moim oczom ukazuje się skąpana w promieniach słońca Katedra św. Szczepana (Cathédrale Saint-Etienne de Metz). Jest niewiarygodnie piękna. Mogę ją tylko porównać z katedrą w Strasburgu.

Pobieżnie fotografuję olbrzymi portal i szybko wchodzę do środka. I tu jeszcze więcej zachwytu, gdyż katedra jest nie tylko olbrzymia (41 metrów wysokości nawy!), ale zachwyca też kilkudziesięcioma dużych rozmiarów witrażami o łącznej powierzchni 6500 metrów kwadratowych. Są wręcz olbrzymie, pokrywają w dwóch rzędach ściany naw bocznych, także ściany transeptu. Szczególnie witraże w transepcie robią wrażenie. To samo można powiedzieć o witrażu wypełniającym gigantyczną rozetę na fasadzie. Część z nich to dzieło średniowiecznych mistrzów, inne są późniejsze i obejmują również modernistyczne projekty Marka Chagalla. Cała reszta wyposażenia kościoła to jest średniowieczny ołtarz, rzeźbione w drewnie konfesjonały, marmurowe nagrobki, ciemne, renesansowe obrazy i posągi w bocznych kaplicach bledną i są nijakie w stosunku do wspomnianych witraży. Jestem naprawdę pod wrażeniem!

Później dokładnie fotografuje portal, na którym przedstawiono – oprócz postaci Chrystusa i świętych – także wiernych, którzy żyli cnotliwie oraz tych, którzy grzeszyli. Ci drudzy – poganiani przez stwora z głową jaszczura – trafiają od razu do paszczy rekina. Na innych panelach przedstawiono scenki zachęcające do właściwego życia. Podobają mi się metrowej może długości gargulce. Czy przedstawiają one lwy, psy czy inne mityczne stwory – trudno powiedzieć. Moje zachwyty nad katedrą potęgują żółte i pomarańczowe odcienie ścian oświetlonych w niesamowicie piękny sposób promieniami zachodzącego słońca. Te wszystkie sterczyny, żłobkowane podpory, biforia i triforia z rozetami, ażurowa attyka, koronkowa struktura wieży La Mutte – to wszystko z całą mocą pokazuje mistrzostwo dawnych architektów.

Gdy kończę obchodzić katedrę, do moich uszu dolatuje żywa muzyka. Przy placu d'Armes stoi kilkanaście kramów, ustawiono również niewielką estradę. Ale moją uwagę przyciąga zgromadzenie przed ratuszem (Hôtel de Ville de Metz). Czyżby kolejny ślub? Tak! Tym razem przed merem stanęła bardziej europejska para, a gości weselnych też jakby mniej.

Co dalej? Z mapy wynika, że sporo starszej zabudowy znajduje się na zachód od katedry, także na wysepkach utworzonych między odnogami Mozeli. Schodzę ku rzece, w tej okolicy sporo restauracji i kawiarenek na świeżym powietrzu. Za ukwieconym mostem (Pont des Roches) znajduje się neoromański kościół z ciemnego piaskowca (Temple Neuf, 1904 r.). Nie wyróżnia się specjalnie, ale galeria nad portalem i druga wysoko pod tympanonem – mogą się podobać. Na niewielkim placu (Place de la Comédie) vis-à-vis opery (Opéra-Théâtre de Metz) urządzono miniaturowy ogród botaniczny. Z przyjemnością spaceruję alejkami, oglądam kwitnące krzewy, kolorowe rabatki, oczka wodne, pergole i fantazyjne rzeźbione ławeczki. Mała rzecz a cieszy!

Z mostu Moreau nad kolejną odnogą rzeki znajduje się stary drewniany młyn, a nieco dalej XIII-wieczne opactwo i bazylika pw. św. Wincentego (Abbaye et Basilique Saint-Vincent). Kiedyś, drugi co do wielkości kościół w mieście, nie miał szczęścia podczas Rewolucji Francuskiej. Wielokrotnie przebudowywany, dziś jest centrum sztuki i kultury.

A oto – zaledwie 200 metrów ode mnie – wyrasta wysoka wieża. Jej niby gotycki styl może być mylący – w rzeczywistości to dzwonnica kościoła garnizonowego (Tour du Temple de La Garnison) z XIX wieku. Trudno mi powiedzieć, jak wyglądał nieistniejący już kościół, przynajmniej niemal stumetrowa wieża wywiera wrażenie. Spędzam kwadrans nad brzegiem Mozeli kibicując wędkarzowi. Powoli wracam do centrum Metz. Przy Place Saint-Jacques trafiam jeszcze na kolumnę (Monument à la Vierge-Marie). Jest już piąta, słońce chyli się ku zachodowi. Zabłysły neony, zapaliły się uliczne latarnie. W kawiarniach i restauracjach zasiedli kolejni goście.

Postanawiam przejść się jeszcze w kierunku północnym. Tu uliczki są opustoszałe, z rzadka spotykam przechodniów. Zerkam jeszcze na neogotycki kościół św. Segolena (Église Sainte-Ségolène) przy placu Joanny d’Arc i zawracam pod katedrę. Ta ma już wieczorną iluminację, na fasadzie oświetlona jest jedynie wysoko umieszczona galeria.

Chociaż jeszcze całkiem nie zapadła noc i w zasadzie mógłbym jeszcze zwiedzać miasto, to po prostu jestem zmęczony. Chciałbym znaleźć toaletę usiąść i odpocząć.

O 19:00 docieram na dworzec kolejowy w Metz. Siadam w holu dworcowym (dworzec autobusowy o tej porze jest zamknięty, a na przystanku brak ławek) i z przykrością stwierdzam, że do odjazdu zostało mi 8 długich godzin. Nudę oczekiwania przeplatam z obserwacją miejscowego kolorytu. Dworce kolejowe zawsze przecież przyciągają różnych dziwaków i różnych typków. Powoli mijają kwadranse. Złapałem kolejowe wifi i szukam połączeń autobusowych lub kolejowych na ostatnie dni trampingu. Obawiam się, że autobus z Rouen do Paryża (na który już kupiłem bilet) spóźni się i nie zdążę na przesiadkę do Lille. Mam niby dwie godziny na przesiadkę, ale właśnie dziś otrzymałem info, że zmieniają godzinę odjazdu z Rouen, przez co czas skraca się do godziny. Dzwonię do FlixBusa i bezkosztowo zmieniam kurs na wcześniejszy. Nie uspokaja mnie to całkowicie, ale już tak mam: często martwię się na zapas.

W dworcowym holu pustki. 20-letni chłopak ćwiczy swój trick z łapaniem kawałka plastikowej rurki, którą umieszcza na przedramieniu i próbuje ją złapać po szybki, obrocie. Na ogół mu się to nie udaje, a chłopak wykonuje dziwne tiki głową. Do siedzącej na sąsiedniej ławce dziewczyny przysiada się jakiś starszy typek. I gapi się na nią. Ta czuje się nieswojo i musi się przesiąść. O północy podchodzą do mnie policjanci i mówią, że dworzec za chwilę będzie zamknięty. No, fakt, przed chwilą na stację wjechał ostatni pociąg w dniu dzisiejszym. Transferuję się na pobliski przystanek tramwajowy, tu jest w miarę jasno i bezpiecznie. Z tramwajów i nocnych autobusów co chwilę wysiadają podpici młodzi ludzie. Weseli, krzykliwi, chwiejnym krokiem wracają do swych domów po sobotnich imprezach.
Avez-vous une cigarette? – pyta mnie chłopak.
– Sorry, I don’t smoke.

Niezrażony nastolatek próbuje podjąć dialog po angielsku, ale słabo mu idzie. Poddaje się i poprzestajemy na wymienieniu przyjacielskich gestów.
– Good night! – mówię mu z uśmiechem. – Bonne nuit! – odpowiada i idzie na żebry do stojących opodal dziewczyn.

Jest już po 2:00, muszę przenieść się na przystanek autobusowy. Szybkim krokiem przechodzę długi tunel pod torami kolejowymi, jeszcze parę ciemnych ulic i jestem przy Avenue Louis le Débonnaire. Ciekawe, czy BlaBlaBus się spóźni?
_________________________________
*/ Tych „turystyk” rzecz jasna jest więcej: turystyka przyrodnicza, turystyka religijna, także pielgrzymkowa, rozrywkowa (kasyna, disneylandy, aquaparki), a nawet turystyka śmierci (odwiedzanie miejsc martyrologii i kaźni). Pomijam dość oczywiste odmiany, jak turystyka górska, rowerowa, piesza, kajakowa i samochodowa, gdzie podstawą podziału jest sposób poruszania się.
**/ Kojarzenie Neptuna z Amfitryną (zamiast Salacją) jest dość powszechne. Podobna para jest na rynku we Lwowie i w Wersalu, także na płótnach Luca Giordano.


Następny dzień Powrót do Wstępu Powrót do Strony głównej