Dzień: [1-2] [3] [4] [5] [6] [7] [8] [9] [10] [11] [12] [13] [14] [15] [16] [17] [18] [19] [20] [21-22]
Zamek Hamleta | Jeszcze jedno miasteczko | Lund: Katedra | Rozczarowanie| Żegnaj Skandynawio!
Czyżby to był nasz ostatni poranek w Skandynawii? Dziś, tak czy inaczej, chcemy znaleźć się dziś znów w Szwecji. Właściwie już wczoraj zrezygnowaliśmy z dodatkowego zwiedzania Kopenhagi (muzea). Przed nami Helsingor a być może Hillerod.
Dojeżdżamy do Helsingor wczesnym pociągiem. Miasteczko dopiero budzi się do życia, chociaż po przesmyku non-stop suną ku sobie, majestatycznie wyglądające w promieniach wschodzącego słońca, promy.
Powoli, uliczkami średniowiecznego miasteczka, zbliżamy się do zamku kojarzonego z Hamletem. Sprzątacze porządkują alejki, zbierają śmieci, zamek przygotowuje się
do najazdu codziennej porcji turystów. Będą wśród nich i Polacy, których autobus właśnie podjechał. Sam zamek otoczony podwójnymi murami rozdzielonymi fosą sprawia przyjemne wrażenie. Zaglądamy na dziedziniec i Sylwia upamiętnia swój pobyt zdjęciem przy centralnie położonej studni.
Płyniemy promem do Helsinborga – tym razem zaledwie dwadzieścia kilka minut. Zauważam, że im większy prom, tym lepiej utrzymany. Ten jest nieduży...
Helsinborg. Wspinamy się po stromych uliczkach ku wskazanemu w przewodniku St. Maria Kyrka. Gdy zziajani zatrzymujemy się koło donżonu zamku, okazuje się, że kościół jest w dole. Przy kanapkach delektujemy się panoramą miasta i widocznym na horyzoncie brzegiem duńskim.
Zjeżdżamy do centrum windą (! - 4 SEK) i podchodzimy pod Mariankyrka. Kościół jak kościół. Pora na Lund – kolejne z paru miasteczek przeznaczonych do obejrzenia dzisiaj. Ale nim pojedziemy do Lundu, podchodzi do nas siedzących na dworcu mężczyzna z przewieszonym na szyi aparatem i pyta:
– Where are you from?
– Why are you asking?
Mężczyzna mówi, że jest dziennikarzem i przeprowadza wywiady z ludźmi podróżującymi po Szwecji. Bezczelnie stwierdzam, że Norwegia nam bardziej się podobała, zaś ceny są tu porównywalne z innymi krajami skandynawskimi. Nierozważnie daję mu swoją wizytówkę a facet robi mi serię zdjęć. Sylwia z wypiekami na twarzy chroni się przed obiektywem w głębi dworca.
Wyjechaliśmy do Lund. To miłe (zapewne) miasteczko przywitało nas deszczem. Mimo to zdecydowaliśmy się pójść do Katedry. Po drodze dokonaliśmy kontrowersyjnego zakupu trzeciej butli gazowej (59 SEK). Katedra zbudowana z białego kamienia wyglądała w miarę interesująco. By lepiej ją zapamiętać i móc później odróżnić od pozostałych kościołów, dłuższą chwilę spędziłem w krypcie przyglądając się kolumnom, zwłaszcza tej z przylepioną postacią Fina. Kilka wąskich uliczek za Katedrą wbrew słowom z przewodnika nie miało – może wskutek siąpiącego wciąż deszczu – specjalnego uroku. Wypiliśmy jeszcze herbatkę na dworcu i posiliwszy się (ja), pojechaliśmy do Malmö.
To już ostatnie z serii małych miasteczek w Skanii. Gwoździem programu miał być Malmöhuis, lecz zanim tam
dotarliśmy, spędziliśmy miłą chwilę na rynku podziwiając barokowe kamienice pięknie błyszczące w promieniach anemicznego słońca. Mimo że zamek (Malmöhuis) był już zamknięty, chyba niewiele straciliśmy – gwóźdź programu okazał się nieciekawym, przysadzistym, otynkowanym na ciemnoróżowo budynkiem z dwiema wieżami nad fosą.
Powolutku wróciliśmy w okolice dworca, gdzie pozbywszy się w kantorze monet norweskich, cierpliwie poczekaliśmy na pociąg międzynarodowy do Berlina.
I tak właściwie dobiegła końca nasza podróż po Skandynawii. Co prawda nasze bilety Nordturistu były ważne jeszcze
przez 2 dni, ale zmęczeni drogą chcieliśmy już wrócić do domu. Sylwia marzyła o wannie i, jak się później okazało, o talerzu ciastek, ja – o pozbyciu się plecaka i przespaniu kilkunastu godzin w łóżku. Być może te dwa pozostające dni mogliśmy przesiedzieć w jakimś urokliwym miejscu – nad jeziorem w Finlandii lub w Górach Skandynawskich. Tak czy inaczej kończyliśmy podróż. Pozostawało przepłynąć promem do Sasnitz, a dalej wrócić stopem do Polski.
W pociągu do Berlina wkrótce po opuszczeniu Malmö rozpoczęła się bitwa o miejsca, jako że część pasażerów w tym i my jechaliśmy bez miejscówek. "Amerykański" Holender ze swą przyjaciółką co chwila musiał się przesiadać, my zaś szczęśliwie zajęliśmy miejsca odstąpione przez dwie dziewczyny.
W czasie nocnej przeprawy promowej Sylwia zaszyła się w ciemnej salce i smacznie spała, ja zaś włóczyłem się po promie między pokładem (znikające światła Trelleborga) a
naszym przedziałem (śpiące Hiszpanki). W międzyczasie znalazłem prysznic, z którego skwapliwie skorzystałem.
Po delikatnym (podobno) obudzeniu mojej ukochanej Sylwii znaleźliśmy się na bliskiej memu sercu ziemi niemieckiej a dokładniej w opustoszałej poczekalni w Sasnitz.