Dzień: [1] [2] [3] [4] [5] [6]
Problemy z turystami | Jak się dostać do hosteku? | Jadę do Jameos de Agua | W podziemnym świecie | Stopem z miłym Hiszpanem | Międzynarodowa atmosfera hosteku | Wieczorne rozmowy o podróżowaniu
O 7:00 odlatuję na Lanzarote. Nie mam konkretnego planu na dziś. Będę chciał podjechać na północ wyspy w stronę jednego z dwóch tuneli lawowych. Alternatywą jest Ogród Kaktusów. Być może uda się zobaczyć wszystko. Kropka to już moja trzecia podróż w stronę Kanarów w drodze do Gambii mieliśmy międzylądowanie na Gran Canarii, a rok temu objechałem i obszedłem Teneryfę. Teraz będzie okazja poznać kolejną wyspę. To oczywiście popularna, jak to się mówi teraz, destynacja turystyczna z milionami turystów odwiedzających tamtejsze plaże i wulkany co roku. Ten wzmożony ruch turystyczny w szczycie sezonu zapewne jest dotkliwy zarówno dla mieszkańców, jak i z samych turystów, teraz jest oczywiście przed sezonem.
– Ruch turystyczny na naszej wyspie jest naprawdę duży, zwłaszcza w sezonie letnim – mówi mój sąsiad, który wraca do siebie z wycieczki do Londynu – wyspa jest mała a turystów strasznie dużo.
– Teraz jest przed sezonem – zauważam – tłoku nie będzie.
– Mamy wiele pięknych miejsc do odwiedzenia i spędzania czasu, dlatego turyści z całej Europy przyjeżdżają w dużej ilości.
– Ale potrzebujecie tych turystów.
– Oczywiście. To podstawa gospodarki regionu. Ale musimy też dbać o zrównoważony rozwój i ochronę naszego środowiska.
– Słyszałem, że władze wyspy chcą ograniczyć rozbudowę infrastruktury hotelowej.
– To prawda potrzebujemy turystów, ale nie za wszelką cenę. Poza tym... – zawiesza głos.
– Tak?
– Ceny przez turystów rosną. A poza tym kiedyś było spokojnie, teraz zdarzają się wypadki na drogach i drobne przestępstwa.
– Rozumiem. Z drugiej strony ceny nieruchomości rosną i można zrobić dobry interes.
– Faktycznie, sam wynajmuję część domu dla turystów, a mój brat pracuje w nieruchomościach i chwali sobie ten biznes.
No cóż. Mieszkańcy Wysp Kanaryjskich nie mają najlepiej. Ich roczne dochody netto (10,1 tys. euro) plasują region na odległym miejscu wśród hiszpańskich regionów. Najlepiej wypada Kraj Basków (15,5 tys. euro), Navarra (15,3 tys. euro) i jak można się spodziewać Madryt (14,8 tys. euro).
Podchodzimy do lądowania. Lotnisko Aeropuorto de Lanzarote imienia Césara Manrique’a obsługuje połączenia zarówno międzynarodowe, jak i krajowe. Jak dotąd obyło się tu bez wypadków i większej incydentów lotniczych. Temperatura na wyspie o tej porze jest umiarkowana, nie czuć tu jeszcze afrykańskiego skwaru. Zresztą klimat na Kanarach jest chłodniejszy niż w Hiszpanii na Półwyspie Iberyjskim. Sądząc po bezchmurnym niebie zapowiada się piękny, słoneczny dzień.
Chociaż stolica wyspy a jednocześnie największe miasto, Arrecife, jest oddalone zaledwie o 6 km, tym razem odpuszczam pierwszą wędrówkę. Nie chcę tracić czasu. Autobus linii 22 kosztuje 1,40 euro i odjeżdża za chwilę sprzed terminalu. Do przejechania jest kilkanaście przystanków, ale nieoczekiwanie utykamy na jednej z wąskich uliczek osiedla, przez które przyjeżdżamy. Źle zaparkowany samochód tarasuje nam drogę. Kierowca autobusu, czy raczej kierowczyni, kilkukrotnie wzywa właściciela sygnałami klaksonu, po czym kontaktuje się z centralą, tłumacząc zaistniałą sytuację. Niestety nie możemy się wycofać, bo za nami ustawił się już rząd samochodów, a ich kierowcy, nie wiedząc, co się dzieje, niecierpliwią się. Dwóch pasażerów wychodzi z autobusu i próbuje przesunąć samochód. Dołączam do nich i ja, lecz pojazd jest zbyt ciężki. Po około 20 minutach wraca sprawczyni tej sytuacji – młoda, jak widać bez wyobraźni, kobieta. Szybko odjeżdża, a my ruszamy dalej. Niestety to nie koniec mojego opóźnienia. Chociaż mój hostel znajduje się w centrum miasteczka i pod jego bramę docieram szybko, to brak reakcji na (być może zepsuty) dzwonek powoduje, że muszę znaleźć inne rozwiązanie. Zaczepiam jakiegoś przychodnia i upewniwszy się, że zna hiszpański, proszę go o zadzwonienie na wywieszony na drzwiach numer telefonu do właściciela.
– Gospodarz podejdzie za parę minut – mówi po skończonej rozmowie Hiszpan.
– Wielkie dzięki, sorry, że zawracałem głowę, nie znam hiszpańskiego.
– Pierwszy raz tutaj?
– Na Lanzarote – tak. Ale tylko na kilka dni.
Nie mija 5 minut, a podchodzi do nas uśmiechnięty młody mężczyzna.
– Hola! – woła – zapraszam do środka.
– Ja wiem, że jest przed godziną check-in, zostawię tylko rzeczy i idę dalej.
– Nie ma problemu, wchodź. Zameldujesz się później.
Szybko przepakowuję bety, zostawiam plecak w pokoju i idę na przystanek autobusowy.
Z tego, co się zorientowałem, wynika, że na północ wyspy jeździ kilka linii. Niestety, przy głównej ulicy w pobliżu dworca, chociaż znajduje się kilka przystanków, to żaden z nich nie ma jest oznakowany potrzebnym mi numerem.
– Nie martw się, stąd jadą autobusy do Punta Mujeres – mówi panienka na przystanku.
– Jesteś pewna?
– No, raczej tak – stwierdza bez przekonania.
Autobus nr 7, do którego wsiadam, nie dojeżdża, co prawda, ani do tunelu Cueva de los Verdes, ani do Jameos de Agua, ale to nie jest problem – podejdę kawałek na piechotę. Według informacji uzyskanych w sieci, tunel jest otwarty do 16:30 a to drugie miejsce – znajdujące się bliżej – do 18:00. Zamierzam wysiąść na przystanku o nieco dziwnej nazwie Bar Palenke.
Chociaż mój cel jest oddalony zaledwie o 25 km, to autobus nie jedzie wzdłuż głównej drogi, lecz zbacza do mniejszych miejscowości, co wydłuża czas. Trochę się denerwuję, bo czas ucieka. W mijanych wioskach i miasteczkach domy pomalowane są w większości na biało, a liczne mają zielone framugi drzwi i okien, co nadaje miejscowościom sympatycznego charakteru. W połowie drogi mijamy kamieniołom, w którym urządzono ogród z kaktusami (Jardín de Cactus). Z autobusu widać tylko parę wiatraków i sporo kaktusów na poboczu. Wysiadam w miejscowości Punta Mujeres i, nie tracąc czasu, ruszam nadmorską ścieżką w stronę Jameos de Agua. Plaża, wzdłuż której idę, jest kamienista, pokryta czarnymi kawałkami lawy. Ludzi praktycznie nie ma – prócz toplesistki opalającej się wraz z chłopakiem na kamieniach. Spotykam też parę osób wędrujących ścieżką. Po 30 minutach szybkiego marszu jestem na miejscu. Bilety są po 10 euro, kasjer potwierdza, że ostatnie wejście do tunelu w Cueva de los Verdes jest o 16:15. Tak więc nie zdążyłbym tam dziś dotrzeć.
Do podziemnego świata prowadzą drewniane schody. Dno znajduje się ze trzy piętra niżej. Jestem teraz w dużej pieczarze z częściowo zawalonym stropem (Jameo Chico). Po lewej stronie znajduje się… knajpa z barem, a przy stolikach siedzi kilkanaście osób. Pierwsze wrażenie nie jest więc rewelacyjne. "Komercja!"– myślę sobie. Miejsce bez wątpienia jest interesujące, a rośliny porastające czarne wulkaniczne skały lub ustawione w donicach dodają kolorytu. Wystarczy jednak odwrócić się w drugą stronę, by dojrzeć ciąg dalszy tunelu lawowego. Dno tunelu gwałtownie się obniża, a w utworzonym zagłębieniu utworzyło się niewielkie podłużne jeziorko (Jameo Grande). Kieruję się ku niemu, schodząc poprowadzonymi zakosami schodkami. Tu również sporo sztucznie posadzonej roślinności, która sprawia, że miejsce jest doprawdy niezwykłe. Przystaję na chwilę, by ogarnąć wzrokiem ten mroczny świat. Jest cicho i prawie nie ma ludzi. Ogrom tej pustej przestrzeni jest zdumiewający. Trudno wprost wyobrazić sobie, że przez ten tunel o przekroju 15 na 15 metrów 4000 lat temu płynęła – najpierw wartko, a później zwalniając swój nurt – rzeka lawy. Jakież piekło tu musiało być! Notabene, to jeden z najdłuższych takich tuneli na ziemi – ciągnie się od Volcán de la Corona, przez Cueva de los Verdes i Jameos de Agua i ginie gdzieś pod dnem pobliskiego Atlantyku.
Bezpośrednio przy jeziorku jest jeszcze chłodniej, wilgoć emanuje ze ścian, przesyca powietrze. Ledwo słychać kapanie kropel wody ze ścian i szepty turystów. Jest ciemno i tylko na wprost mnie jaśniejszy punkt wskazuje wyjście z tunelu. Wielki, idealny w kształcie, łuk przy wylocie nasuwa skojarzenie z wnętrzem renesansowej katedry. Nie spieszę się nigdzie, ten odcinek tunelu jest stosunkowo krótki, chcę poczuć nastrój tego miejsca zanim go opuszczę.
Gdy odwracam się za siebie, widzę czarno-zieloną ścianę ze schodami prowadzącymi do wejścia. Gdy spojrzę w dół, przez idealnie przezroczystą, niezmąconą falami wodę widzę dno pokryte skalnym rumoszem i większymi głazami. Przy brzegu pływa kilka niewielkich rybek wpuszczonych tu kiedyś przez jakiegoś dowcipnisia lub amatora eksperymentów naukowych. Jeziorko zasilane jest sączącą się wodę morską lub innymi podziemnymi ciekami i podlega pływom oceanicznym. Ponoć to miejsce, gdzie żyją miniaturowe, endemiczne ślepe kraby z gatunku Munidopsis polymorpha. Skądinąd wiem, że występuje tu więcej endemitów, ot chociażby miękkoodwłokowiec Halosbaena fortunata z rzędu dziesięcionogów i Heteromysoides cotti z rzędu lasonogów. Nie potwierdzam, nie widziałem.
Mijam grupkę rozćwierkanych Koreanek pozujących do selfie z rozcapierzonymi palcami. Może to fanki lawowych tuneli, które rozsiane są w wielu miejscach na świecie, także i na koreańskiej wyspie Jeju, którą odwiedziłem parę lat temu. Z ociąganiem przechodzę na drugą stronę jeziorka, robię jeszcze kilka fotek wzdłuż głównej jego osi tak, by łuk sklepienia i jego odbicie w wodzie uzupełniły się. A dalej trafiam na... kolejną knajpę. Kelnerzy biegają po schodkach obsługując stoliki umieszczone na niewielkich tarasach na zboczu tunelu. I znów czuję, że czar i dostojeństwo tego miejsca kłócą się – jak dla mnie – z komercją i kuchennymi zapachami.
Gdy wychodzę na otwartą przestrzeń, moim oczom ukazuje się nieziemski krajobraz. Oto w zagłębieniu, które jest fragmentem zawalonego tunelu znajduje się rajski niemal zakątek. Wyobraźmy sobie bowiem niewielką, podłużną kotlinkę z kilkunastometrowymi czarnymi skałami dookoła, której dno na znacznej powierzchni zostało wyrównane i pokryte pomalowanym na biało betonem. Ta biała „lukrowata" powierzchnia kojarzy mi się z nieskazitelnie białymi tarasami w Pamukkale w Turcji. Pośrodku kotlinki, w zagłębieniu, znajduje się sporych rozmiarów oczko wodne z dnem wymalowanym – dla odmiany – na błękitny kolor. Na dnie spoczywa kilka dużych głazów jakby zepchniętych do wody nieostrożną ręką. Wokół oczka ciągną się kręte ścieżki i sporo tropikalnej roślinności: kępy kolumnowych kaktusów dorastających do 5 metrów, wielkie, kwitnące kaktusowe kule; są i drzewka szczęścia, są i kwitnące różowo drzewa owocowe, żółte kwiaty i paprocie, zwykłe róże i jeszcze wiele, wiele innych gatunków. W ogóle jest kolorowo i uroczo. Ten zakątek to dzieło Césara Manrique, sławnego artysty, który swe życie poświęcił na upiększanie i tak ślicznej Lanzarote. Jego dziełem jest wspomniany Ogród Kaktusów a także....
To, co najbardziej mi się tu podoba, to zestawienie barw: tej białej "podłogi”, błękitu wody, zieleni roślin i czerni skał. Miejsce doprawdy jest surrealistyczne a zabłąkany wędrowiec idący przez zastygnięte wokół pola lawowe, który niespodziewanie trafi do tego ogrodu, faktycznie będzie zachwycony. Obchodzę dwukrotnie wodne oczko fotografując wszystko, co się da.
Ale przecież to nie koniec zwiedzania, to nie koniec tunelu, który prowadzi dalej w stronę Cueva de los Verdes. Przechodzę między załomami skalnymi i przed moimi oczami ukazuje się pochyły, stosunkowo niski, ale szeroki korytarz (Auditorium). Jego koniec niknie gdzieś w mroku. Urządzono tu salę koncertową lub widowiskową. Pochyły spong tunelu lawowego posłużył za widownię z rozstawionymi ławkami, w głębi znajduje się scena. Czas na chwilę wytchnienia w tym miejscu przypominającym mi nieco dolną kaplicę w Lourdes. Ponoć można dalej przejść do Jameo de la Cazuela z niewielkim wodospadem (zdaje się obecnie część niedostępna dla turystów).
Tyle zwiedzania. Wracam obok jeziorka i opuszczam kompleks. Czas pomyśleć o powrocie do Arrecife. Do miasta wracam stopem, zatrzymuje się pierwszy czy drugi samochód opuszczający miejscowy parking. Kierowcą jest 30-latek z Madrytu.
– Na długo tu przyjechałeś?
– Nie. Tylko na dwa dni.
– Tak krótko? Opłaca się?
– Wiesz, ja po prostu lubię latać. I lubię zwiedzać nowe miejsca. Muszę się przyznać, że odwiedziłem około 110 krajów.
– Około?
– Tak, bo to zależy, jak się liczy kraje: czy także zależne albo nie uznawane. Ale mniej więcej 110.
– Dlaczego nie wypożyczyłeś samochodu?
– Po pierwsze to za drogie dla mnie – zaczynam. Nie chcę jednak zgłębiać tematu, więc kończę – i ten powód jest dla mnie wystarczający.
– Jasne, a dlaczego sam jeździsz?
– No wiesz, żona zawsze wolała wczasy all inclusive, a nie takie backpackerskie życie. Teraz jeżdżę sam lub z osobami podobnymi do mnie.
– No ale jak radziliście sobie no po prostu ona jechała na wczasy a ja na tramping. – no to ja ci powiem, że u mnie jest podobnie mam dziewczynę, ale niekoniecznie spędzamy urlopy razem teraz ona na przykład jest w Tajlandii a ja wybrałem się na parę dni na Kanary.
Uśmiechamy się.
– Jakie masz plany zwiedzania Lanzarote?
– No, Ogród Kaktusów odpuszczam a jutro pojadę do parku narodowego Timenfaya.
– Słusznie, to dobry pomysł.
– A potem lecę do Santiago de Compostela.
– O, wspaniale! Idziesz na szlak?
– Nie, nie. Nie mam tyle czasu.
Droga szybko mija, dojeżdżamy do granic miasta.
– Gdzie cię wysadzić?
– Gdziekolwiek, stąd już mam blisko wszędzie.
– Oj nie. Jak się nazywa twój hotel?
Podaję mu nazwę i orientacyjną lokalizację.
– Dobrze wysadzę cię tu w pobliżu, będziesz miał kilkaset metrów do przejścia.
– Fajnie, dzięki.
Żegnam się z miłym Hiszpanem. On jedzie dalej, na południe wyspy, ja muszę teraz kupić parę rzeczy do jedzenia, przede wszystkim colę i chleb. Tu, na Wyspach Kanaryjskich, popularne są markety HiperDino, ale są też paneuropejskie sklepy sieci Lidl i Spar. W pobliżu mojego hostelu jest HiperDino z charakterystycznym logo w postaci żółto-zielonego dinozaura. Robię niezbędne zakupy i wracam do hostelu. Kod do skrytki na klucz do drzwi mam przezornie skopiowany w komórce.
Mój pokój jest czteroosobowy, piętrowe łóżka oznakowane są tabliczkami z imionami. Na razie poznałem faceta koło pięćdziesiątki.
– Are you from Germany? – pytam go widząc wypisane imię Johann.
– No, I’m Dutch.
Zamieniam kilka słów opowiadając o swojej trasie. Facet nie za bardzo kwapi się do podtrzymania dialogu, wychodzę. Dłuższą chwilę spędzam w "służbowym" pomieszczeniu okupowanym przez chłopaka koło dwudziestki.
– Czy wiesz może, jak najlepiej dostać się do punktu kontrolnego w parku narodowym Timanfaya?
– Sorry, nie jestem w stanie powiedzieć. Nie jestem stąd, jestem Włochem. Tu tylko pracuję, przygotowuję ten pokój dla innych ludzi. Muszę go odnowić.
Chłopak jest sympatyczny. Przyjechał tu z Trento, ale wcześniej pracował w innych krajach. Włóczy się tak od miasta do miasta, od kraju do kraju. Rozmawiamy na temat cen w krajach. Podaję mu przykład Wysp Zielonego Przylądka, gdzie ceny są wyższe niż w Hiszpanii.
– Muszą importować z Europy… – dywaguje chłopak.
– Ale ceny pomidorów i bananów?! To lokalne produkty…
– No, dobrze. Jak chcesz, możesz skorzystać tutaj z prysznica. Tamten nie ma ciepłej wody.
– Okej, będę pamiętać.
Wracam do pokoju, tu pojawia się dziewczyna, która zajęła górne łóżko.
– Where do you come from? – podejmuję standardowy z dialog.
– From Korea.
Z Południowej, znaczy się. 😉
– Byłem kilka lat temu w Korei…
– Naprawdę?
– Tak. Najbardziej podobały mi się grobowce królewskie – opowiadam, gdzie byłem i co widziałem.
Dziewczyna nie jest pewna lokalizacji, muszę jej pokazać te miejsca na mapie.
– A tak, wiem, znam to.
Jak się okazuje, Harin mieszkała w Polsce przez trzy lata, ucząc się języka polskiego, a teraz przyjechała na wakacje tutaj. Czwarte miejsce należy do jakiegoś Hiszpana, podobnie jak Holender również w wieku 60 plus. Jest małomówny i z nikim nie rozmawia.
Po posiłku siadam wraz z Johanem i Harin przy ławie w patio i zaczynamy bardzo interesują dyskusję. Rozmawiamy przez dobre dwie godziny o wszystkim: o podróżach, o miastach. Przyłącza się jeszcze chłopak, który przedstawia się jako Polak. W rzeczywistości słyszałem, jak wcześniej przez godzinę rozmawiał przez komórkę po ukraińsku. Później przyznaje, że ma tylko polskie korzenie, Andriej od trzech lat mieszka w Wielkiej Brytanii, dzięki czemu mówi całkiem dobrze po angielsku. Pojawia się również Maria, 25-letnia ładna Kolumbijka. Ten komplet rozmówców przypomina mi rozmowę prowadzoną 30 lat temu w Amsterdamie. Wówczas towarzystwo również było międzynarodowe: dwóch Holendrów, dwoje Polaków oraz Kolumbijczycy. Tyle, że tam językiem do rozmowy był esperanto, tu – angielski. Rozmawiamy o kwestiach językowych, Holender dopytuje o mandaryński i koreański, ja prezentuję na YouTube wiersz o lwie Chi-chi.
– Mam pytanie – zwracam się do wszystkich – czy ktoś z was kiedykolwiek przekraczał granicę nielegalnie?
– Ja w pewnym sensie – mówi Koreanka – w momencie wjazdu do Polski nie miałam załatwionych wszystkich formalności związanych ze studiami. W tym sensie nie mogłam przekraczać granicy.
– Ja kiedyś zostałem przemycony do Szwajcarii… – opowiadam swoją przygodę z pierwszego trampingu po Europie Zachodniej. – To było trzydzieści lat temu.
Śmieją się.
– To były inne czasy. Nie było komórek, nie było internetu, GPS-a… – kontynuuję, a reszta kiwa głową.
– I nie było tanich linii lotniczych… – dodaje Johann.
– Kiedyś zapytałem Wojtka Dąbrowskiego, jednego z największych polskich globtroterów, czym dla niego jest przygoda. Był zaskoczony pytaniem i miał trudność ze zdefiniowaniem. A dla was? Jak wy rozumiecie przygodę?
Zapada milczenie. Być może nie trafiłem na amatorów nieoczekiwanych zdarzeń.
– Dla mnie przygoda to coś nieprzewidywalnego i stresującego. – kontynuuję – Oczywiście, każdy „przygodę” rozumie inaczej, jakiś facet może powiedzieć: „Spotkałem super dziewczynę w Tajlandii. To była przygoda!” – mrugam okiem.
– Ja się zasadniczo zgadzam z takim określeniem – przytakuje Andriej – to musi być coś niespodziewanego…
Widzę, że więcej z nich nie wycisnę. Ktoś rzuca temat bezpieczeństwa w różnych krajach. Opowiadam o noclegach w brazylijskiej faveli i honduraskich slumsach. Holender podaje inne przykłady. Kolumbijka stara się przedstawić swój kraj jako bezpieczny.
– Bogota jest bezpieczna, Madelin też. Kilka lat temu ciężko było pojechać – nawet mi – do niektórych regionów, ale teraz jest lepiej.
– Musisz przyznać – zwracam się do Holendra – że jesteśmy w bardzo komfortowej sytuacji, że możemy swobodnie poruszać się po całym swoim kraju. Mam na myśli Koreę, Kolumbię, ale też i Ukrainę…
Proszę kolumbijskie dziewczę, by powiedziała mi prawdę, kto: Panama czy Kolumbia nie chcą dokończyć budowy autostrady panamerykańskiej. Maria mówi, że Panama była częścią Kolumbii, przytacza jakieś historie wojenne. Prawdopodobnie nie zna tego problemu albo nie chce udzielić jakiejś sensownej odpowiedzi. A problem jest. Sławny przesmyk Darien jest terenem pokrytym dżunglą, bagnami i częściowo kontrolowany przez gangi przemytników. Tysiące ludzi z Ameryki Południowej nielegalnie przekraczają tu granicę w drodze do amerykańskiego raju.
Czy jest moim marzeniem a raczej zamiarem, by pokonać przesmyk Darien? Czy to byłby dla mnie powód do dumy? Nie wiem. Aż tak nie zależy mi na tym „wyczynie”. Wolałbym normalnie, przejechać przez ten odcinek autobusem czy innym środkiem transportu. Nie widzę powodu, by się opłacać przemytnikom.
Jest już po północy, gdy kończymy rozmowy. Myję się i wdrapuję na górne łóżko w dormie. Jutro też będzie intensywny dzień.