Dzień: [1] [2] [3] [4] [5] [6]
Trochę dziwny wyjazd | Noc na lotnisku
Rozpoczynam dziś kolejny wyjazd – będzie on krótki, ale przecież dla mnie interesujący. Chociaż trudno w to mi samemu uwierzyć i z pewnością nie w smak to tym prymitywnym ludziom, którzy wpłynęli na moją karierę zawodową – to moja trzecia podróż od grudnia. Mało tego – trzeci raz lecę do Afryki! W grudniu było to Maroko, w styczniu – Wyspy Zielonego Przylądka, a teraz – Lanzarote, kolejna wyspa na Kanarach, którą odwiedzę. Może ktoś protestować, że to Hiszpania, a Hiszpania jest w Europie. Cóż, nie podejmuję dyskusji z geograficznymi laikami. Owszem, wolałbym polecieć do Kenii lub Etiopii, ale myślę, że i na te afrykańskie kraje przyjdzie czas.
W ogóle to geneza tego wyjazdu jest trochę dziwna. Przez tydzień szukałem optymalnych połączeń z Gibraltarem, podróż do którego chciałem połączyć ze zwiedzaniem Jersey – brytyjskiej dependencji. I jeszcze, przy okazji, zobaczyć Algarve. Nie byłem jednak w stanie złożyć połączeń tak, by całość zabrała tylko kilka dni. Oczywiście, mam na myśli loty z odpowiednio niską ceną biletów. Poddałem się. „Będzie jeszcze okazja” – pomyślałem. Ale skoro już miałem ogarnięte loty do Londynu i tak się napaliłem, by w lutym gdzieś się wybrać, to postanowiłem polecieć gdziekolwiek. Najtańsze loty z Luton były na Lanzarote, a stamtąd – do Santiago de Compostela, do którego nie udało mi się dotrzeć w 2020 roku z powodu pandemii. Wkrótce miałem komplet biletów na pięć odcinków: KRK-LTN, LTN-ARC, ARC-SCQ, SCQ-STN, STN-WMI. Pewną uciążliwością będzie konieczność powrotu FlixBusem z Modlina, a także trzy noclegi na lotniskach. Te okoliczności, jak również zimna pora roku w Hiszpanii, mnie nie zrażają. Cieszę się, że odwiedzę dwa dodatkowe regiony z listy Nomadmanii. Tym razem lecę sam. Jak zwykle zapakowałem minimum rzeczy do ubrania, większość mam na sobie. Zabieram wystarczającą ilość jedzenia, tak by się ograniczyć do kupowania na miejscu jedynie chleba i wody. Najbliższą noc spędzę na lotnisku w Luton. A potem co druga noc wypadnie w gorszych lotniskowych warunkach. Będzie ciężko, ale i tak lepiej niż sześciodniowa podróż do Teheranu – praktycznie bez snu.
O 16:00 jestem na lotnisku w Balicach. Samolot ma opóźnienie jednak prawdopodobnie nie przekroczy 3 godzin. A szkoda! Znów mam chrapkę na odszkodowanie za opóźniony lot. Odkąd Wielka Brytania wystąpiła z Unii Europejskiej jakoś przestałem lubić tam latać. Ale przecież nigdy nie przepadałem za Zjednoczonym Królestwem. Brexit spowodował, że Anglicy stali się jeszcze bardziej obcy dla nas – Europejczyków. Sama konieczność używania paszportów zamiast dowodów osobistych sprawia, że myśląc o Europejczykach, pomijam Anglików. A jednak w ciągu kilka ostatnich lat parę razy leciałem do Wielkiej Brytanii. Wynikało to czasem z konieczności przesiadek (w drodze do Maroka), raz był to przedłużony wyjazd służbowy.
Na Luton odprawa jest automatyczna, nikt nie zadaje mi już pytań, po co przyjechałem. Dobre i to. Rozpoznaję teren w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca na przeczekanie do rana. Ostatecznie zajmuję fotel tuż przy Meeting Point w pobliżu wyjścia z hali bagażowej. Na przylatujących oczekuje tu sporo osób. Kierowcy trzymają kartki z nazwiskami, rodziny – kwiaty. Niektóre bukiety są imponujące! Myślę, że to do pewnego stopnia jest bardzo miłe. Narzeczone całują się z narzeczonymi, dzieci zawisają na szyi dawno niewidzianego rodzica. Właśnie wylądował samolot z Izraela i zrobiło się bardzo pejsato.
Godziny mijają powoli.