Dzień: [1] [2] [3] [4] [5] [6]
Chyba przyjemnie się tu mieszka | Biorą mnie dwie Hiszpanki | Księżycowe krajobrazy Gór Ognia | Fejkowe gejzery | Fejkowe gejzery | Zagubiony kościółek | Wędrując wśród zocos | Tajemniczy tunel lawowy | Wędrując wśród zocos | Lotniska nie opuszczę!
Poranek w Arrecife. Budzę się o 7:00 na chwilę przed ustawionym alarmem. Koreańska panienka też się obudziła, pakuje się. Po cichu zbieram rzeczy i wynoszę na korytarz. Zjadam wczoraj przygotowane bułki, wypijam kawę i zaglądam raz jeszcze do rozkładu jazdy. Z pewnym niepokojem widzę, że autobus jadący przez Mancha Blanca odjeżdża z dworca o 8:00. Wrzucam więc niedokończone śniadanie do torby i szybko opuszczam hostel. Na przystanku Biblioteka Publiczna potwierdzam u Hiszpanki numer linii, którą mam jechać, po chwili podjeżdża nieco spóźniony autobus numer 16. Przyjazd kosztuje 1,80 EUR.
Podobnie jak wczorajszy i ten autobus nie jedzie najprostszą drogą, lecz zjeżdża wciąż z głównej drogi do pobliskich wiosek i miasteczek. Już z okna autobusu widzę szereg stożków wulkanicznych rozsianych po północnej i zachodniej stronie. Podróż trwa zaledwie pół godziny.
Przystanek w Mancha Blanca. Jestem jedyną osobą tu wysiadającą. Autobus znika za zakrętem, przede mną rozpościera się niewielkie miasteczko. Muszę teraz przejść około kilometra w kierunku wylotowej drogi z Manchy. Jest okazja, by przyjrzeć się, jak mieszkają localsi. I muszę powiedzieć, że mieszka się im tu chyba przyjemnie. Domy bez wyjątku są otynkowane i pomalowane na biało, a drewniane elementy: drzwi i okna oraz płoty mają barwę zieloną. Podobnie zresztą było w Punta Mujeres w pobliżu odwiedzonego wczoraj Jameos del Agua.
Ruch na drodze pomiędzy Mancha Blanca a Yaiza jest o tej porze niewielki, raz na kilka minut przyjeżdża samochód. „Trochę poczekam” – myślę sobie. Nieoczekiwanie zatrzymuje się już drugi z samochodów, na które machnąłem. Do środka zapraszają mnie dwie młode Hiszpanki.
– Jedziemy do parku narodowego – mówi dziewczyna za kierownicą.
– Super!
– Nie wiesz, czy trzeba korzystać z autobusu na terenie parku? – pytają mnie.
– Myślę, że tak. A dodatkowo z autobus nie można wysiąść, co bardzo utrudnia robienie zdjęć po drodze.
– Właściwie to jedziesz do tego parku?
– Tak. Tu za chwileczkę będzie droga w prawo i trzeba będzie zapłacić w tym miejscu za wstęp – uprzedzam.
– Mamy już bilety kupione online.
Jasne. W kolejce przy bramce wjazdowej stoi już kilka samochodów.
– Pójdę kupić bilet dla siebie – mówię do dziewczyn.
Parę minut po 9:00 szlaban zostaje podniesiony i kolumna samochodów wjeżdża na teren Parku Narodowego Wulkanów (PN de los Volcanes). Krajobrazy już teraz są znacznie ciekawsze niż z drogi głównej.
– W internecie podawano, że lepsze miejsca w autobusie są po prawej stronie.
– Dzięki – dziewczyny kiwają głową.
Po przyjeździe na parking przy centrum żegnam się chwilowo z dziewczynami i zajmuję lepsze miejsce w autobusie. Ci, którzy przychodzą później mają miejsca przy przejściu i w praktyce są pozbawienie możliwości robienia udanych zdjęć. Podczas objazdu parku można posłuchać tekstu naprzemiennie podawanego w języku hiszpańskim, angielskim i niemieckim; ja jednak skupiam się na tym, co za oknem. A za oknem Góry Ognia (Montañas del Fuego). Krajobrazy są księżycowe, tak jak można przeczytać w sieci. Pole lawowe na większości obszaru pozbawione jest roślinności, lawę pokrywa czasem zielony porost. Zza kolejnych zakrętów wyłaniają się kolejne stożki wulkaniczne. Kierowca zatrzymuje czasem pojazd w ciekawszych miejscach i wtedy wszyscy przeciskają się do okien. Muszę jednak powiedzieć, że morfologia tych skał i ogólnie krajobrazy nie są specjalnie wyjątkowe. Spodziewałem się bardziej urozmaiconych kolorów, nie jest to przecież moja pierwsza wizyta na wulkanie ani na polu lawowym.
Pamiętam jak 30 lat temu zachwycałem się kolorami skał w pasożytniczym kraterze na Etnie, pamiętam wędrówkę przez pole lawowe w kierunku wulkanu Khorgo w Mongolii. Potem była Pacaya, Massaya i inne wulkany. Nie chcę jakoś specjalnie umniejszać wartości tego miejsca, to typowy krajobraz po niedawnej erupcji, kiedy jeszcze nie wytworzyła się gleba, przez co możliwości wegetacji roślin są bardzo ograniczone. W wyższych partiach gór (autobus wciąż wznosi się po krętej drodze) częściej spotykamy kępki roślinności, najwyraźniej jest tu bardziej wilgotno. Cały objazd trwa około 40 minut, współczuję tym, którzy nie załapali się na miejsca przy oknie.
Przed Visitor’s Center czekają nas jeszcze inne atrakcje – pokaz działania podziemnych sił. Pracownik parku każdemu do dłoni nasypuje po kilka ziarenek gorącego żużlu, później wrzuca do szczeliny przy budynku wiązkę suchych traw. Obserwujemy jak z trawy idzie biały dym, a wkrótce bucha żywy ogień. No cóż, gdyby to był ogień pochodzący od gazów wulkanicznych – większe wrażenie by na mnie ten show sprawił. Można się również przyjrzeć sztucznemu gejzerowi: do pionowych rur umieszczonych w skale pracownik parku nalewa parę litrów wody (albo wody ze środkiem pianotwórczym) i szybko się odsuwa. Po kilku sekundach z wnętrza zostają wyrzucone kłęby pary wodnej czemu towarzyszy dość znaczny hałas wzbudzający okrzyki zdziwienia i przerażenia u widzów.
Przed budynkiem, jak również w tutejszej restauracji, spotykam Polaków na rodzinnych lub innych wyjazdach. Wyglądają na takich, którzy przyjechali tu na zorganizowaną wycieczką. Tyle wycieczki na wulkany. Dziewczyny zgarniają mnie do samochodu i znów muszę przerwać jedzenie drugiego śniadania.
– Gdzie cię podrzucić? – pytają.
– Mi wszystko jedno, może być na krzyżówkę przy głównej drodze.
– My jedziemy La Santa, to miejscowość na północy wyspy.
– A jeśli tak, to chętnie zabiorę się do Mancha Blanca, bo tam mam autobus.
Być może powinienem pojechać z nimi gdzieś dalej, ale nie chcę nadużywać gościnności. Po 20 minutach jesteśmy na miejscu. Żegnam się i znów zaczynam fotografować różne miejscowe ciekawostki. Wcześniej udało mi się zrobić zdjęcie owocującej araukarii, jej okrągłe szyszki widziałem po raz pierwszy w życiu. Teraz mogę się przyjrzeć długiemu na dwa metry owocnikowi jakiejś odmiany agawy czy innej suchorośli. Pęd pokryty jest malutkimi owockami w kolorze zielonym. W ogóle dużo tu interesujących roślin uprawianych w ogródkach lub dziko rosnących przy drodze.
Jest godzina 11:00. Po raz kolejny sprawdzam, o której muszę być na lotnisku – zamknięcie bramek jest o 18:50. Mam więc bardzo dużo czasu i wcale nie muszę wracać autobusem do Arrecife. Teoretycznie mógłbym odwiedzić Ogród Kaktusów, ale jakoś nie nęci mnie to miejsce. Zostawiam go dla starszych pań, wolę pooglądać przyrodę "naturalną”. MapsMe wyznacza mi 4-godzinną trasę na lotnisko. Nie wiem, czy przejdę ją w całości, ale postanawiam zrezygnować z dojazdu autobusem, który będzie przejeżdżać przez Mancha Blanca za pół godziny.
Kieruję się ku Ermita de Los Dolores. To miejscowy XVIII-wieczny kościółek a zarazem pustelna. Podobnie jak wszystkie inne na wyspie, jest niewielki, biały i… fotogeniczny. W tle jeden z wielu stożków wulkanicznych. Generalnie o atrakcyjności takich miejsc przesądza tu liczba widocznych stożków wulkanicznych. Jest ich w okolicy chyba kilkadziesiąt. Pierwotnie wyobrażałem sobie, że pochodzę po nich, zaglądając do kraterów, jednakże na miejscu zdałem sobie sprawę, że większość kraterów, a w każdym razie te najładniejsze, są niedostępne, gdyż znajdują się w parku narodowym. A tam ciężko chodzić na piechotę. Pozostałe wulkany pokryte są często uprawami lub znajdują się na prywatnych, ogrodzonych terenach.
Wracając do kościółka. Znajduje się tu obraz Nuestra Señora de los Dolores, znanej również jako Matka Boża Wulkanów, patronka wyspy Lanzarote. Trudno się dziwić, że mieszkańcy okolic Tajaste i Tinajo zwrócili się o wstawiennictwo Najświętszej Marii Panny, gdy erupcja wulkanu w 1739 roku zniszczyła ich domy, gospodarstwa i zbiory. W oczekiwaniu na odbudowę gleby po tym, gdy ich ziemię pokryła lawa i tuf wulkaniczny, mieszkańcy wznieśli ten jednonawowy, podparty z dwóch stron przyporami niewielki kościół.
Samolot do Santiago de Compostela startuje jak rzadko kiedy przed czasem. Tym razem lot będzie krótszy, lecę przecież tylko do Hiszpanii. Przysypiam. Noc była krótka, a wciąż dają mi się we znaki bezsenne godziny spędzone na lotnisku w Luton. A właściwie próbuję usnąć, bo mój sąsiad przy oknie rozkłada nogi wkraczając w moją strefę osobistą. W Mongolii, gdy mój sąsiad w autobusie się rozpychał zwyczajnie dawałem mu kuksańca. Tu niby obowiązują bardziej cywilizowane maniery. Ale facet wygląda na bardzo agresywnego, mówi do siebie głośno, przeklina i zachowuje się tak jakby w ogóle nie widział tego, że jego nogi wpychają się na moje.
Lotnisko Santiago de Compostela. Wychodzę na zewnątrz i ogarnia mnie przejmujące zimno. Chociaż mam na sobie większość rzeczy, zimne powietrze wciska mi się wszędzie. Nie ma mowy o tym, bym przenocował pod chmurką. Muszę, po prostu, zostać na lotnisku. Jest dopiero 23:00, wylądowaliśmy troszkę przed czasem. Dłuższą chwilę kręcę się po hali przylotów, później wjeżdżam na wyższy poziom, gdzie znajduje się długi ciąg ławek nadający się do kimania. Właśnie na ławce rozkładają się dwie starsze panie z dużymi bagażami.
– Czekacie na samolot rano? – pytam uprzejmie.
– Tak.
– Czyli można tu spokojnie poczekać.
– Tak, tranquillement.
Z paniami nie pogadam, są Francuzkami.