Dzień: [1] [2] [3] [4] [5] [6]
Spacer po mieście o świcie | To przecież wyberzeże riasowe! | Chociaż luty jest zielono | Verne na ośmiornic | Jak przyciągnąć turystów? | Mizerne resztki zamku | La Coruna po galicyjsku | Muszę się spieszyć | Rzymska latarnia | Ruchome chodniki dla seniorów | Rozmawiam z Finką
Świt. Zbieram bety z mojej ławki, dojadam herbatniki i idę do toalety odświeżyć się i ogolić. Od 6:00 jeżdżą miejskie autobusy do miasta, to niecałe 10 kilometrów. Jestem jedynym pasażerem wsiadającym na początkowym przystanku. Przejazd kosztuje zaledwie 1,00 euro, sama przyjemność. Wciąż panuje noc, słońce pojawi się dopiero o 8:43.
Wysiadam w historycznej części miasta, autobus jedzie dalej na dworzec. Mam ponad dwie godziny czasu na spacer. Na ulicach pustki. Żółte światło sodowe latarń rozświetla mrok. Muszę zmienić ustawienia w moim aparacie. Wiem, że nocne zdjęcia bez statywu będą kiepskie, ale chcę zapamiętać nastrój średniowiecznego miasta. Ustalam ogólnie kierunek na główny, obowiązkowy punkt w Santiago, sławną katedrę. Nie wiem, czy będzie otwarta o tej porze, ale spróbuję wejść.
Świt[przejazd z lotniska] [spacer po mieście o świcie] Kieruję się już bezpośrednio na dworzec autobusowy. Położony jest po drugiej stronie dworca kolejowego. Po drodze odnotowuje przy głównej ulicy obecność kilku dużych marketów. Na miejscu przekonują się, że do Vigo jeździ sporo przewoźników, nie tylko FlixBus.
O 9:00 odjeżdżamy. Do Vigo jest około 90 kilometrów. Krajobrazy są średnio interesujące, po trosze przypominają polskie pogórza lub Beskidy. Zalesione pasma górskie z porozrzucanymi na wzgórzach osiedlami i pojedynczymi domami. Przysypiam Cześć Hiszpanii ta część Hiszpanii wydaje mi się całkiem zwyczajna, ale przecież jest całkiem interesujące. Wrażenie odnoszę wrażenie, że chociaż pani byłem już parę razy widziałem niejedno piękne miasto, to wciąż nie doceniam bogactwa tego kraju. Myślę, że Hiszpanie mogą być dumni ze swej ojczyzny, a przede wszystkim zadowoleni z tego, że mają tak piękny kraj.
Powoli przebudzam się z drzemki. Jednym okiem odnotowuję przejazd przez most przerzucony nad Ría de Pontevedra. A powinienem zdwoić czujność! Przecież to nie byle zatoka w otoczeniu nadmorskich wzgórz, lecz fragment hiszpańskiego wybrzeża riasowego. Teraz dopiero zdałem sobie sprawę z tego, że nazwa tego stosunkowo rzadkiego typu wybrzeża – powstałego przez zatopienie rzecznych dolin – pochodzi od galicyjskiego ria (rzeki). Kwadrans później znów przybliżamy się do wybrzeża. Przed nami Ria de Vigo – kolejne lejkowate estuarium, w którym słodkie wody rzeki Verdugo mieszają się ze słoną wodą Atlantyku. Na północ od tej części zachodniego wybrzeża Hiszpanii zwanego Rías Baixas znajduje się owiane złą sławą Costa da Morte (Wybrzeże Śmierci). Będę tam po południu!
Przejeżdżamy przez imponujący most Rande (Ponte de Rande), którego filary mają po 148 metrów wysokości. Z mostu otwiera się sielankowy widok na zatokę: dziesiątki jachtów i stateczków kołyszą się na spokojnej wodzie, po obu stronach na stromych zboczach widać setki domów skrytych wśród soczystej zieleni ogrodów. Ale diametralnie inna była atmosfera tego miejsca trzysta lat temu. Tu, w październiku 1702 roku rozgrywała się jedna z większych bitew morskich podczas wojny o sukcesję hiszpańską. Pazerni Anglicy pod dowództwem sfrustrowanego porażką pod Kadyksem admirała George’a Rooke’a uderzyli (wraz z Holendrami) na hiszpańską flotę skarbów bronioną w zatoce Vigo przez okręty hiszpańskie i francuskie. Zwycięstwo koalicji było połowiczne: co prawda flota skarbów została zniszczona, lecz większość srebra została wcześniej przez hiszpańskich konkwistadorów rozładowana i wywieziona w głąb lądu…
Zjeżdżamy już z autostrady w kierunku dworca autobusowego usytuowanego w zachodniej części Vigo. Nie spodziewam się po w tym mieście jakichś fajerwerków, mam po prostu nadzieję, że mi się spodoba. I faktycznie, pierwsze wrażenia są pozytywne: przy głównej ulicy (Rúa de Urzaiz) prowadzącej w stronę starego miasta znajduje się szereg modernistycznych i klasycystycznych w wysokich budynków. Są ciekawie zaprojektowane z balustradami ozdabiającymi wyprofilowane fasady, czasem z płaskorzeźbami nad bramami i na gzymsach. Skręcam w stronę portu przechodząc przez niewielki park Alameda da Praza de Compostela. Tu parę pomników i fontann w otoczeniu bujnej, podzwrotnikowej roślinności. Zachwycam się kwitnącymi rododendronami, olbrzymimi monsterami, a także drzewiastymi paprociami. Łapią się na tym, że te ostatnie są wciąż dla mnie wielką atrakcją. Chociaż przekonałem się, że rosną nie tylko w klimacie tropikalnym i kojarzą mi się przede wszystkim z Nową Zelandią, to wciąż się nimi zachwycam.
Port i marina. Można powiedzieć – zwyczajnie. Łódek tu niezbyt wiele, może kilkadziesiąt. Ale widok na drugą stronę zatoki jest bardzo malowniczy. Obok – interesujący pomnik Julesa Verne’a siedzącego na ośmiornicy. Obecność mojego ulubionego pisarza z dzieciństwa nie jest tu przypadkowa. Bohaterowie „20 tysięcy mil podwodnej żeglugi” właśnie w Zatoce Vigo oglądali wraki zatopionych statków podczas bitwy pod Randą. Notabene, Nautilus przebył 20000 lig morskich (a nie mil), czyli 110 tysięcy kilometrów (60 tysięcy mil morskich).
Ciekawe czy stąd wypływały jakieś żaglowce w okresie konkwisty. Muszę doczytać. Pomiędzy hotelem Bahía de Vigo a Real Club Náutico de Vigo znajduje się olbrzymia rzeźba "upadłego człowieka". To dzieło Francisco Leiro zatytułowane „El Nadador” („Pływak”) przedstawia tors mężczyzny i osobno stopy. Reszty ciała brakuje – wyobraźnie może podpowiedzieć, że znajduje się pod chodnikiem. Na rzeźbę najlepiej spojrzeć z góry z niewielkiego współczesnego amfiteatru. Drugą, podobną rzeźbę pływaka można na Plaza de la Estrella, kilka minut spacerem stąd.
Znów się zagłębiam w wąskie, wielowiekowe ulice. Schodkami wychodzę na wyższy poziom i staję przed kościołem. To Concatedral – Basílica de Santa María de Vigo. Trwa akurat msza, zaglądnę później. Dwa kroki dalej znajduje się duży plac Praza da Constitución. Tu w końcu trafiam na trochę słońca. Dobrze, bo zmarzłem w tych zacienionych uliczkach. Przy stolikach ustawionych przed wejściem do kawiarń i restauracji siedzą w Hiszpanie. Pomimo lutowego chłodu i dość wczesnej pory (jest przecież 10:00) prawie wszystkie stoliki są zajęte. Chciałoby się zawołać: „Ech, życie jak w Madrycie!”. Sprawdzam na Maps.me, co ciekawego jest w najbliższej okolicy. Zaglądam do Casa de las Artes, gdzie mieści się galeria współczesnego malarstwa, z nadzieją, że wstęp będzie na tyle drogi, że od razu się zniechęcę. Ku mojemu zaskoczeniu portier mówi, że muzeum czynne jest dopiero od 18:00. Dziwne. Nie obejrzę więc obrazów Luisa Torrasa znanego z zamiłowania do pejzaży i portretów malowanych w osobliwym stylu łączącym fowizm z postimpresjonizmem i kubistycznymi korzeniami.
To, co podoba mi się tu najbardziej, to drewniane werandy obejmujące kilka kondygnacji. Nie są jakoś przesadnie ozdobione, ale kilka fasad budynków z takimi werandami stanowi bardzo interesujący akcent w krajobrazie miasta. Muszę jednak przyznać, że bardziej podobała podobały mi się mniejsze werandy i balkoniki w La Valletcie na Malcie. Pośrodku placu Porta da Sol znajduje się pomnik z postawioną na wysokiej podwójnej kolumnie rzeźbą przedstawiającą pół-człowieka, pół-rybę na wysokiej kolumnie. Postać mężczyzny jest nowocześnie przedstawiona, zdeformowana, prawie bezkształtna. Myślę, że to dzieło Francisco Leiro musiało od początku (1991) wzbudzać liczne kontrowersje wśród mieszkańców. Sądzę, że teraz ten pomnik – jeden z najbardziej rozpoznawalnych symboli miasta – jest powodem do ich dumy i zadowolenia. Niejednokrotnie podczas swoich wędrówek i podróży spotykałem, jak gdyby nie pasujące do reszty nowoczesne elementy: budynki, rzeźby i instalacje. Chyba najbardziej znanym przykładem są szklane piramidy na terenie Luwru. W moim rodzinnym Krakowie swego czasu pojawiła się na "świętym" rynku rzeźba „Eros Bendato” autorstwa Igora Mitoraja i chociaż faktycznie nie pasuje ona do otoczenia to przecież spodobała się wielu mieszkańcom i licznym turystom. Którzy teraz robią sobie fotki wsadzając głowę do pustych oczodołów leżącej męskiej głowy. Takie obiekty często przyciągają turystów do miasta, ale też trzeba pewnej odwagi (i środków finansowych) miasta zdecydować się na takie zmiany w miejskim krajobrazie.
Tak rozmyślając o współczesnej architekturze dochodzę do Castelo de San Sebastián – miejscowego zamku. I tu zonk! Bo zamku... nie ma! Dopiero za dużym współczesnym budynkiem komendy policji dostrzegam trochę murów obronnych z niewielkimi wieżyczkami. Po przyjściu przez skromną bramą, wychodzę na spory plac, na którym kiedyś znajdowały się – jak podają tablice informacyjne – zamkowe zabudowania. Cóż, niewiele zostało z budowli wzniesionej w połowie XVII wieku przez Filipa IV. Portugalczycy, a później Anglicy pokazali swą niszczycielską moc. Na pocieszenie mam rozległą panoramę miasta. Zastanawiam się teraz, co dalej? FlixBus autobus odjeżdża za półtorej godziny. Mogę podejść na plac Praza da Independencia, gdzie znajduje się znany pomnik Monumento dos Heroes da Reconquista de Vigo. Albo na Praza America z nowoczesnym łukiem Porta do Atlántico. Place te znajdują się jednak w otoczeniu współczesnych budynków, a ja chciałbym w pamięci zachować bardziej historyczne obrazki z Vigo. Na razie postanowiłem zadbać o swój żołądek. W markecie kupuję bułki i wielką dwulitrową Sprite (0,95 EUR). O, tego mi trzeba było! Przynajmniej tu, w Hiszpanii, ceny są normalne. Jeszcze tydzień temu wściekałem się na Wyspach Zielonego Przylądka, że litrowa butelka coli kosztuje 2 euro. Duszkiem wypijam pół butelki zimnego napoju niepomny ewentualnych skutków dla mojego gardła. Ruszam na dworzec.
– No, co jest grane!? – mruczę pod nosem.
FlixBus spóźnia się już pół godziny. Spodziewam się, że w końcu dojedzie, ale opóźnienie skraca czas na zwiedzanie La Coruna, do której teraz mam jechać. W końcu jest, wsiadam wraz z grupą zniecierpliwionych pasażerów. Dwóch Anglików wykłóca się z kierowcą o maseczki. Muszą zawrócić i kupić.
O godzinie 14:30 ruszamy. Ponieważ przejeżdżać będziemy przez Santiago, pierwszy etap podróży nie wzbudza mojego nadmiernego zainteresowania. Dalsza droga na północ przebiega przez równie pagórkowaty teren. Z Maps.me wynika, że w okolicy znajduje się kilka zamków lub ruin. Bezskutecznie wypatruję je na pobliskich wzgórzach.
Po drodze zastanawiam się, jaka jest poprawna nazwa miasta, do którego jadę: A Coruña czy La Coruna.
– To jest to samo, obie nazwy są poprawne. A Coruna jest po galicyjsku – mówi chłopak, obok, którego siedzę.
– Mieszkasz tam?
– Tak, od dziecka. Teraz byłem w Vigo u znajomych.
– Fajnie.
– A ty byłeś na Camino? – dopytuje mnie chłopak.
– Nie – uśmiecham się i przeczę głową – może kiedyś się wybiorę, ale teraz jestem tu tylko przejazdem. Jutro wracam do domu.
– Wiesz, my tu przyzwyczailiśmy się – ciągnie Jorge – że do Santiago docierają tylko pielgrzymi.
Zapewne tak jest: w ciągu roku szlak Świętego Jakuba przemierza kilkaset tysięcy osób (rok temu było ich 439.000), z tego większość to obcokrajowcy.
– Może kiedyś wybiorę się na Camino, gdy będę miał więcej czasu...
Prawdę mówiąc, aż tak bardzo mi na Camino mi nie zależy. Zbyt popularny to szlak. A ja nie lubię tłoku. Tłoku i udawanej wspólnoty.
Do La Coruny docieramy z półgodzinnym opóźnieniem, niestety czasu nie udało się nadrobić. Upewniam się co do godziny powrotu (18:00) i szybkim krokiem ruszam w kierunku morza. Wybieram drogę wzdłuż ulic, przy których znajdują się ciekawsze zabytki. Mijam nowoczesny, okrągły kościół Nosa Señora do Perpétuo Socorro i przechodzę przez niewielki park przed kościołem de San Pedro de Mezonzo. Sam kościół jest młodszy ode mnie, zdaje się postmodernistyczny, i nie wzbudza specjalnego zainteresowania. Ciekawszy jest park z zabawnymi kolorowymi rzeźbami. Podchodzę do dwóch magnolii, by zrobić im zdjęcie. W pewnym zdziwieniem widzę, że drzewo już przekwita. A przecież w Polsce jeszcze o tej porze zima! Wybieram dalszą drogę wzdłuż reprezentacyjnych ulic Juan Flórez i i Payo Gómez, przy których można zajrzeć do paru kościołów, m.in. Iglesia de Santa Lucía. Przypadkowo trafiam na „dziwny" budynek w stylu jakby hinduistycznym. Tabliczka na płocie niewiele mi mówi*/. Z niepokojem spoglądam na godzinę: minęło już pół godziny.
Przechodzę teraz na Praza de Lugo pod budynek zaprojektowany przez Julio Galána de Carvajal. Casa Viturro zachwyca przepięknie zdobioną elewacją z balkonami i rzeźbami na attyce. Takich ładnych budynków w pobliżu jest więcej.
Przechodzę na plac de Pontevedra z charakterystycznym pomnikiem Eusebio da Guarda. Gościa nie znam, ponoć XIX-wieczny przedsiębiorca i filantrop. Okej, nie mam nic przeciwko stawianiu pomników darczyńcom i dobrodziejom, nawet w Krakowie. Niecały kilometr stąd znajduje się spory plac im. Maríi Pity, obrończyni miasta przed dowodzonymi przez się Francisa Drake’a wojskami angielskimi. Dzielna kobieta, wściekła po stracie męża wyrwała włócznię przeciwnikowi i zabiła brata wodza i z okrzykiem "Quen teña honra, que me siga" przepędziła najeźdźców. Na placu, prócz pomnika Marii znajduje się z reprezentacyjny budynek Concello da Coruña lub, jak kto woli, Ayuntamiento de La Coruña po hiszpańsku. To miejsce pracy 27 radnych.
Jak dotąd La Coruna nie sprawiła na mnie oszałamiającego wrażenia. W każdym razie mniej mi się podoba niż Vigo. Pewną przeciwwagą dla średnio ciekawej architektury jest nadbrzeżna promenada i szeroka plaża ciągnąca się od miejsca, do którego właśnie dotarłem po 1000 metrów w każdą stronę. Piasek wygląda na czysty, ale rzecz jasna o tej porze roku nikt się nie kąpie ani nie plażuje nikt nie plażuje. Kilku chłopaków gra w plażową siatkówkę, młoda hiszpańska para wygłupia się wykonując różne akrobacje. Ogólnie atmosfera zwyczajnego popołudnia. Po prawej stronie, w pewnym oddaleniu wznosi się Wieża Herkulesa, najstarsza działająca latarnia morska na świecie zbudowana jeszcze przez Rzymian na przełomie I i II w. n.e. Po lewej widzę natomiast 46-metrowy obelisk Millenium (z 2001 r.) upamiętniający historię miasta i regionu. Niestety, nie doczekam nocy, gdy zabłysną na nim 142 lampy o mocy 53 kW… Wraz z Wieżą Herkulesa stanowi interesujące obramowanie zatoki Orzán.
Czas mnie pogania, wracam na dworzec. Zły jestem, że autobus do la Coruna się spóźnił i zabrakło tej godziny na zwiedzanie. Może bym dotarł pod Wieżę Herkulesa. W drodze powrotnej trafiam na stromą uliczkę. Pośrodku niej suną ruchome schody. Podobne rozwiązania widziałem w zeszłym roku w San Sebastian w Kraju Basków. Cóż za wygoda dla leciwych Hiszpanów i leniwej hiszpańskiej młodzieży! Ale trzeba się oszczędzać – dzięki temu oczekiwana długość życia wynosi tu 83,3 lat i jest rekordowa w Europie… Dla porównania, my możemy się pochwalić jedynie średnią około 75 lat… Trudno mi powiedzieć, czy głównym powodem są tych różnic jest zamożność społeczeństw (a co za tym idzie jakość służby zdrowia) czy po prostu bardziej optymistyczny stosunek do życia i uśmiech na co dzień u Hiszpanów. W każdym razie widać, że społeczeństwo hiszpańskie się starzeje. W niektórych gminach Galicji co trzeci mieszkaniec ma ponad 65 lat… Niesamowite! Te trendy może odmienić jedynie świeża afrykańska krew 😉.
Powrót do Santiago odbywa się bez specjalnych wydarzeń. Szybko zdaję sobie sprawę z tego, że dotrę znów po zmierzchu i dziś nie będzie szans na zwiedzanie. Chętnie bym wysiadł wcześniej po drodze po północnej stronie miasta, ale ostatecznie wysiadam na dworcu. Mój hostel, Albergue O Fogar de Teodomiro, mieści się przy Praza da Algalla de Arriba – miniaturowym placu przy głównym trakcie turystycznym wiodącym na północ. To samo historyczne centrum miasta, zaledwie 450 metrów od katedry. Otwieram drzwi przy pomocy przekazanego kodu i odbieram ze skrytki kartę do pokoju. Zostałem uprzedzony przez Booking.com, że o tej porze hostel jest bezobsługowy. Pokój mam czteroosobowy, ale wygląda na to, że prócz mnie nikt tu nie będzie nocować. W ogóle hostel świeci pustkami. Schodzę do kuchni mieszczącej się w piwnicy.
– Hi! – witam się z dziewczęciem siedzącym przy jednoosobowym stoliku.
– Hi!
Biorę się za przygotowanie posiłku. Dwudziestopięciolatka pochodzi z Finlandii.
– Mieszkam w Kemi – opowiada.
– Byłem w Kemi – zaskakuję Finkę.
– Naprawdę? I jak ci się podobało?
– Prawdę powiedziawszy, niewiele pamiętam. Byłem tam 30 lat temu jeżdżąc pociągami na bilecie Nordturist po całej Skandynawii.
– A co jeszcze widziałeś?
Opisuję swoją trasę sprzed lat.
– Ale reniferów w Rovaniemi nie widziałem – skarżę się.
Lotte pyta mnie, czy jestem na Camino.
– Oj, nie. Właściwie tylko przejazdem. Jutro wracam do domu. – wyjaśniam – A co ty tu robisz?
– Ja też nie byłam na Camino. Przez ostatnie pół roku pracowałem w firmie, w której nie było mi zbyt dobrze. I doszłam do wniosku, że muszę od tego uciec – opowiada.
Żartujemy sobie jeszcze chwilę, w końcu dziewczyna wstaje od stolika.
– Ja już skończyłam, masz krzesło – mówi i opuszcza pomieszczenie.
Kolację zjadam samotnie i wracam do pokoju. Tak, jak się spodziewałem, nikt inny do dormitorium się nie wprowadził. Trudno, przynajmniej jest tu ciepło. Swoją drogą "moja" Finka też nocuje sama 😉.
____________________________
*/ Później się zorientuję, że to Szkoła Labaca z 1915 roku zbudowana niby w stylu neogotycko-modernistycznym. Szkolna wieża przypomina mi jednak świątynie z Khajuraho (Indie).