Dzień: [1] [2] [3] [4] [5] [6] [7] [8] [9] [10] [11] [12] [13] [14] [15-16] [17] [18] [19] [20] [21] [22] [23] [24] [25] [26] [27] [28] [29] [30]


Lyon – Genewa

niedziela, 23 VIII 1992


Wycieczka do Bazyliki | Decydujące starcie | Wolny! | Szwajcarzy przemycają mnie przez granicę


Niewiele wiedzieliśmy o tym, co jest do zwiedzania w Lyonie. Przed wakacjami prosiłem Dorotę, by przygotowała materiały o tym, co jest ciekawego do zwiedzania w miastach francuskich i włoskich. Ja zapoznałem się z Niemcami, Holandią i Belgią i, jak sądzę, dobrze się wywiązałem z tego zadania, prowadząc przez te kraje trasę przez najciekawsze miejsca. Dorota oczywiście to olała. Na szczęście widoczna na wzgórzu bazylika i wielki plac w centrum były łatwymi punktami do zidentyfikowania. Na pierwszy ogień poszła bazylika. Bez plecaków droga pod górę była łatwiejsza, ale i tak się zmachaliśmy. Architektura i wnętrze tak mnie zachwyciły, że byłem gotów przyznać jej palmę pierwszeństwa przed paryską Katedrą Notre Dame.

Podczas sprzeczki na olbrzymim placu w centrum rozstaliśmy się na dwie – trzy godziny. Dorota w tym czasie "niby" wymieniała walutę na franki (było wciąż mnóstwo nieporozumień; zwykle raz ja płaciłem, raz ona, w sumie wciąż wydawałem więcej). Ja zaś zwiedzałem sympatyczne muzeum sztuki. Zawieszenie broni obowiązywało przez kolejne kilka godzin. Po opuszczeniu mieszkania podjechaliśmy metrem wrzucić klucze do skrzynki w starym mieszkaniu chłopaka. Potem rozpoczął się bardzo długi marsz wzdłuż głównej ulicy w poszukiwaniu miejsca do zatrzymywania samochodów. Po godzinie drogi próbowaliśmy szczęścia na stacji benzynowej, po kolejnej godzinie wyszliśmy na przedmieścia. Była może osiemnasta, kiedy podjęliśmy ostatnią próbę. Mijały kolejne godziny. W międzyczasie pokłóciliśmy się na dobre – gdy Dorota poszła na spacer, zatrzymał się samochód, później nie chciała wsiąść do samochodu jadącego tylko kilka kilometrów dalej – bo się wg niej nie opłacało. Gdzieś koło 21:00 zlitował się kierowca i podwiózł nas na kilometr przed peage. Po ciemku doszliśmy do kas i zaczęliśmy zatrzymywać samochody. "Eleganckie" zatrzymywanie z napisem "Geneve" nie dawało rezultatów i było w ogóle bez sensu, jeśli się zważy na okoliczności (22:00). Zaczęliśmy skakać między wysepkami, na których znajdowały się automaty wydające bilety. Kolejna awantura, już nie wiem o co, skończyła się uregulowaniem (mniej więcej) finansowych należności (Dorota była podobno bez grosza, nie licząc kilkunastu marek i trochę franków – zażyczyła więc sobie złotówek za filmy, które dostaliśmy od Mirka, by miała za co wracać w Polsce) i oświadczeniem, że wraca do Lyonu. Powiedziałem jej, żeby się uspokoiła (wprost szalała), żebyśmy wracali jednak razem – była w końcu noc. Nie chciała. Dostała część jedzenia (ostatnią konserwę zjedliśmy w Carcassonne) i przeszła w poprzek peage na drugą stronę autostrady. Prawdopodobnie miała jeszcze schowane pieniądze na autobus kursowy z Lyonu do Polski, być może też wracała autostopem. Tak czy owak, widziałem ją wtedy po raz ostatni.

Trudno powiedzieć, jak by wyglądała moja podróż, gdybyśmy rozstali się już w Zgorzelcu. Czy bym się nie poddał podczas samotnej wędrówki, czy udałoby mi się zwiedzić to, co zobaczyłem z Dorotą? Może poznałbym innego autostopowicza? Nie wiem również, czy nie łatwiej podróżowałoby się w pojedynkę po Francji, gdybyśmy rozstali się już w Chambord. W każdym razie na pewno lepiej by się jeździło z kimkolwiek innym. Tak antypatycznej, egoistycznej, niekulturalnej i po prostu chamskiej dziewczyny w życiu nie spotkałem.

Byłem teraz sam w środku Europy. Miałem trochę żarcia, namiot, ponad 100 USD i innych walut, znajomość angielskiego pozwalającą na kontakt z przeciętnym Europejczykiem, lekkie serce i trochę optymizmu związanego z powrotem.

Pół godziny później siedziałem już w furgonie. Kierowca, widząc mnie na peage, gestem zapytał mnie, czy jestem sam, potwierdziłem, wskazał, że zaparkuje trochę dalej, kiwnąłem, wsiadłem. Dwóch Szwajcarów wkrótce się przekonało, że nie jestem Anglikiem, lecz Polakiem. W tej sytuacji oświadczyli, że wysadzą mnie na ostatnim parkingu przed granicą. Potem spytali, czy jadę do pracy. Z kolei ja oświadczyłem, że w Polsce mam dobrą pracę (sic!) i nie potrzebuję zarabiać w czasie wakacji. Furgon w tylnej części miał urządzoną sypialnię, a gdy kierowca spostrzegł, że minął akurat ostatnią okazję wysadzenia mnie przed granicą, kazał mi się przenieść do tyłu. Przez granicę zostałem więc przemycony – Szwajcarzy wystawili przez okno tylko swoje paszporty. Dojechaliśmy tylko do przedmieść Genewy i tu kazali mi wysiąść. Była północ. Mimo panujących ciemności zorientowałem się, że jesteśmy na terenie jakiegoś ośrodka wypoczynkowego, sportowego czy też parkingu. Przeszedłem kilkaset metrów, mijając zaparkowany wóz ostatnich kierowców i nie rozbijając namiotu, przespałem się w śpiworze pod murem.


Następny dzień Powrót do Wstępu Powrót do Strony głównej