Dzień: [1] [2] [3] [4] [5] [6] [7] [8] [9] [10] [11] [12] [13] [14] [15] [16] [17] [18] [19] [20] [21] [22] [23] [24] [25] [26] [27] [28] [29] [30]
Pola ryżowe i plantacje herbaty? | Urocza wioska w górach | Dizi | Ach, ta mafia taksówkowa ;-)
Jarek idzie po śniadanie i doświadcza "dyskryminacji" w piekarni. Jako detalista musi odstać 25 minut w jednej z trzech kolejek: dla kobiet, dla mężczyzn i dla hurtowników. Przy śniadaniu niemal jednocześnie uświadamiamy sobie, że mamy w zapasie jeden dzień w Iranie. Ja optuję za Ardabil, zamkiem Babak a następnie Tabrizem. Jarek jest już zmęczony, ale z drugiej strony nie ma ochoty na dwa dni w okropnym Teheranie. A w Raszt ciężko byłoby wytrzymać jeszcze dwa dni. Po burzy mózgów postanawiamy dzisiejszy dzień przeznaczyć na wycieczkę do Masuleh zaś nazajutrz – rozdzielić się. Szczerze mówiąc mam średnią ochotę jeździć sam po Iranie, z Jarkiem dobrze mi się spędza czas. Ale do Teheranu już nie wrócę!
A zatem czas na Masuleh – tysiącletnią wioskę położoną na stokach górskich. To stosunkowo częsty cel trampingowców i miejscowych turystów, nie wypada go opuścić. Spodziewam się tam odpowiednika syryjskiej Maalouli, która mnie kiedyś tak zachwyciła. Jak będzie – zobaczymy. Podjeżdżamy miejskim autobusem do terminalu Yakhsazi i pakujemy się do minibusu do Fuman (1.500 IRR). Poznany Irańczyk prowadzi na szybkim krokiem przez całe miasteczko na jego północny kraniec. Ledwo mam czas zarejestrować w pamięci obecność na stoiskach miejscowej specjalności – klucheh fuman ciasteczek z nadzieniem orzechowym i ze wzorkiem. Na terminalu wskakujemy do kolejnego minibusu do Masuleh (2.500 IRR). Okolica robi się bardziej górzysta, na tarasach pola ryżowe, jest już po żniwach, na ściernisku zostały tylko krótkie miotełki. Nieco dalej – plantacje herbaty: przyjemnie jest popatrzeć na równe rządki krzewów herbacianych i powspominać zeszłoroczną wyprawę do Chin.
Wjeżdżamy w coraz węższą dolinę, wśród pasażerów przeważają teraz miejscowi chłopi i babiny. Mężczyźni uśmiechają się do nas szeroko ukazując pozbawione połowy uzębienia szczęki... Ale oto i Masuleh – znacznie mniejszy niż Maaloula, ale rzeczywiście ładnie położony. Pomalowane w większości na żółto domy, murowane i drewniane poprzyczepiały się do stoku, piętrzą się aż prawie pod grań zbocza. Dachy ich domów są jednocześnie podwórkami domostw położonych wyżej. Między tymi domami skrył się niewielki meczet – z dwoma zielonymi minaretami. Nieliczni dziś wycieczkowicze rozłażą się po miejscowości, my idziemy do kilkumetrowego wodospadu – innej lokalnej atrakcji. Nic nadzwyczajnego, ale widok na wioskę z tego miejsca jest wspaniały. Ale jeszcze wspanialsze są góry wokół – wznoszą się na 2.500 metrów, wysoko ponad dolinę. Czuję się jak w Prioni, przed atakiem na Mitikas. Cóż – tym razem z wycieczki w góry muszę zrezygnować – mam tylko sandały.
Jarek jak zwykle przyciąga do siebie Irańczyków, rozmawiają intensywnie, ja mam czas na robienie zdjęć. Jesteśmy teraz w handlowej części Masuleh – uliczki są pełne sklepików z pamiątkami. Chętnie bym coś wybrał, na razie tylko testuję ceny. Jarek upatrzył sobie okrągłą haftowaną czapeczkę dla siostrzenicy, ja – łańcuszek ze złotymi monetami.
"Jesteście Polakami?" – dobiega do nas zawołanie z tyłu. Piotrek z Warszawy podróżuje po Iranie solo, ale za to z namiotem, palmtopem, laptopem, bankiem 6 GB pamięci na zdjęcia, i bajerancką komórką, na której kolekcjonuje irańskie wideoklipy. Przyjemnie spędzamy czas rozmawiając na schodach czyjegoś domu. Później spacerujemy po uroczych uliczkach wypatrując interesujących elementów architektonicznych. Wszędzie ornamentowane drewniane okna, stare bramy z męskimi i żeńskimi kołatkami, balkoniki podtrzymywane rzeźbionymi dźwigarami... A wszystko ubarwione kwiatami na parapetach i w miniogródkach.
Piotrek namawia nas na dizi – irańską potrawę: gotowaną baraninę z fasolą. Zaleca wzięcie jednej porcji na dwóch. Ha ha! Może dla niego to za dużo, ale nie dla takich chłopów jak my! Dizi jest podawane tradycyjnie w glinianych garnuszkach. Irańczyk pokazuje nam, jak prawidłowo spożyć tę potrawę. Odlewa wywar z garnka do miseczki i wrzuca do niej kawałki chleba, który pęcznieje i tworzy papkę. Pozostałość w garnuszku – baraninę i fasolę (a w naszym przypadku – ciecierzycy) oraz ziemniaki należy ubić i utrzeć przy pomocy tłuczka. Kelner na szczęście odchodzi i nie muszę robić tych paciar – jem po swojemu. Do posiłku (17.000 IRR) biorę jogurt (mało a drogi, 5.000 IRR). W sumie – smaczne danie.
Pozostaje jeszcze zakup pamiątek. Narażam cierpliwość Jarka na szwank usiłując przekonać sprzedawców do moich cen. Tym razem się nie udaje zbić ceny, kupuję dla Sergiusza róg z dzwoneczkiem i koralikami. Jarek bierze czapeczkę.
Do Fuman docieramy szybko minibusem, potem usiłujemy się dostać do terminalu autobusów do Raszt w miejscu, w którym wysiedliśmy.
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |