Wstaję o 6.30. Szybkie pakowanie, jeszcze szybsza kawa na Campingazie i ruszam w kierunku szczytu. Nad Morzem Egejskim zza chmur wyłania się słońce i rozświetla ściany Tronu Zeusa. Na pewno nie będę dziś pierwszy na szczycie – od kilku godzin podążały tam grupki aktywistów. Teraz słychać ich działalność na
ścianie Mitikasu i Stefanii. Jednak zamiast charakterystycznego dźwięku młotka rozlega się warkot wiertarki akumulatorowej. Hm, co kraj to obyczaj...
Idę stromą ścieżką w rzadkim lesie, w którym królują kilkusetletnie pokrzywione wiatrem sosny. W punkcie widokowym (P280) otwiera się wspaniała panorama południowych szczytów masywu: od Pagos (2676 m n.p.m.) przez Kastro (2817 m n.p.m.) do Skolio (2911 m n.p.m.). Postanawiam wspiąć się na Kali Skalę, by stamtąd zaatakować Mitikas (2917 m n.p.m.). Mijam tablicę z panoramą gór (P338) obok ledwie widocznej ścieżki prowadzącej do Refuge SEO a jednocześnie do żlebu Luki. Przed "schodami nieszczęścia" doganiam grupkę Duńczyków. Zakosami, po kamienistym zboczu Skali prowadzę raz ja, raz szóstka Duńczyków. W końcu wspólnie osiągamy płaski wierzchołek. Tu szlak E4 odbija w kierunku kopulastego wierzchołka Skolio. Na wprost znajduje się Kazania, lecz ostrzeżenia z Pascala o możliwości łatwego upadku w kilkusetmetrową przepaść budzą mój uśmiech.
 |
 |
Za parawanem ułożonym z kamieni przyrządzam sobie chińską zupkę i widzę niezdecydowane miny Duńczyków.
Są pierwszy raz w górach i do tego od razu TAK wysokich. Spoglądają na czerwoną strzałkę MITIKAS kierującą ich prosto w dół szczeliny. Na ich twarzach rysuje się niepewność. Upewniają się, czy będę razem z nimi tędy schodził. OK, ruszamy. Lecą pierwsze kamienie strącane nieuważnymi ruchami. Dobrze, że nie idę pierwszy. Popełniam tym samym jednak duży błąd. Zapatrzony w Duńczyków nie uważam na czerwone znaki: schodzimy szczeliną zbyt nisko, szlak prowadzi tuż pod granią łączącą Skalę z Mitikasem.
Po pewnym czasie przejmuję prowadzenie ("Don't kill me!") starając się odbić w lewo, lecz nie ma już możliwości powrotu na górny szlak. "Look out!" – w pewnym momencie odbijając się od skał niczym "kaczka" na wodzie przelatuje w odległości metra od mojej głowy kilkukilogramowy kamień. Dlaczego człowiek stoi wtedy tak zahipnotyzowany?
Dochodzę do ścieżki prowadzącej do żlebu Louki. Tu kolejka chętnych. "Petra!" – człowiek szybko uczy się greckiego – to spadający kamyk; "Petres!" – to już groźniejsza sytuacja... Na szczęście na drodze pozostały tylko małe kamyki i wspinaczka żlebem o 70-stopniowym nachyleniu nie stanowi zagrożenia.
Nie są potrzebne tu łańcuchy i klamry – choć muszę przyznać, że żleb robi wrażenie. Po pół godzinie staję wśród 20 innych osób na wierzchołku. Wejście na Mitikas z Litochoro łącznie z penetracją Mavrolongos, trawersowaniem północno-wschodniej ściany Skali i odpoczynkami zajęło mi 13-14 godzin. Czystego wchodzenia było 11 godzin.
Robię sobie zdjęcie przy blaszanej fladze greckiej. Czekając w kolejce na wpis do dostępnej tu dla zdobywców kroniki oglądam wspaniałą panoramę. Stefania, sąsiadująca z Mitikasem, oddzielona jest urwiskiem o pionowych ścianach. Musi być jednak jakieś wejście, skoro po jej płaskim wierzchołku spacerują ludzie – i to raczej nie alpiniści(?). Nad morzem chmurzy się, mgiełka pochłania Pagos, niedługo zasłoni łagodny szczyt Skolio – widzę śmiałków podążających tam ze Skali szlakiem E4. Czas wracać. Szykuję się do zejścia żlebem Louki i w tym momencie dostrzegam czerwone znaki poprowadzone pod granią ku Skali. Kusi mnie ta droga, ale zdaję sobie sprawę upływającego czasu i malejącego zapasu sił. Zejście Louką to kolejne 30 min. Towarzysząca mi przez chwilę Greczynka wyjaśnia znaczenie słowa "Ela!" (chodź, no, dalej, itp.). "Tak, jestem na szlaku sam" – odpowiadam na jej pytanie; "Tak, wiem, że to niebezpieczne". Ale, co mam jej powiedzieć? Że w dwudziestokilkuosobowej naszej grupie nie znalazłem towarzysza wędrówki?
W drodze powrotnej zapuszczam się na pachnące łąki na zboczu Skali – chwilę delektuję się tą prawie bieszczadzką przyrodą. Wreszcie schronisko A. Mój Grek, dopiero co spotkany pod Mitikasem, znów tu jest i popija anyżówkę. Dosiadam się i rozmawiamy z pół godziny. Szybki marsz do Prionii. Każda minuta to kilka ponumerowanych kamieni mniej. Uff... Obok mnie kłusuje para 45-latków. Wyścigi, czy co? Pozostaję daleko w tyle. Coraz częstsze "Jas sas! – jas sas!" – znak, że zbliżam się do Prionii (2 h). Krótkie mycie i nadzieja na złapanie stopa. Jest! Furgon z odkrytą paką prowadzony przez zabytkowych Greków zatrzymuje się spontanicznie. Jedziemy 200 metrów i dosiada się para z Czech a po chwili kolejna trójka. Jakie te Czeszki są śliczne! Wszystko mają śliczne łącznie z idealną grecką opalenizną. Samochód podrzuca biusty Czeszek na wertepach, wiatr rozwiewa ich blond włosy... A do tego te przepiękne panoramy... Serpentynami zjeżdżamy ku ozdobionemu czerwonymi dachami Litochoro. Przymykam oczy i z przyjemnością wdycham intensywny aromat sosnowych lasów. Jest fantastycznie.
Pozostaje jedynie problem transportu do Paralii. Po półgodzinnych próbach łapania okazji wracam grzecznie autobusem. Na kempingu udzielam wyczerpujących wywiadów i rozdaję autografy ;-)
PS. W Ref. A spotkałem Polaka z kilkunastoletnimi synami. Wyszli z Prionii o 12:00, -> Ref A-> Mitikas i w Ref A byli o 20:00 a w Prionii prawdopodobnie o 22:00. 50% ludzi wchodzi w adidasach, w schronisku dostępne koce (zbędne śpiwory).
|