Dzień: [1] [2] [3] [4] [5] [6] [7] [8] [9] [10] [11] [12] [13] [14] [15] [16] [17] [18] [19] [20]


Jinka – Turmi

sobota, 18 I 2025


Śniadanie w oparach kadzidła | W wiosce u Aari | Życie codzienne Aari | Trochę tu jak w zoo :( | Chłopaki na szczudłach | U rodzinny Banna | Utensylia i skarby | Czy trzeba dotrzymywać umów? | Mursi się okaleczają | Zabawni farandżi | Kolejny raz łapiemy gumę | Szaleńcza jazda | Płacimy haracz | Ile zarabia policjant?


Dziś zobaczymy plemiona. O tym, że na południu Etiopii można odwiedzić w "dzikie" grupy etniczne, widziałem od wielu lat. Oglądałem, co prawda dość pobieżnie, zdjęcia kobiet noszących w ustach duże gliniane krążki. Wyglądało to bardzo egzotycznie. Mój entuzjazm dla pomysłu, by tam pojechać, był tonowany przez informacje o wysokich cenach wyjazdów w ten rejon, także konieczność brania ze sobą przewodnika. I kupując bilet do Etiopii, nie nastawiałem się na zwiedzanie południowej Etiopii. Wyjazdy trampingowe mają jednak to do siebie, że są pełne niespodzianek i – rzec można – nieoczekiwanych zwrotów akcji. Dziś właśnie okazuje się, że będę mógł oglądać te plemiona. Fakt, że jedziemy na nieco po amatorsku zorganizowany trip, jest dla mnie atrakcją.

Budzę się o 6:00. Słychać śpiewy i nawoływania imama, widocznie jest tu jakaś mniejszość muzułmańska. Muszę wstać, by podładować komórkę i akumulator w aparacie. Nie zrobiłem tego wczoraj, bo chciałem mieć kontrolę nad sprzętem położonym pod moskitierą. O 6:30 ktoś próbuje się dostać do naszego apartamentu. To Dany, który sprawdza, czy jesteśmy zamknięci. Tu nie ma takiego podejścia, jak w Europie, żeby pukać do pomieszczenia, w którym są goście. Nie wypadałoby im przeszkadzać. Ale w końcu to jego mieszkanie.
– Dużo tu komarów, dobrze, że Dany przyniósł mi moskitierę – mówi Marcin po przebudzeniu.

No, właściwie Marcin mógł oddać mi śpiwór, skoro już dostał moskitierę. Nieważne. Oczywiście, nie ma przygotowanej dla nas wody do mycia, znowu trzeba się prosić. A ja chciałbym umyć włosy przed wyjściem, muszę się ogolić i umyć. W końcu przynoszą wodę.
– Muszę wozić gąbkę ze sobą – stwierdza Marcin, widząc, jak się myję.

Te ablucje odbywają się pod czujnym okiem całej rodziny.

Po 7:00 jesteśmy gotowi do drogi. Idziemy razem z Danym i jego kolegą do centrum. Po drodze mijamy miejscowy cmentarzyk. Tu również poszczególne groby są okratowane, zarówno z boków jak i od góry.

Siadamy przy stoliku ustawionym przy ulicy.
– Co chcecie zjeść: omlet czy jajecznicę?

Bierzemy jajecznicę i kawę. Obsługuje nas 30-letnia Etiopka. Nie wiem, z jakiego plemienia czy nacji pochodzi, ale jest bardzo atrakcyjna: wysoka, zgrabna i ładna. Ubrana jest w długą zieloną suknię z białymi kwiatuszkami. Włosy spięte w kok ze splecionymi rządkami warkoczyków na głowie. Niewielki krzyżyk wskazuje na jej wyznanie. Jesteśmy jej pierwszymi klientami dziś, musi więc rozstawić sprzęt do parzenia kawy, rozpalić ogień na zapleczu, by usmażyć jajecznicę, zapalić kadzidło. To wszystko potrwa, ale my będziemy mieć okazję przyjrzeć się jej pracy. Wystawia na chodnik niewielkie żeliwne palenisko. Wrzuca kilka drewnianych szczap, dodaje parę kawałków węgla drzewnego i z pomocą worków foliowych rozpala ogień. Jest skupiona na tym co robi, ruchy ma pewne i wyćwiczone. Ustawia barek na naczynia, obok dwie miednice z filiżankami na kawę. Na rozgrzanym palenisku ustawia dzbanek, w nim się będzie parzyć kawa. Jajecznica jest gotowa, zmieszana z kawałkami pomidorów i skwarkami. Do tego dwie bułki. Czy się tym najem? Zobaczymy. Kawa się zagotowała, kobieta zgrabnie nalewa kawę do miniaturowych filiżanek. Przynosi również niewielką kadzielnicę (incense burner) i stawia na stole. Wiatr nawiewa w moją stronę gęsty biały dym.
– To po to, by kawę przyjemniej się piło – wyjaśnia Dany.

Kadzidło, a właściwie żywicę olibanum, pozyskuje się kadzidłowca gatunku Boswellia carteri, Boswellia papyrifera i Boswellia serrata. W Palestynie kadzidłowce nie rosły, drogocenne olibanum było więc sprowadzane z odległej Somalii i Etiopii. Złożone terpeny, a wśród nich kwasy bosweliowe mają ponoć właściwości przeciwzapalne a ich odświeżający zapach ma sprzyjać medytowaniu i relaksującej atmosferze. Podobno, bo gryzący dym wiejący mi prosto w oczy nastraja mnie raczej wojowniczo!

Rozmawiamy jeszcze przez chwilę z naszymi, pożal się Boże, guide’ami. W pewnym momencie Dany wstaje i mówi, że musi coś załatwić. Po chwili drugi chłopak też wstaje i bez słowa odchodzi, znikając nam z oczu.
– No, to nas wyrolowali. Pojechali do swojego miasta – mruczę.
– Właśnie. Ja sobie też tak pomyślałem, że nie mamy żadnych danych o nich, może po prostu to byli postawieni goście? – zastanawia się Marcin. – Zrobiłeś im jakieś zdjęcie?
– Mam jakąś fotkę zrobioną przed chwilą.
– To będzie najdroższe śniadanie, za dwieście dolarów – mówi Marcin, mając na myśli to, że rano wręczyliśmy Dany’emu gotówkę. – Nigdy tak nie robiłem. Pierwszy raz zapłaciłem prawie całą kwotę przed usługą…

No, co ci mam powiedzieć?
– Chciałem dać tylko stówę. Myślałem, że resztę damy po wycieczce.

Na szczęście zjawiają się chłopcy, coś tam musieli zorganizować. Wsiadamy na motory. Ja jadę z chłopakiem, którego widzę po raz pierwszy. Pierwotnie miałem jechać z Danym, ponieważ jest lepszym kierowcą. Zmiana najwyraźniej odbyła się w momencie, gdy poszedłem do toalety do pobliskiego hotelu. Nieważne.

Wyjeżdżamy z miejscowości. Prowadzi Dany, mój driver jedzie w pewnej odległości za nim. Nawet nie wiem, jak ma na imię, ale nie jest to aż tak ważne dla mnie. Wioska znajduje się jakieś 5 kilometrów od Jinki, przy głównej drodze. To nie jest moja pierwsza przejażdżka na motorze podczas trampingów. Pierwsza okazja trafiła się w Yarkant (Chiny), gdzie komunikacja miejska opierała się częściowo na motocyklach. Później korzystałem z motorowych podwózek w północnym Wietnamie. Nie jedziemy jakoś specjalnie szybko, ot 30 km/h, nie jestem jednak przyzwyczajony do takich podroży, więc kurczowo trzymam się uchwytu za sobą. Marcin natomiast objął Dany’ego w pasie.
– Miły ma brzuszek? – wołam do niego, przekrzykując warkot.
– Muszę się jakoś trzymać!
– Trzymaj, trzymaj!

Wymijamy kobiety niosące wielkie wiązki gałęzi lub traw. Nie wiem, jaki to ciężar, ale z pewnością muszą go nosić często i na długich odcinkach. Nie zazdroszczę. Widzę, że zbliża się Timkat – grupa mieszkańców wioski podjęła się wspólnej pracy, zamiatają ulicę.

Dojeżdżamy do tej wioski zamieszkałej przez Aari (lub Ari). Na skrzyżowaniu, przy wjeździe do wioski, stoi wielu motocyklistów, czekają na klientów. Zapewne przywożą i odwożą zarówno miejscowych jak i przyjezdnych turystów. Przez wioskę prowadzi nas jakiś miejscowy chłopak.
– Możecie sobie fotografować do woli – mówi Dany, który idzie z nami – Nie musicie pytać o pozwolenie.

To z pewnością wygodna dla nas sytuacja, że nie musimy się ograniczać ani handryczyć o każdą fotkę. Czasem jednak podchodzą dzieciaki do nas dzieciaki i chcą pieniądze. Ignorujemy je, wiemy, że wszystko jest zapłacone. To są kilkuletnie dzieci, w końcu nie muszą dostawać pieniędzy, a rodzice dostaną pieniądze bezpośrednio od przewodnika.

W wiosce domy są rozlokowane, można powiedzieć, wśród ogrodów czy też gajów owocowych. Gatunków drzew tu rosnących jest wiele, nie wszystkie potrafię rozpoznać. Wśród tych, które tu widzę, najniższe piętro zajmują kawowce (Coffea arabica, L.), wyższe piętro – papaje, czyli melonowce właściwe (Carica papaya, L.), potem bananowce (banan zwyczajny, Musa paradisiaca, L), a najwyższe to mango (mango indyjskie, Mangifera indica, L.). Drzewa mangowe sięgają 20 metrów wysokości i są tu prawdziwymi olbrzymami. Widać, że owoce ma jeszcze zielone, niedojrzałe. Zbiory amby rozpoczną się w kwietniu, może czerwcu. Co ciekawe w różnych wioskach uprawia się różne odmiany, a wieśniacy uzyskują przeciętnie 300 kilogramów owoców z jednego drzewa. Papaje również nie nadają się jeszcze do zbioru, natomiast na krzewach kawowców dostrzegam zarówno dojrzałe, bordowe owoce, jak i zielone. Na krzewach obok owoców obecne są jednocześnie białe kwiaty, co stanowi dla mnie nową ciekawostkę.

Same chaty są podobne do tych, które widziałem po drodze do Jinki. Okrągłe drewniane konstrukcje obrzucone są gliną i przykryte strzechą. Dachy zwieńczone są ozdobnymi szpicami, ale nie jest to reguła. Zasadniczo pozbawione są okien a do środka prowadzą niskie i wąskie drzwi, a właściwie otwór drzwiowy, bo są pozbawione (na ogół) skrzydła. Żeby wejść do środka trzeba się mocno pochylić.

Oprócz okrągłych chat w wiosce są domki prostokątne ze ścianami o podobnej konstrukcji, przykryte pochyłym dachem z blachy falistej. Aczkolwiek te tradycyjne domostwa są najbardziej atrakcyjne z punktu widzenia turysty, to uczciwie muszę dopowiedzieć, że część Aari mieszka w „zwykłych” murowanych, otynkowanych i pomalowanych domkach. Ten przejaw „ucywilizowania” nie jest jedynym. Aari ubierają się zwyczajnie, po europejsku, aczkolwiek ich ubrania są dość barwne.

Podchodzimy z naszym przewodnikiem do kobiety, która przygotowuje indżerę. Na trzech kamieniach ustawiła wielka 70-centymetrową patelnię zwaną metad. Sprawnym ruchem nalewa przy użyciu mazoria rzadkie, poddane dwuetapowej fermentacji ciasto z mąki teff i piecze placek na wolnym ogniu. Za opał służą drewniane szczapy. Na czas wypieku kobieta nakłada na patelnię – wielką przykrywkę z dziurkami na brzegu, które pozwalają na wydostawanie się pary ciasta. Po kilku minutach indżera jest gotowa, Etiopka umiejętnie przekłada ją do plecionego koszyka, gdzie znajduje się już stos placków.

Parę kroków dalej przed domem siedzą kilkuletnie dzieciaki, grzebią w stercie kolb kukurydzianych. Przy kolejnej chałupie stoi 7-letnia dziewczynka. Na nasz widok, chwyta półtorametrowy ubijak i zaczyna miażdżyć ziarno w umieszczone w wydrążonym pniaku. Wzrokiem kontroluje, czy się na nią patrzymy. Gdy przejdziemy, wraca do swoich zajęć.

Podczas naszego spaceru przez wioskę, ciągnie za nami gromadka dzieciaków. Są miłe, uśmiechnięte, pozwalają się fotografować. Przypatrują się nam dorośli mieszkańcy, ale nie odczuwamy specjalnego zainteresowania z ich strony. Zapewne przyzwyczajeni do takich wycieczek.

Przed kolejnym domem pani robi dzbanek z gliny. Rozciera jakiś miękki minerał – margiel albo coś podobnego – na twardym podłożu. Powstały proszek miesza z gliną, zwiększa to wytrzymałość materiału. Dziewczę formuje dzbanek w rękach, trochę to dziwne, jak dla mnie. Koło garncarskie to starożytny wynalazek, liczy ponad 5000 lat. Znane od tysięcy lat także na kontynencie afrykańskim. Mity egipskie mówią, iż Chnum – bóg Górnego Egiptu, stwórca człowieka, ulepił go z gliny na kole garncarskim. Wolne koła garncarskie znane były i na przełomie er, o czym świadczy znaleziony w pobliżu Aksum (w 2013 roku) bazaltowy artefakt o średnicy 23 centymetrów. Trudno mi więc uwierzyć, by współcześni Aari formowali dzbanki ręcznie w warunkach domowych. Zresztą dzbanki te, zwane jebena, które później widziałem na placu, były bardzo kształtne – najwyraźniej wykonane na kole garncarskim. Tutaj raczej jest to pokaz dla turystów.
– Pójdziemy stąd, to wyciągnie smartfon i zacznie grać – śmieję się.
– Wiem, że to na pokaz. Ale co robić?

Zręczny garncarz jest w stanie wyprodukować dziennie trzy do pięciu dzbanków. Na targu, jak się dowiadujemy, może otrzymać za jeden – 60 birrów. Tak więc dzienny zarobek jest naprawdę niewielki. Rozumiem, że taka indywidualna produkcja jest skrajnie nieefektywna i nieekonomiczna. Ale nie rozumiem, dlaczego ci rzemieślnicy nie skrzykną się, nie założą manufaktury. Przecież można zrzucić się na mechaniczny młyn, można zbudować wspólny bardziej wydajny piec. Niskie dochody garncarzy a zatem niski status społeczny sprawiły, że garncarze są zaliczani do kasty etiopskich pariasów. Nieusankcjonowane prawem zwyczaj zakazuje małżeństw międzykastowych. Istnieją też ograniczenia w kontaktach towarzyskich, wspólnej konsumpcji a nawet segregacji przy pochówkach. Jaka przyszłość czeka więc tę dziewczynę w społeczeństwie pełnym ostracyzmu i pogardy dla garncarzy?*/
– Jakie jest twoje największe marzenie? – pyta Marcin.
– Chciałabym kiedyś sprzedawać moje wyroby w Arba Minch. Ale nawet w Addis Abebie…

Oczywiście, garncarze są niezbędni w Etiopii. Przeciętna rodzina ma około tuzina glinianych naczyń. Dzielą się na cztery kategorie: tila, aksh, disti i jebena. Garnki tila są najpopularniejsze, 20 ich rodzajów jest używanych przez Aari. Mają zaokrąglone dno, prostokątną górną część i uchwyt i służą do gotowania na parze roślin korzeniowych, przechowywania wody i parzenia napojów alkoholowych. Garnki aksh służą do prażenia ziaren kawy i płatków zbożowych oraz pieczenia injery. Garnki disti służą do gotowania dodatków, a jebena, jak pisałem – do parzenia kawy. W typowym gospodarstwie domowym jest około tuzina garnków. Co ciekawe, gospodynie domowe identyfikują każdy rodzaj garnka tila według jego rozmiaru i nazywają każdy garnek na podstawie składników, których używają do gotowania określonego rodzaju jedzenia. Na przykład, gdy gotują na parze gabija, czyli taro (kolokazja jadalna, Colocasia esculenta), nazywają garnek tila gabija til. Do gotowania ensetu służy agemi til, jarmużu – ekena til, a kukurydza trafia do pateri til. Podobnie jest z nazwami garnków aksh i disti.
– Chodźmy dalej – mówię – Bo jeszcze dzbanek się jej nie uda.

Wielu garncarzy uważa, że ceramika będzie skażona, jeśli proces wyrobu, a zwłaszcza wypalania jest obserwowany przez osoby ze złym, diabelskim okiem (buda).

Kolejna zagroda z kolejną kobietą to również ustawka. Akurat, gdy podchodzimy, gospodyni sypie garść kawy na głęboką metalową patelnię. Rozsiadamy się przed jej domem i przyglądamy się procesowi przygotowywaniu buna. Kobieta ustawia patelnię nad rozżarzonym węglem. Co chwilę wstrząsa patelnią, by ziarno równo się prażyło, a wachlując kawałkiem deski umiejętnie reguluje intensywność ognia. Po 10 minutach kawa już jest wyprażona, kobieta przesypuje ją z gorącej miski do moździerza. Moździerz jest metalowy, kawę miażdży się drewnianym tłuczkiem. Gruboziarnistą kawę gospodyni przesypuje do glinianej jebeny, zatyka kołeczkiem i ponownie ustawia na rozgrzanym do czerwoności węglu drzewnym. Po kolejnych 10 minutach kawa jest zaparzona. Etiopka zgrabnie rozlewa te kawy do miniaturowych kubeczków. Jak zauważyłem, takie miniaturowe filiżanki bez ucha są w powszechnym użyciu w Etiopii, a tak podawana kawa kosztuje 20-30 birrów, czyli 60-90 groszy). Można by pomyśleć, że to niewiele w stosunku do kawiarni w Polsce, ale trzeba pamiętać, że pojemność tej filiżanki to właściwie dwa łyki. Co nie przeszkadza Etiopczykom delektować się tą kawą przez trzy godziny…

Kończymy degustację kawy. Jak widać, cały proces przygotowywania i podawania kawy odbywa się w ciągu pół godziny: od momentu palenia kawy do nalania naparu.

Trochę to wszystko wygląda jak w zoo. To oglądanie ludzi w wiosce jest trochę głupie, wolałbym przyglądać się ich życiu w bardziej naturalnych sytuacjach. Wszystko jest zaaranżowane, tu pani parzy kawę, tu pani lepi jakieś wyroby gliniane i tak dalej i tak dalej. To wszystko wydaje się trochę sztuczne. No właśnie! Panie tu, panie tam. Kobiety zapychają, robią posiłki, lepią garnki lub wykonują jakieś inne rękodzieło. A gdzie panowie? Są i panowie: siedzą w cieniu na ławeczce lub krzesełkach. Czekają aż pani skończy przygotowywać miejscowy trunek, aż pani upiecze indżerę lub poda kawę.

Właśnie na taką scenkę trafiamy po chwili. W cieniu bananowców na drewnianych ławkach i plastikowych krzesełkach siedzi około dziesięciu mężczyzn w wieku 20-60 lat. Przed nimi uwija się młoda kobieta, pilnuje destylacji alkoholu z zacieru umieszczonego w glinianym 20-litrowym dzbanie ustawionym na ogniu. Opary alkoholu i wody trafiają do pochyłej rury z bambusa i po skropleniu wodnisty alkohol skapuje do podstawionego naczynia. Prymitywna chłodnica obłożona jest szmatami być może czasem zwilżanymi. Wydajność tego procesu jest mizerna, a jakość trunku – problematyczna. Można się jednak cieszyć, że Etiopczycy na wsi nie mają dostępu do lepszych technik destylacji alkoholu. Jedna trzecia Etiopczyków jest całkowitymi abstynentami, nie pije alkoholu ani nie żuje khatu. Jedna trzecia pije alkohol, a co dziesiąty – jest amatorem alkoholu i khatu. Na szczęście alkoholizm nie wydaje się poważnym problemem w tym kraju.
Areqe is strong, very strong – tłumaczy nasz przewodnik.

Kobieta nalewa lokalny bimber do niewielkich ceramicznych kubeczków i rozdaje wszystkim. Marcin nie pije alkoholu, może go tylko powąchać. Ja oceniam moc trunku na jakieś 25%, a przewodnik to potwierdza. Najważniejsze jednak, że zostałem poczęstowany tym alkoholem. Przypomina mi się degustacja grogue na Wyspach Zielonego Przylądka. Tyle, że tam zacier powstaje z trzciny cukrowej, a fermentacja odbywa się za pomocą drożdży dzikich. Tu natomiast areqe (aräqe) otrzymuje się ze zboża, słodu i wspomnianego już wcześniej gesho nadającego smak. Z tego, co wiem, proces otrzymywania napoju nigdy nie był ulepszany, a umiejętność jego przygotowywania jest kultywowana wyłącznie przez kobiety. Pozwala to im generować dochód w gospodarstwie domowym i oszczędza bólu proszenia mężów o pieniądze dzień w dzień. Nie wiem, czy kobieta, która przygotowała nam trunek jest zamężna, ale powszechnie wiadomo, że umiejętność produkcji aräqe i posiadanie narzędzi do jego produkcji jest jednym z głównych tradycyjnych kryteriów, którymi przyszły mąż kieruje się przy wyborze przyszłej żony.

Kończymy powoli wizytę u Aari. Pomimo mało naturalnego charakteru tych scenek z życia społeczności Aari, jestem bardzo zadowolony. Wracamy do głównej drogi.
– Widzisz to? – wskazuję na powieszony na żerdzi metalowy talerzem i przywiązaną sznurkiem pustą butelkę.
– No.
– Tak tutaj oznacza się knajpki i punkty gastronomiczne!

Jakie to proste! Później dowiem się, jak kierowcy odszukują przy drodze warsztaty samochodowe.

Wsiadamy na motory i pędzimy z powrotem do Jinki. Po przejechaniu kilometra motor Dany’ego łapie gumę. Musimy podjechać do warsztatu. Koło zostaje sprawnie zdjęte, ale naprawianie dętki trochę trwa. Mam chwilę, by pogadać z chłopakami grającymi w karty.

Pół godziny później ruszamy w dalszą drogę. Przejeżdżamy przez Jinkę i jedziemy w kierunku południowo-zachodnim. Przyjeżdżamy właśnie przez wioskę ze sporym bazarem. Marcin daje znać Dany’emu, by się zatrzymał. Kilkadziesiąt osób rozłożyło swoje towary na placu, a kolejna setka czy dwie robi zakupy. Ścisk, harmider, jak to na bazarze. Pełno tu owoców, warzyw i nasion. Obok stoiska z ciuchami rozłożonymi na ziemi. Spacerujemy przez parę minut po bazarze, spotykam się jednak z dość nieprzyjemnymi reakcjami na widok aparatu fotograficznego. Ruszamy dalej. Generalnie jedziemy w kierunku Turmi. Droga jest kręta, pokonujemy kolejne przełęcze i wzniesienia. Widoki są bardzo malownicze. Jak okiem sięgnąć, wokół góry. Ich zbocza porośnięte są z rzadka krzewami i drzewami.

Na prostym odcinku drogi dostrzegamy ustawiony ponad nią baner. Zbliżamy się do wioski zamieszkałej przez plemię Banna. Zatrzymujemy się. Na poboczu stoi 7-osobowa grupa beshitas – chłopców ze szczudłami. Na nasz widok – bez żadnej zachęty z naszej strony – wchodzą na asfalt, wskakują na szczudła i zaczynają się popisywać swoją umiejętnością. A umiejętność ta czy też zwyczaj chodzenia na szczudłach jest wielowiekową tradycją. Jestem trochę zaskoczony takim powitaniem, ale też zastanawiam się, co jeszcze zobaczymy u tej grupy etnicznej. Szczudła chłopców mają około 3 metrów wysokości, stopy opierają na podpórkach zamontowanych w połowie. Poruszają się bardzo sprawnie i na widowiskowy upadek nie mogę liczyć. Występują w toplesie, mają tylko krótkie spodenki, nie licząc sandałów. Ich czarne ciała pokryte są ornamentami zrobionymi z białej glinki. Są to kropki, wężyki, zygzaki. Chłopcy pomalowane mają głównie torsy, a niektórzy, dodatkowo, łydki. Noszą również kolorowe naszyjniki lub medaliki.

Nasuwa się naturalnie pytanie: skąd się wziął zwyczaj chodzenia na szczudłach. ChatGPT enigmatycznie podpowiada, że jest to sposób na pokazanie zręczności, siły i równowagi, co ma znaczenie w kontekście przygotowania do dorosłości i poszukiwania partnerki. Może być także elementem rytualnych tańców oraz demonstracją umiejętności podczas uroczystości i świąt plemiennych. Dodatkowo, zwyczaj ten może mieć również praktyczne korzenie – w porze deszczowej szczudła mogły pomagać w poruszaniu się po błotnistym terenie. Te wyjaśnienia dotyczące błotnistego terenu wskazują, że AI zaczerpnęła swą wiedzę ze źródeł osobowych ze znacznymi intelektualnymi deficytami. Inne popularne źródło z sieci podaje, że szczudła zapobiegały atakom dzikich zwierząt podczas wypasania bydła. Jak dla mnie – totalna bzdura. Myślę, że każdy, kto widział atak lwa na filmie, doskonale wie, jak nikłą przeszkodą byłyby szczudła i jak łatwo byłoby lwu złapać za nogę umieszczoną 1,5 metra nad ziemią. Najbardziej do mnie przemawia, że jest to rytuał pokazujący gotowość tewa (chłopców) do przejścia w dorosłość. Jak wiadomo, każdy dorosły powinien umieć chodzić na szczudłach!

Obok, przy drodze, miejscowi Banna ustawili stragan ze swym rękodziełem. Kolorowe naszyjniki, ozdobione koralikami naczynia z tykw, drewniane figurki. Jest w czym wybierać i wiele rzeczy mi się podoba. Decyduję się na drewniany grzebień z długimi zębami. Co dalej? Dany, odnosimy wrażenie, jest jakiś niezdecydowany.
– Możemy zobaczyć wioskę Banna? – pyta Marcin.

Dany rozmawia z miejscowym chłopakiem. Jego tors i twarz ozdobione są białymi wzorkami, na szyi zawiesił kilka kolorowych naszyjników. Głowę przystroił sobie sznurem z muszelek kauri (porcelanka Cypraea chinensis), z którego zwisają kolorowe frędzle. Dwa białe pióra sterczące na głowie sprawiają, że chłopak kojarzy mi się z książkowym czy filmowym Indianinem. Zapada decyzja, że pojedziemy do jego domu, który mieści się poza wsią. Podjeżdżamy około kilometra, zostawiamy motory przy drodze i ruszamy ścieżką do gospodarstwa usytuowanego malowniczo na zboczu wzgórza. Po drodze zauważam niewysokie krzaczki z niewielkimi, żółtymi owocami. To niejadalna psianka szara (Solanum incanum, L.), którą widziałem już w Arabii Saudyjskiej.

Witamy się z rodziną miejscowego chłopaka. Siadamy na miniaturowych drewnianych stołkach w cieniu drzewa, obserwując, jak matka chłopaka, kobieta w średnim wieku o imieniu Adanech przygotowuje posiłek. Ma twarz pooraną zmarszczkami, włosy splecione w setkę drobnych dredów, a na szyi kolorowe koraliki. Na szyi spory, metalowy krzyżyk. Jej dłonie są silne, przyzwyczajone do codziennej pracy. Łuska fasolę, trzymając miednicę między nogami. Pomaga jej w tym nastoletnia córka. W głębi podwórka na małym ogniu w dużym glinianym garnku gotuje się strawa. Wokół unosi się zapach gotującego się jedzenia. Początkowo kobieta jest nieco skrępowana naszą obecnością, rzuca krótkie spojrzenia i odpowiada półsłówkami.
– To są twoje dzieci? – pyta Marcin poprzez syna, który nas tu przywiózł.
– Tak
– Ile masz dzieci?
– Dziewięcioro – lekko się uśmiecha.
– A co gotujesz dziś na obiad? Ładnie pachnie.
– Sorgo… i warzywa.
– To wasze główne jedzenie?
– Tak. Sorgo, kukurydza, czasem mleko.

Widzę, że Adanech wciąż skupia się na swej pracy, jakby nie była pewna, czy powinna poświęcać nam uwagę. Ale powoli zaczyna się odprężać.
– A mięso?
– Czasem. Na święta.
– A co jecie na co dzień?
Adanech przerywa łuskanie fasoli i spogląda na Marcina z lekkim uśmiechem.
– Rano pijemy mleko, jeśli jest. Czasem zjadamy enset – to roślina, z której robimy chleb. W południe gotujemy sorgo albo kukurydzę. Wieczorem znowu coś prostego – może trochę warzyw, jeśli mamy.

Przysłuchuję się rozmowie. Spodziewałem się takich odpowiedzi, ale coś w sposobie, w jaki mówi o jedzeniu, jest uderzającego. To chyba ta prostota, z jaką opowiada.
– A twój dzień? Jak wygląda od rana do wieczora? – dopytuje Marcin.
– Rano… wstaję wcześnie. Robię jedzenie dla dzieci, idę po wodę. Potem praca w polu, gotowanie, opieka nad zwierzętami. Wieczorem znowu jedzenie, trochę odpoczynku.
– Ciężka praca.
– Taka jest nasza codzienność.

Patrzy na nas, jakby chciała sprawdzić, czy rozumiemy. Jej życie jest tak zwyczajne, wszystko kręci się wokół podstawowych rzeczy: jedzenia, dzieci, uprawy ziemi.
– A chciałabyś coś zmienić?
– Zmienić? – Adanech unosi brwi, jakby pytanie było dziwne.
– No wiesz… Może mieć łatwiejsze życie? Może więcej jedzenia? Może podróżować?

Adanech uśmiecha się lekko i wraca do łuskania fasoli.
– Mam jedzenie. Mam dom. Mam dzieci. Czego mi więcej trzeba?
– A twoje dzieci? Chciałabyś, żeby wyjechały, zobaczyły świat? Może do Europy, Ameryki?

Tym razem śmieje się cicho.
– Po co? Tu jest ich dom. Tu jest ich życie.

Przyglądam się jej uważnie. Nie ma w niej cienia zazdrości wobec świata zewnętrznego, który on zna. Żadnej tęsknoty za czymś innym.
– Czyli jesteś szczęśliwa?
– Tak – przytakuje Adanech.

I mówi to z taką pewnością, że nie można mieć, co do tego, żadnych wątpliwości.

Rozmowie przysłuchuje się najstarsza córka i dwójka innych dzieci. Być może po raz pierwszy słyszą takie pytania, nie wiem, czy kiedykolwiek zastanawiały się nad nimi.

Siedzę jeszcze przez chwilę ze wszystkimi, gospodyni nadal rozmawia z Marcinem, nie wyczerpał jeszcze wszystkich pytań przygotowanych do wywiadu. Wstaję, by się rozejrzeć.

Gospodarstwo składa się z kilku budynków. Centralnym punktem była duża, okrągła chata kryta strzechą – dom mieszkalny. Obok niej znajdowały się mniejsze, podobnie zbudowane magazyny na zboże i narzędzia. Całość otoczona jest lichym płotem z powtykanych niestarannie konarów i żerdzi.

Nagle jeden z młodszych domowników, kilkunastoletnia dziewczyna podchodzi do mnie i skinieniem głowy zachęca mnie, bym zbliżył się do chaty.
— Come, see.

Wchodzę za nią do środka. Pomieszczenie jest stosunkowo duże, dach wsparto na centralnie postawionym palu. Dolna część ścian wymazana jest gliną, światło wpada przez szczeliny w ścianach, rozświetlając panujący tu mrok. Wnętrze jest skromne, ale funkcjonalne. Po lewej stronie dostrzegam posłania z mat i koców. Ze ścian zwisają powiązane w pęczki kolby kukurydzy i wiązki wysuszonych ziół. Pod ścianą ustawiono niewielkie palenisko, na kamieniach spoczywa osmalony gar z okrągłym dnem. W rogu stoją gliniane garnki i tykwy służące za naczynia. Na ścianie wiszą narzędzia rolnicze – motyki, sierpy i plecione kosze na zboże.

Biorę do ręki jedną z mis.
— Z drewna? — pytam.
— Tak. Na jedzenie. A tu gliniane. Też na jedzenie i wodę. — dziewczyna uśmiecha się i wskazuje na duży garnek.
— Tu przechowujemy enset.

Kiwam głową. Wiem, że enset, zwany także "fałszywym bananem", to podstawa diety w tym regionie. Z jego skrobi przygotowywano chleb i inne potrawy.
— Jak masz na imię? — pytam
— Daba.
Dziewczyna ma na sobie bawełnianą koszulkę i długą pasiastą spódnicę. Wokół siebie zarzuciła ozdobny szal z kilkoma rzędami muszelek kauri, jej szyję zdobią drobne koraliki.
— Cała rodzina śpi tutaj? – pytam, wskazując na posłania.
— Tak. Dzieci razem, starsi osobno. Ale czasem, jak jest zimno, wszyscy zbierają się bliżej ognia.

Zauważyłem w kącie coś, co wyglądało jak drewniana skrzynia.
— A to?

Daba poważnieje.
— To nasz skarb.

Otwiera skrzynię i wyjmuje pięknie rzeźbiony kij i pokazuje zawiniątko z juty.
— Laska starszego rodu. I nasze amulety. Tego nie wolno stracić.
– Mogę zobaczyć?
– Sorry, nie.

Rozumiem dziewczynę. Wzrok białasa mógłby odebrać moc amuletom. Ale wcale bym się nie zdziwił, gdyby to były kości ważnego przodka owinięte w skórę zwierzęcia, które zapewniają ochronę i siłę rodu. Może jest tam skóra węża lub pazury drapieżnika, symbolizujące siłę i zdolność do przetrwania. Albo wygładzone przez wodę, zwyczajne z pozoru kamyki, uważane są za święte.

Trzeba przyznać, że życie w tych prymitywnych warunkach, bez prądu i bieżącej wody dla wielu Europejczyków byłoby czymś nie do pomyślenia. Dla Banna jest normalnością. Wszystko tu ma swój sens i znaczenie. Nie ma zbędnych rzeczy i niczego nie brakuje. Godne uznania.
— Masz ładny dom — mówię.

Dziewczyna kiwa głową.
— Tak. To nasz dom. Tu mamy wszystko, czego nam potrzeba.

Wracam do reszty. Marcin wypytuje syna kobiety o ceremonię skoków przez byka. Jest to rytuał przejścia dla młodych mężczyzn, gdzie muszą przeskoczyć a właściwie przejść po grzbietach ustawionego równolegle bydła. Im więcej ich jest tym lepiej. Zwyczaj praktykowany jest również wśród Hamerów, do których pojedziemy jutro.

Kończymy rozmowy, żegnamy się rodziną Banna i ruszamy w dalszą drogę.

Zatrzymujemy się w przydrożnej knajpie. Siedzi tu przy piwie paru miejscowych, rozmawiają i śmieją się. Dostajemy indżerę z nałożonymi na nią dodatkami: sałatką warzywną, sosem z fasolą, gotowanymi burakami i jajecznicą. Podczas posiłku Dany dzwoni kilka razy gdzieś i widać, że jest jakiś problem. Jak się okazuje, chłopak proponuje nie jechać dziś do Mursi tylko wracać do Jinka.
– Jutro tam zobaczymy Mursi – mówi.
– Jak to? Mursi mieszkają w Jinka? – dziwi się Marcin.
– Mieszka tam jedna rodzina…

Atmosfera robi się nerwowa. Nie chcemy takiego rozwiązania, nie interesuje nas wizyta w domu u „miejskich” Mursi. Tym razem ja odgrywam rolę tego bardziej zdenerwowanego, po polsku przeklinam i rwę włosy z głowy, robiąc niezadowolone miny. Marcin natomiast próbuje spokojnie tłumaczyć, że agreement to agreement, mamy umowę, zapłaciliśmy i chcemy wizyty u Mursi. Dany robi wszystko, by odwlec wizytę u Mursi. Obawiam się, że jutro może nas zrobić w konia.
– Chłopak wziął 200 dolców i można wyrolować nas jutro – ostrzegam.

Dostęp do Mursi jak widać jest najtrudniejszy i zapewne najdrożsi. Są najbardziej pożądani przez turystów, a nam najbardziej na nich zależy. Marcin tłumaczy to spokojnie, przypomina, że umów trzeba dotrzymywać, że zapłaciliśmy, że tak jest w Europie.
– To właśnie dla Mursi tu przyjechałem, to był cel mojego wyjazdu. Inaczej to jest bez sensu. – tłumaczę chłopakowi.

Nie chcę oglądać zwykłych plemion, które żyją wiosce w prymitywnych warunkach. To właśnie Mursi są wizytówką Etiopii. Marcin też się nakręcił. I bardzo dobrze, bo nie mamy zamiaru odpuszczać. Tak, przyznaję, że Marcin trochę zawalił, bo klepnął zgodę na plan wycieczki przesłany przez Abrahama bez sprawdzenia, czy obejmuje on wizytę u Mursi. Ale w końcu Dany, drugi chłopak, zgodził się (za 280 dolarów) na 4 plemiona, w tym właśnie Mursi. Teraz więc chcemy wyegzekwować od Dany’ego również i to plemię.

Generalnie problem z Mursi polega na tym, że kilka wiosek w Dolinie Omo zostało zamkniętych. Dostępu rzekomo nie mają nie tylko turyści, ale nawet i Etiopczycy nie mogą odwiedzić swoich rodzin. Tydzień temu, to jest wówczas, gdy wylatywałem do Etiopii, doszło do postrzelenia turysty przez Mursi. Szczegółów nie znam. Trudno mi powiedzieć, czy był to napad rabunkowy, czy turysta naruszył jakieś miejscowe zwyczaje, czy to jest po prostu nie chciał zapłacić za robienie zdjęć. Dość, że dostęp do Mursi jest ograniczony, a zgodnie z prawem popytu i podaży prawdopodobnie wzrosły ceny za odwiedzenie tego plemienia. I to jest ból dla Dany’ego, który przeliczył się ze swą prowizją. Mursi w dalszym ciągu są dostępni, mieszkają rozproszeni na terenie całego Regionu Południa.

Do rozmowy włączyli się miejscowi. Popierają nas, mówią Dany’emu, że powinien się wywiązać z obietnic najwyżej mniej zarobi. Jeden z nich, miejscowy przewodnik mówi, że w najbliższej okolicy żyje rodzina Mursi, która jest otwarta na turystów. Jak się wydaje, jest to jedyna szansa jedyna opcja dla nas, by zobaczyć przedstawicieli tej nacji. Mam nadzieję, że wszystko dobrze się skończy. Zapada decyzja – podjeżdżamy do sąsiedniej wsi.

W dalszą drogę do rodziny Mursi udajemy się na piechotę. Mieszka na obrzeżu wsi, a gospodarstwo jest utworzone przez kilka chat. Lokalny chłopak, który pomaga naszemu przewodnikowi, wita się z rodziną, a następnie zwraca się do nas.
– Możecie robić zdjęcia bez problemu.

Marcin od razu zabiera się za nagrywanie materiału, ja robię zdjęcia. Zebrało się tu około 20 Mursi, licząc z dzieciakami. Oczywiście, rozglądam się za kobietami z krążkami. Faktycznie, po chwili pojawia się starsza kobieta z obwisłą przedziurawioną wargą. Wyjmuje zza pazuchy 12-centymetrowy krążek i wkłada w otwór w dolnej wardze. Fotografuję ją, a kobieta pozuje, ułatwiając mi robienie zdjęć. Staruszka ma przynajmniej 60 lat, zniszczoną, pomarszczoną skórę, w uszach duże otwory na mniejsze krążki. Muszę powiedzieć, że o ile obraz kobiet Mursi z założonym krążkiem jest niezwykły lub interesujący, to po wyjęciu krążka z ust, widok staje się bardzo przykry, by powiedzieć – odrażający. Wśród kobiet kręcących się po podwórku dostrzegam również dziewczynę, która, że tak powiem, dopiero zaczęła praktykowanie zwyczaju i jej warga jest tylko nieznacznie rozciągnięta i obwisła. Zmieści się tam, co najwyżej, 5-centymetrowy krążek.
Marcin tymczasem kontynuuje wywiad. Podsłuchuję, o czym mówią Mursi. Słucham nie tylko ja, wokół starszej kobiety zgromadziło się kilkanaście osób.
– Gdybym miała jeszcze raz przeżyć swoje życie, żyłabym tak samo – opowiada – Chciałbym, żeby moje córki kultywowały nasze tradycje, może z wyjątkiem zakładania krążków.

Nie wiem dokładnie, jakie zwyczaje miała na myśli. Czy tradycję ozdabiania ciała bliznami, noszenie tradycyjnych strojów, a raczej ich braku (wiele kobiet chodzi w toplesie), czy też może oczekuje deprywacji od edukacji dla córek?

Do pewnego stopnia rozumiem „konieczność" stosowania blizn dla ozdabiania ciała. Tatuaże są dobrze widoczne na skórze wśród osób rasy białej i żółtej. W przypadku Murzynów taka ozdoba byłaby niewidoczna. Malowanie ciała białą glinką praktykowane między innymi wśród Banna nie jest trwałym zabiegiem. Jest oczywiście rzeczą dyskusyjną, czy blizny pokrywające ciało młodych dziewczyn są ich ozdobą, czy też je szpecą. Wykonywanie blizn praktykuje się, wcierając w skórę lub podając podskórnie substancje utrudniające gojenie się ran. Taki proces trwa zapewne tygodniami, a może i miesiącami. Blizny są wypukłe, zgrubienia są na dwa, trzy a nawet cztery milimetry. Należy jednak zauważyć, że skóra jest nieuszkodzona, nie widać ran ciętych. Mursi ozdabiają bliznami najczęściej ramiona i plecy. Mają postać równoległych lub ukośnych nacięć, czasem układają się w coś na kształt ornamentu roślinnego.

Dziewczyny ustawiają się rządkiem, prezentując swe gołe ramiona upstrzone bliznami. Wygląda to jak prezentacja kandydatek na miss świata podczas konkursu. Praktycznie wszystkie kobiety mają blizny, u jednej dostrzegam wpływ cywilizacji Zachodu, gdyż zafundowała sobie bliznę na piersi w kształcie serduszka.

Cały czas robię im zdjęcia, chociaż czuję się trochę jak w ZOO. O podobnych odczuciach opowie mi później Marcin. Jednak taka sytuacja wynika z chęci zarabiania pieniędzy przez Mursi, a także braku możliwości bardziej "naturalnego" podglądania życia plemienia. Trudno oczywiście mi ocenić, czy wszyscy faktycznie tu mieszkają, czy też może "urzędują” tutaj tylko na potrzeby białasów – tak jak praktykowane to było wśród Cataanów w Mongolii, którzy zimą spędzają nie w tipi nad Chusugułem, lecz w bloku w Ułan Bator.

Są tu również i mężczyźni. Zarówno 30-latkowie jak i zasuszony staruszek opierający się na lasce. Powłóczysta szata pokrywa jego chude ciało. Przygląda się nam z zainteresowaniem, być może i dla niego oglądanie białasów jest jakąś rozrywką. Chyba że później w chacie włączy mały telewizor zasilany panelem słonecznym.
– Chcesz wejść do środka? – pyta mnie jeden z Murzynów siedzących w kucki przed okrągłą chatą przykrytą strzechą.
Z trudem wciskam się przez niewielkie drzwi do izby. W przeciwieństwie do chat Aari i Banna, które widziałem dziś, pomieszczenie, w którym się znajduję ma „wytynkowane” gliną ściany. Jest przez to ciemno, światło wpada jedynie przez otwór drzwiowy. Na kolorowych matach urządzono posłanie, to kawał grubej pianki. Pod ścianą stoją żółte kanistry na wodę, metalowe i plastikowe cebrzyki i miski. Na tacy leżą kęsy surowego ciasta, zapewne ktoś wypiecze z nich placki. Panuje tu generalnie nieporządek.

Marcin kończy wywiady, robimy jeszcze zdjęcia grupowe z półnagimi dziewczynami. Daję się namówić na zdjęcie z nestorką z krążkiem w ustach. Prawdę mówiąc, nie lubię takiego cyrku, stąd też z wyjazdów przywożę niewiele wspólnych zdjęć z lokalsami.

Do głównej drogi wracam w towarzystwie chłopaka, który pomógł nam zorganizować wizytę u Mursi.
– Wiesz, zastanawiam się, co ludzie tutaj naprawdę myślą o turystach. Możesz powiedzieć?
– Ha! To dobre pytanie, farandżi! Naprawdę chcesz wiedzieć? – śmieje się.
– Oczywiście!
– No, to się trzymaj. Oficjalnie? Kochamy turystów! Wasze aparaty, wasze pieniądze, wasze pytania typu „czy to wasza tradycyjna fryzura?”, ech! – kręci głową. – Ale nieoficjalnie…
– No właśnie, nieoficjalnie?
– Czasem was kochamy, bo płacicie. Czasem was nienawidzimy, bo zachowujecie się jak w zoo. A czasem… czasem po prostu się nudzimy i traktujemy was jak rozrywkę!
– Serio?
– No pewnie! Przyjeżdżacie, robicie zdjęcia, a my obstawiamy zakłady: „Zapyta o rytuały, czy o poligamię? Da pieniądze od razu, czy się potarguje?”.
– Czyli to my jesteśmy atrakcją, nie wy?
– No jasne! Jak myślisz, kto ma tu więcej zabawy – ty, robiąc zdjęcie, czy my, udając, że to nas krzywdzi, żeby wyciągnąć dodatkowe 50 birrów?
– Nieźle… – uśmiecham się. – Ale powiedz mi szczerze, irytują was turyści?
– Trochę. Bo niektórzy myślą, że przyjechali oglądać „dzikich ludzi”, jakbyśmy byli jakimś żywym skansenem. A my tu normalnie żyjemy, wiesz? Nie siedzimy cały dzień w tych strojach, które widzisz na zdjęciach w przewodniku. To jakbyś ty chodził po Warszawie w stroju szlachcica.
– Masz rację, to brzmi absurdalnie.
– No właśnie! A potem turyści się dziwią, że ktoś nosi T-shirt z „Manchester United” zamiast skóry kozy.
– To dlaczego wciąż ubieracie się „tradycyjnie” dla turystów?
– Bo płacicie! – śmieje się szeroko. – A my lubimy pieniądze tak samo jak wy. Dzięki wam kupujemy telefony, motocykle, nawet internet mamy!
– Czyli w sumie to układ win-win?
– Tylko, jeśli nie przeginacie. Niektórzy myślą, że jak zapłacili, to mogą pstrykać nam zdjęcia jak małpom. A jak ja wyciągnę telefon i zrobię zdjęcie turyście, to zaraz panika: „Czemu robisz mi zdjęcie?!”.
– Racja, to niezła hipokryzja.
– Ale wiesz, co jest najlepsze? Kiedy turysta zapłaci za zdjęcie, a potem wrzuca je na Instagram z podpisem „ludzie żyją tu tak od wieków, nieskażeni cywilizacją” – a ja w tym czasie odpisuję na WhatsAppie, śmiejąc się z jego opisu.
– Muszę przyznać, że teraz inaczej na to patrzę.
– Dobrze! Ale teraz twoja kolej. Płacisz mi 50 birrów za ten wykład, czy chcesz, żebym zrobił smutną minę i powiedział, że „moje serce boli, bo zdjęcia kradną moją duszę”?

No, to mnie podszedł! Wyciągam banknot i podaję mu.
– Masz, to za najlepszą rozmowę, jaką tu miałem.
– Mądry turysta! – puszcza oko do mnie – Następnym razem przywieź mi koszulkę Realu Madryt.
– Dogadane!

Ruszamy w dalszą drogę. Dany pędzi po asfalcie jak wariat, zostajemy daleko w tyle. Przejeżdżamy przez kolejne wioski, jadąc w stronę Jinka. Wkrótce doganiamy pierwszy motor, który się właśnie zatrzymał. Kolejny raz przebili dętkę, a raczej puściła źle zwulkanizowana łata. W każdym razie musimy podjechać do punktu naprawczego. W każdej wiosce jest taki warsztat motocyklowy lub samochodowy, by go prowadzić, wystarczy jakaś buda, parę narzędzi i łeb na karku. Takie punkty usługowe nie wymagają szyldu, są oznakowane wystawioną przy drodze oponą, często owinięta srebrną w złotą folią.

Obawiam się, że tym razem przerwa potrwa dłużej. Rozkładam się na trawie w pobliżu, pod głowę podkładam plecak. Pojawienie się białasów w wiosce wzbudza zrozumiałe zainteresowanie miejscowych. Podchodzą do mnie dzieci, pochylają się, komentują. Te bardziej odważne chwytają mnie za włosy. Wkrótce koło mnie gromadzi się około 15 dzieci, a tłum przyciąga kolejne osoby. Później starsi chłopcy włączają muzykę z dużego radiomagnetofonu i zaczynają tańczyć na ulicy. To raczej wygłupy niż taniec, ale można dostrzec u niektórych pewne wyczucie rytmu i wdzięk w ruchach. Może wyrosną z nich utalentowani hip-hopowcy.

Koło naprawione. Przed nami jeszcze kawał drogi, musimy przecież dojechać do Turmi. Ruszamy.

Silnik warczy nisko, niemal gardłowo, a motor podskakuje na wybojach, jakby miał się zaraz rozlecieć. Siedzę z tyłu, kurczowo ściskając metalowy uchwyt i walcząc o równowagę. Czuję, jak żwir uderza w buty, a kurz wdziera się do nosa i oczu. Droga z Jinka do Turmi na wielu odcinkach to właściwie nie droga – to pas rozjeżdżonego szutru, pełnego dziur i luźnych kamieni, wijący się przez sawannę i busz.

Mój dwudziestoletni kierowca, czuje się tu jak ryba w wodzie. Widać, że zna tę trasę na pamięć. Mimo to mam wrażenie, że czasem ponosi go fantazja. Jedziemy 60 km/h, potem 70, a nagle, bez ostrzeżenia, wciska gaz i pędzimy setką! Motor podskakuje na kolejnym wyboju, czuję, jak moje wnętrzności podchodzą mi do gardła.
— Wolniej! — krzyczę, ale mój głos ginie w ryku silnika i szumie wiatru.

On tylko śmieje się krótko i rzuca przez ramię:
Chigger Yelem!

Nie mam pojęcia, czy to oznacza „Nie martw się” czy „Trzymaj się mocno, bo zaraz będzie ciekawie”**/.

Mijamy stado bydła, które nagle wychodzi na drogę. Chłopak ostro hamuje, tylne koło motoru ślizga się na żwirze, czuję, jak tracimy równowagę… Sekunda, może dwie – w mojej głowie to cała wieczność – ale jakimś cudem utrzymuje maszynę w pionie. Przejeżdżamy dosłownie o włos od rogatego byka, który spogląda na nas bezmyślnie, jakby wcale nie zdawał sobie sprawy, że właśnie uniknął katastrofy.

Teraz zwalniamy, ale tylko na chwilę. Gdy tylko droga robi się trochę równiejsza, znów wciska gaz. Krajobraz wokół mnie zmienia się nieustannie – raz mijamy suchą, spaloną słońcem sawannę, gdzie samotne akacje rzucają rachityczne cienie, raz wjeżdżamy w gęsty busz, gdzie drzewa i krzewy pokryte są całunami z bluszczu.

Marcin z Danym wysforowali się do przodu, pozostał po nich tylko tuman kurzu. W pewnym momencie, na zakręcie, z drogi podrywa się kilkanaście kóz popędzanych przez 10-letniego chłopca. Są szybkie i głupie, biegną prosto przed nami, zamiast uciekać w bok. Chłopak kluczy, próbując je wyminąć, motor znowu niebezpiecznie się chwieje. Wstrzymuję oddech, czuję, jak adrenalina uderza mi do głowy. Jeśli teraz się przewrócimy… lepiej o tym nie myśleć. Kozy, becząc, rozpierzchają się wreszcie na boki. Chłopak rechocze, ja próbuję odzyskać normalny oddech.
— Dobrze jeździsz? — pytam, mając nadzieję, że usłyszę coś w stylu „Tak, robię to od dziecka”.
— Czasem — odpowiada z rozbrajającym uśmiechem.

Cholera.

Z daleka na drodze prostej jak drut dostrzegam grupę ludzi. Jest ich około 15-20, nie przemieszczają się, lecz stoją na środku drogi.

"Będą kłopoty” – myślę sobie, a chłopak chyba ma podobne zdanie, gdyż hamuje. Ku mojemu zaskoczeniu grupa jest uzbrojona. Dwóch mężczyzn na broń długą, jakieś przedpotopowe karabiny czy strzelby, a kilka osób drągi i dzidy. Taki argument siły z pewnością musi przemówić do każdego jadącego tą drogą. Podchodzi do nas kilku mężczyzn (a stanowią oni zdecydowaną większość w tej grupie) i zaczynają rozmowę z chłopakiem. Nie wiem, czego dotyczy, ale widać, że się kłócą, a atmosfera konfliktu narasta. Mężczyzna z karabinem zbliża się do motoru i wymownie kładzie rękę na spuście. Chłopak ze wściekłością wyjmuje pieniądze z kieszeni i niedbale podaje swoimi rozmówcy. Starszy mężczyzna stojący obok doskakuje do nas i uderza w dłoń swojego pobratymca tak, że banknot upada na ziemię. W dalszym ciągu, nie wiem, o co tu chodzi. Chłopak wyjmuje jeszcze jeden banknot i teraz sprawa wygląda na rozwiązaną. Jak później sobie wyjaśnię z Danym, mieszkańcy z pobliskiej wioski wymuszają na przejezdnych haracz w określonej wysokości.

Droga ciągnie się dalej. Słońce pochyliło się ku zachodowi, pomarańczowa tarcza świeci stoi wysoko, powietrze jest rozedrgane od gorąca. W oddali widać pierwsze zabudowania Turmi. Wjeżdżamy na asfalt. Jeszcze kilka minut tej szaleńczej jazdy. Trzymam się mocno. W końcu jakoś dojedziemy. Mam nadzieję.

Przez miasteczko przechodzi rozśpiewany pochód. Trwają obchody święta Timkat. Dany i Marcin również się zatrzymali, ja też schodzę z motoru i przyglądam się uroczystościom. Kilkaset osób ubranych w większości na biało maszeruje ulicą. Klaszczą i śpiewają. Wygląda jednak na to, że tłum już rozchodzi się do domu.

Podjeżdżamy do jednego z hoteli przy głównej ulicy w Turmi. Pokoje, które zajmujemy są byle jakie: z małym okienkiem, drzwiami zamykanymi na kłódkę i łazienką bez drzwi i bez żarówki. Na podwórko podjeżdża kilka dżipów z azjatyckimi turystami. Można więc przyjąć, że standard tego hotelu jest typowy dla Turmi.

Do kolacji zostało jeszcze 30 minut. Idę na spacer po miasteczku. Liczy nieco ponad tysiąc mieszkańców. W tym kontekście dość zabawnie wyglądają szerokie dwujezdniowe ulice oraz ronda godne metropolii. Być może te inwestycje są wspomnieniem po międzynarodowej konferencji hodowców zwierząt, którzy przyjechali do tej dziury z kilkudziesięciu krajów w 2005 roku. Na rondzie porządku pilnuje kilku policjantów. Jest już po zmroku, ruchu ulicznego praktycznie nie ma. Być może nadzorowali przemarsz ludzi uczestniczących w Timkat, być może są demonstracją obecności władzy w przygranicznej miejscowości. Kenia leży w odległości 50 kilometrów, a uzbrojone bandy przenikają granicę w obie strony.

Policjanci są mili, ale nieco nieśmiali, gdy próbuję z nimi pogadać. Opowiadam, że jeżdżę z kolegą po Etiopii, rozmawiam z miejscowymi i lubię dowiadywać się o różne rzeczy.
– Słyszałem, że policjanci bardzo mało tu zarabiają – mówię – możecie mi powiedzieć, jaką średnią pensję ma policjant w Etiopii?
– Trudno powiedzieć – policjanci uśmiechają się, skrywając zaskoczenie pytaniem.
– Tak mniej więcej?
– Nie można określić.

Najwyraźniej temat tabu. Z tego, co później ustaliłem przeciętne roczne wynagrodzenie police officera wynosi tu 65.000 birrów, czyli miesięcznie 5.380 birrów (2.566 – 8.538 ETB). Po 10 latach służby może liczyć na 80.000 birrów rocznie, włączając w to takie benefity, jak dopłaty do mieszkania i transportu. Wygląda to faktycznie nieszczególnie, gdyż przeciętne wynagrodzenie w Etiopii wynosi obecnie około 100.000 ETB rocznie.

Kolację zjadamy wraz z chłopakami w knajpie przy naszej ulicy. Przy dwuosobowych stoliczkach obowiązuje segregacja rasowa 😉. Chłopcy etiopscy zjadają indżerę przy swoim stoliku, my dostajemy jajecznicę, fasolę lub ciecierzycę wymieszaną z kukurydzą i pomidorami oraz chleb. A wszystko podane na ekskluzywnych aluminiowych talerzykach. Przyznaję – bardzo smaczny i sycący posiłek.

To był długi, obfitujący w wydarzenia dzień.

___________________________
*/ Jak się później zorientowałem dziewczyna ma na imię Sara, ma 21 lat i dwójkę dzieci. Zastanawiam się, czy została garncarzem garncarką przed czy po ślubie...
**Chigger Yelem to odpowiednik suahilijskiego Hakuna matata.

Następny dzień Powrót do Wstępu Powrót do Strony głównej