Dzień: [1] [2] [3] [4] [5] [6] [7] [8] [9] [10] [11] [12] [13] [14] [15] [16] [17] [18] [19] [20]


Harar – Dire Dewa – Shinile

piątek, 24 I 2025


Układam plan na dzień | Wędrując po medinie... | Zaglądam do meczetu piątkowego | Burzliwe życie Rimbaud | Tam, gdzie mieszkał cesarz | Nad jeziorem, którego nie było | Dzieciaki i ptaki | Tarasy na drodze do Dire Dewa | Szukam noclegu | Nieoczekiwany wyjazd | To jest mój dom. Spadaj!


Harar, godzina 6:15. Za oknem jeszcze szarówka. Noc przeżyłem. Kilka komarów, które mnie atakowało, straciło życie, resztę zniszczenia dokonał DEET, Nikt mnie już nie niepokoił w nocy.

Wstaję, ale widzę przez okno, że inni wstali już dużo wcześniej. Na szkolnym boisku uganiają się drużyny piłkarskie. Przyznaję, że prowadzenie lekcji WF o tej porze ma sens.

Jeżdżenie z miasta do miasta wydaje się jest dla mnie dość naturalną formą trampingu. Jednak czasem odczuwam potrzebę kontaktu z naturą, stąd zdarza mi się przeznaczyć dzień lub dwa na wizytę w parku narodowym, wycieczkę do rezerwatu lub po prostu krótki trek po mniejszych lub większych górach na trasie. Objazd po plemionach, chociaż odbywał się poza miastami nie nasycił mnie widokami, zwłaszcza odczuwam niedobór spotkań ze zwierzętami. Jadąc do Etiopii, nie nastawiałem się, rzecz jasna, na safari. Nie ma tu żyraf, słoni ani nosorożców. Są parki narodowe, między innymi Park Narodowy Awash, całkiem niedaleko zresztą. Można w nim przede wszystkim oglądać stada antylop, między innymi oryksa pręgobokiego (Oryx beisa) ze wspaniałymi prostymi metrowymi rogami i kudu wielkiego (Tragelaphus strepsiceros) znanego ze swych spiralnych rogów. Teoretycznie mogłem również popływać po jeziorze Chamo, szukając hipopotamów. Chociaż byłyby to atrakcje, to odpuściłem je sobie, skupiając się na innych cudach natury i poznawaniu kultury ludzi.

To wszystko nie przekreśliło jednak mojej potrzeby spotkania z przyrodą. I dziś będzie okazja. Wybieram się bowiem nad jezioro Haramaya. Mam nadzieję, że będzie okazja do obserwacji ptactwa wodnego. Zresztą jadąc tamtędy wczoraj, widziałem trochę dużych białych ptaków. Ale po kolei: najpierw chcą zwiedzić Harar. Zostawiam plecak w hotelu i szybkim krokiem ruszam do najstarszej części miasta.

Aplikacja Maps.me pokazuje lokalizację kilkudziesięciu meczetów w mieście*/. Wiele z nich zapewne jest mało interesujących. Ale mam nadzieję do któregoś wstąpić. Mijam Harar ber – bramę stanowiącą część murów obronnych średniowiecznego miasta. Przy ulicy dominuje niska zabudowa, domy są najwyżej jednopiętrowe, a wiele z nich ma różne ozdoby na dachu i na ścianach. Są tu wieżyczki, krenelaże, niektóre budynki mają ciągnące się przez całą fasadę balkony. Między domami błyszczy metalowa kopuła niewielkiego meczetu lokalnego meczetu. Ulica budzi się do życia. Wiele sklepów dopiero jest otwieranych, sprzedawcy podnoszą żaluzję, zdejmują kłódki z krat.

W aptece kupuję azytromycynę, gdyż stan mojego gardła jednak się nie poprawia. Tym razem cena jest znacznie niższa, zaledwie 50 birrów, co może sugerować, że w stolicy próbowano mnie naciąć, proponując ten sam lek 480 ETB). Dokupuję tabletki do ssania, mam nadzieję, że to mi pomoże. Tak na marginesie, nie jest ta pierwsza infekcja, która nie dopadła podczas wyjazdu. Wracając z Chin, cierpiałem z powodu zapalenia ucha, podjąłem wówczas leczenie doksycykliną, którą często wożę ze sobą (jako profilaktykę malarii i antybiotyk pierwszego rzutu na różnego rodzaju infekcje górnych dróg oddechowych). Zdarzyła się również poważna infekcja u Cecile, mojej towarzyszce podróży. Wówczas na Filipinach nie podjęła antybiotykoterapii. Doświadczyłem również kilku kontuzji i drobnych zranień, ale wszystko ogarniałem z pomocą mojej apteczki. Natomiast – odpukać – nigdy nie byłem zmuszony do skorzystania z wizyty u lekarza.

Dochodzę do niewielkiego placu z tuk-tukami.
– Where are you going? – słyszę ze wszystkich stron.

Ignoruję. Ta część miasta ma charakter handlowo-turystyczny, ale ani miejscowych, ani przyjezdnych nie zauważam. Na pierwszych chyba jest za wcześnie, a tych drugich w mieście chyba w ogóle nie ma. Przy trakcie handlowym znajduje się kilkadziesiąt sklepików, eleganckie latarnie, murowane domy wymalowane na biało z drewnianymi elementami w postaci ram okien, odrzwia i okiennic. Podmurówki ozdobione są rzeźbionymi w tynku i malowanymi panelami z motywami roślinnymi. Widać, że ta część miasta została odnowiona. Zapuszczam się w uliczki na prawo i na lewo, wszędzie jest pusto i… czysto. Podoba mi się tu. Idąc stromą uliczką, dochodzę do łącznika mieszkalnego przerzuconego ponad wąską uliczką. Tu, po lewej znajduje się muzeum (Rimbaud's House & Museum). Będzie otwarte za pół godziny, myślę, że tu wrócę.

Tymczasem znów błądzę po zaułkach mediny. Skręcam w stronę dworca, tu, na Ugga Street, więcej ulicznego życia. Masarnie z rozłożonymi na hakach wielkimi kawałami mięsa, sklepiki z ciastkami i napojami, stragany z tekstyliami. Przyglądam się domom i niewielkim białym meczetom. Ściany z wapienia spojonego zaprawą błotną z czerwonej lub czarnej gleby wznoszono na podmurówce z granitu. Mur wzmacniano deskami z powszechnego tu jałowca, który jest odporny na termity. Ściany są wytynkowane zaprawą guguba i bielone wapnem. Niektóre elementy budynków pomalowano na turkusowo.

Przez kolejną bramę – Asmadin Gate – wychodzę na zewnątrz starego miasta. Rozciąga się stąd szeroki widok nie tylko na górzystą okolicę, ale i na oświetlone porannym słońcem ciągnące się daleko blankowane mury miejskie z widocznymi kolejnymi bramami. Ten obronny charakter miasta to zasługa emira Nur bin al-Mujahida, który, po dojściu do władzy w 1543 roku, nakazał otoczenie miasta murami obronnymi. Mieszkańcy z pewnością byli mu wdzięczni, gdyż Harar w późniejszych latach niejednokrotnie stawiał czoła atakom ze strony niemuzułmańskiej Oromy. Emirat przetrwał aż do wchłonięcia go przez kedywat Egiptu w 1875 roku.

Zawracam do mediny. Pod jednym z domów spotykam grupę miejscowych, przygotowują sobie na chodniku posiłek. Przez moment zastanawiam się, dlaczego nie jedzą w domu lub na swoim podwórku. Być może nie mają swojego domu, wyglądają bowiem na biednych ludzi. Chwilę się im przyglądam, wyglądają na 50-latków, chociaż obecność kilkuletnich dzieci wskazuje, że są znacznie młodsi.
– Salam alejkum – witam się i kucam w pobliżu.
– Alejkum salam – odpowiada starszy mężczyzna, uśmiechając się.

Usłużne dziecko podaje mi stołek. Etiopczyk zachęca mnie, bym przyłączył się do posiłku, ale gestem dłoni dziękuję. Wolą przyglądnąć się i porozmawiać przez chwilę. Na niewielkim, tradycyjnym stojaku-palenisku gotuje się w jebenie kawa, małe filiżanki już czekają rozłożone obok na kawałku maty. Kobieta w grubych szerokich spodniach i czerwonej bluzie ma zarzucona na głowę grubą wełnianą chustę i wygląda na muzułmankę. Miesza długą łyżką coś na patelni. To fit-fit, typowa etiopska potrawa serwowana na śniadanie, z klarowanego masła, rozdrobnionej indżery i przypraw berberyjskich.
– Jak tu życie wygląda? – pytam – Ciężko, łatwo?
– Ciężko – odpowiada mężczyzna i tu dialog międzykulturowy się urywa ze względu na barierę językową**/.

Dziękuję za towarzystwo, idę dalej.

Jak dotąd, nie spotkałem w Harar żadnych turystów. Z pobliskiego meczetu rozlega się wezwanie do modłów. Z ulicy widzę, że w meczecie jeszcze niewiele osób. Grand Jami Mosque, czyli Meczet Piątkowy, chociaż jest największy w mieście, podczas większych świąt muzułmańskich nie mieści wszystkich wiernych; muszą się wówczas gromadzić na niewielkim placu przed budynkiem. Sam meczet jest dwukondygnacyjny, minaret umiejscowiony jest nieco z tyłu, więc budynek oglądany z ulicy nie odróżnia się zbytnio od innych. Pomalowany na różowy kolor ma dwa rzędy ostrołukowych okien. Ząbkowana attyka jest jedyną ozdobą fasady. Dzisiejsza postać meczetu jest, rzecz jasna, wynikiem wielokrotnego przebudowywania i modernizacji, ale wiele wskazuje na to, że świątynia powstała w początkach XIII wieku. Ściągam szybko buty i wchodzę do środka przez jedną z trzech bram z portalami zwieńczonymi łukami w ośli grzbiet. Pomiędzy wieloma rządami prostych kolumn na modli się kilku mężczyzn. Rozkładam się na dywanie i chłonę atmosferę. Mihrab jest skromy, bez nadmiernych ozdób. Po jego dwóch stronach dodatkowe nisze. Uznawszy, że mam dość, wychodzę.

Zapuszczam się do północno-wschodniego toyach – jednego z pięciu sąsiedztw mediny. Tu uliczki i budynki są bardziej zapuszczone, chociaż za wysokimi murami widzę kilka odmalowanych małych meczetów. Notabene wiele meczetów pozbawionych jest minaretów, wyglądają jak zwykłe budynki. Mieszkańcy przypatrują się mi z pewnym zdziwieniem. Tu turyści z pewnością rzadko bywają. Dochodzę do zniszczonej bramy Argoberi i tu w cieniu muru przysiadam na chwilę. Z tego miejsca mogę wygodnie fotografować przechodniów. Później znów gubię się w krętych uliczkach mediny.

Przy jednej z ulic trafiam na tablicę upamiętniającą emirów rządzących miastem w ciągu minionych wieków. Listę otwiera `Ali ibn Da`ud (1647 – 1671), który zapoczątkował nową dynastię władców rządzących miastem i okolicą. Jest również Ahmad III ibn Abu Bakr, który przyjął na swym dworze wspomnianego Richarda Burtona.

Zaglądam do otwartego już muzeum. Budynek, który można nazwać pałacykiem, jest trójkondygnacyjny. Fasada jest drewniana, pokryta rzeźbionymi kasetonami. Rząd okien na piętrze jest dodatkowo doświetlony pasem lufcików biegnących wzdłuż całej fasady. Szyby w oknach są kolorowe niczym w witrażach i wnętrze w słoneczny dzień musi wyglądać niesamowicie. Uroku dodają mansardy z ozdobnie wycinanymi ażurowymi wiatrownicami. Skojarzenie z góralskim stylem potęguje obecność pazdurów. Najwyraźniej projektant zafascynowany był architekturą alpejską. Mieszkał tu kiedyś Jean Nicolas Arthur Rimbaud, francuski poeta (1854-1891). Już jako 15-latek pisał wierszem, ale sławę przyniosły mu wizjonerskie poematy pisane prozą. Enfant terrible paryskich salonów, szokował swym pijaństwem, wybrykami i homoseksualnymi związkami. W wieku dorosłym został trampem, na Jawie zdezerterował z wojska, do którego się zaciągnął osiadł w Adenie, a następnie prowadził firmę handlową w Harar. W liście do rodziny pisał:
Przybyłem do tego kraju po 20 dniach podróży konno przez pustynię Somalii. Harar jest miastem skolonizowanym przez Egipcjan i podległy ich rządowi. […] Produkty miejscowe to kawa, kość słoniowa, skóry i tak dalej. Okolica jest wysoko położona, ale wcale urodzajna. Klimat chłodny i nieszkodliwy dla zdrowia. […] Jestem tu wśród ludów Galla. Myślę, że wkrótce ruszę dalej.

Interesy szły raz lepiej raz gorzej. Kupił dom, przed którym się teraz znajduję, zamieszkał z abisyńska kochanką. Tęsknił jednak za rodziną.
Droga mamo – pisał – Cieszę się, że Twoje zdrowie się poprawiło i że możesz nadal wypoczywać. Byłoby nieszczęściem, gdybyś musiała pracować w Twoim wieku. Niestety! Jeśli o mnie idzie, zupełnie nie zależy mi na życiu; i żyjąc mimo wszystko przywykłem do życia w znoju; jeśli jednak będę się musiał dalej tak męczyć, karmić się równie dokuczliwymi jak niedorzecznymi strapieniami w tym okrutnym klimacie, boję się, że skrócę swą egzystencję”.

Budynek jest drewniany dwukondygnacyjny z interesującymi ozdobami na piętrze. Na parterze znajduje się biblioteka. W regałach ustawionych pod ścianami piętrzą się setki starych księg. Grzbiety książek mają tłoczone napisy angielskie i włoskie, wiele z nich pochodzi z XIX wieku i początku XX wieku. Na wielkim stole, wokół którego ustawiono 8 krzeseł, leży na księga pamiątkowa. Z ciekawością zaglądam. Po datach wpisów widać, że muzeum nie cieszy się dużą popularnością: w ciągu ostatnich miesięcy dokonano może kilkunastu wpisów. Nie ma wśród nich notek zrobionych przez gości z Polski. Po skrzypiących, ciemnych schodach wchodzę na piętro. Tu znajduje się galeria czarno-białych fotografii pokazujących życie na prowincji na przełomie wieków i przed inwazją Włochów. Są też powiększone zdjęcia przedstawiające poetę i awanturnika oraz informacje dotyczące jego pobytu w Rogu Afryki. Biedny Rimbaud! Źle zdiagnozowany nowotwór kolana doprowadził go do amputacji nogi i bolesnej śmierci w 37 roku życia po przymusowym powrocie do Francji. Pomieszczenie to w zasadzie wielka antresola obiegająca budynek wokół. Ponad owalną barierką umieszczono wielki kryształowy żyrandol. Ciekawe, czym był zasilany w tamtych latach?

Przez kolorowe szybki okien wpada słońce, kładąc kolorowe plamy na czarno-białe fotografiach. Uchylam okienko i przez chwilę chłonę panoramę miasta. Za miastem po wschodniej stronie wznosi się Kundudo – 13-kilomerowe pasmo górskie, których najwyższe szczyty sięgają 3000 m n.p.m. To właśnie przez te góry przedzierał się Richard Burton. W tamtejszych górskich dolinach żyją ponoć ostatnie stada zdziczałych koni.

No cóż, to tyle muzeum. Nie olśniewa, ale ze względu na samo lokalizację w zabytkowym pałacyku warto tu zajrzeć.

Parę kroków dalej trafiłem na... kolejne muzeum. Mieści się w dawnym pałacu króla Haile Selassie, dziś miejsce przemianowane na Sherif Private Musuem. Gdy wchodzę na podwórko, podrywa się w moim kierunku jakiś gość.
– 50 birrów – mówi i wyciąga rękę.

Żadne finezji z uśmiechami, z kombinowaniem czy da bilet czy nie od razu nic nie złościł proszę bilet złościł i mówią:
– Poproszę bilet.
– Ale biuro jest zamknięte.
– To otwórz.

Facet wyciąga z kieszeni klucz, otwiera biuro i ze złością daje mi bilet. Naprawdę nie widzę powodu, żeby ten facet (który być może mało zarabia) miał okradać swoje biedne państwo.

Kolekcja tu zgromadzona to typowe zbiory etnograficzne. W gablotach na parterze ustawiono starodruki między innymi Koran z kolorowymi obrazkami. Są tu również lokalne tekstylia, elementy strojów, tłoczone pasy, także skórzane obuwie. Zgromadzono tu także przedmioty codziennego (lub odświętnego) użytku: malowane misy, bukłaki ozdobione muszelkami, haftowane szale i narzutki.

Na piętrze znajdują się zbiory numizmatyczne: sporo monet etiopskich, a także z krajów ościennych, między innymi Zanzibaru i Tanzanii. Można tu również podziwiać ozdoby dla kobiet w tym biżuterię wykonaną z kamieni półszlachetnych i koralu, metalowe bransolety, naszyjniki z pieniążków i grzebienie drewniane. Biżuteria ta jest dość prosta, by nie rzec prymitywna, zwłaszcza jeśli się ją porówna ze złotą i srebrną biżuterią z krajów arabskich. Jedynie kolczyki oraz kilka naszyjników ma bardziej misterne wykonanie. Znajdują się tu również stemple do oznaczania eksportowanych towarów, a także pieczątki, z pomocą których barwiono tkaniny.

Sam budynek, który zdaje się był jedną z rezydencji cesarza, nie jest specjalnie zachwycający – może poza pięknym drewnianym portalem. Na podwórku trochę pamiątek militarnych, jakieś niekompletne działa czy moździerze z początku XX wieku.

W salce w oficynie oglądam zbieraninę artefaktów: drewniane i metalowe naczynia obuwie, a właściwie chodaki drewniane chodaki, tradycyjne drewniane podgłówki zwane po amharsku yagertera (“poduszka mojej ziemi”), tu dodatkowo ozdobione metalowymi frędzlami, mosiężne imbryki ozdobione kamieniami półszlachetnymi, rzeźbione tykwy i trochę broni.

Uznaję, że wystarczy mi Hararu. Później jakiś gość mnie zapyta, czy byłem na wieczornym pokazie karmienia hien. Karmienie odbywa się, z tego co wiem, na wschodnich przedmieściach miasta. Rozmawiałem przedtem o tym z Marcinem i zgodnie oceniliśmy, że to komercja i cyrk. Biorę plecak z hotelu i transferują się na dworzec.

Na dworcu autobusowym tłum jak co dzień. Busy wypełniają się stopniowo, kilka większych autobusów jest jeszcze pustych. Kierowcy wykrzykują nazwy miejscowości, pasażerowie zajmują miejsca, chociaż tak naprawdę do odjazdu zostało nie wiadomo ile czasu.
– Haramaya?

Chłopak wskazuje mi busa stojącego parę metrów dalej. W środku jest już kilku pasażerów. Zajmuję miejsce przy oknie. Jakaś kobieta zbiera pieniądze za bilety za przejazd. Co ciekawe wydaje nawet bilety (35 ETB). Po 20 minutach ruszamy.

50-tysięczne miasto Haramaya leży nad jeziorem o tej samej nazwie i znajduje się w odległości 18 kilometrów od Harar, przejazd trwa więc niecałe 40 minut. Wysiadam w centrum miasteczka, wokół barwny, jazgotliwy tłum. Przepakowuję jeszcze swój plecak i ruszam w stronę jeziora. Miasto rozłożyło się nad brzegiem jeziora, wielu mieszkańców urządza tu pranie. Podchodzę do brzegu, tu przy molo stoją dwie niewielkie łodzie motorowe.
– Chcesz popłynąć łodzią?
– A ile kosztuje?
– 200 birrów.

Pytam tylko z ciekawości, bo łódź płynie, jak sądzę, do wioski położonej po drugiej stronie jeziora, a ja zamierzam przejść drogą do Adele – drugiego jeziora położonego parę kilometrów dalej.
– Może już nie być okazji – mówi młody mężczyzna, widząc brak mojego entuzjazmu.
– Za rok może wyschnąć…

Jak się okazuje, jezioro Haramaya wyschło całkowicie na przełomie 2004/05. Zmiany klimatyczne, ale przede wszystkim nadmierne czerpanie przez mieszkańców wody do celów spożywczych i nawadniania pól spowodowało obniżenie poziomu wody w jeziorze i w konsekwencji całkowitego wyschnięcia.
– Pamiętam, jak kilkanaście lat temu graliśmy w piłkę na trawie tam, gdzie teraz jest jezioro – mówi Etiopczyk.
– To jak to się stało, że znowu jest woda w jeziorze?
– Przyjechali eksperci z Addis Abeby. Długo myśleli. Namawiali ludzi do lepszego wykorzystania wody, Ograniczyli wodę do nawadniania pól – opowiada mężczyzna.
– I to wystarczyło?
– No, wiele osób opuściło wioski nad jeziorem, bo nie dało się żyć. A potem przyszły lepsze lata, zaczęło padać, było dużo deszczu. Rząd kazał sadzić drzewa wokół jeziora, to ma pomóc. I znowu możemy się kąpać w jeziorze. – uśmiecha się.

Jeśli faktycznie tak to się odbyło, to jest to przykład, jak delikatna jest równowaga w przyrodzie, jak łatwo ludzie mogą wpływać na swe otoczenie, a przez brak rozwagi, czy też niefrasobliwe korzystanie z zasobów mogą sami sobie zaszkodzić. Trudno powiedzieć, na ile trwały jest powrót wody w Haramaya, bo znów zaczęli napływać ludzie.
– Ludzie lubią żyć nad wodą – mówi Etiopczyk – To normalne.

Żegnam się. Łódką dziś nie popłynę.

Idę teraz drogą główną drogą w stronę jeziora Adele. Jak się już zorientowałem, będą tam większe szanse na oglądanie ptaków. Droga mi się dłuży, więc gdy widzę tuk-tuka, który właśnie się zatrzymał, by wysadzić pasażera, wskakuje na jego miejsce i podjeżdżam parę kilometrów (20 ETB). Tu nad jeziorem nie ma już domów, nad wodą brzegi są bardziej dzikie i faktycznie od razu dostrzegam ptactwo wodne. W zaroślach, wśród sitowia, uwijają się łyski czubate (Fulica cristata), a nieco dalej na małych wysepkach widzę czaple siwe (Ardea cinerea) – i inne ptaki.

Poziom wody, jak się wydaje, jest obecnie wysoki, gdyż widzę wiele na wpół zatopionych drzew przy brzegu. Pora sucha trwać będzie jeszcze kilka miesięcy, należy się więc spodziewać, że lustro wody się obniży. Nie spiesząc się, idę wzdłuż brzegu jeziora. I wszystko byłoby okej, gdyby nie grupa dzieciaków, która za mną ciągnie. Machnąłbym jeszcze ręką na nich, gdyby nie to, że cały czas wrzeszczą i oczekują ode mnie pieniędzy. Nie pomaga wykonywanie odstraszających gestów i ostre słowa, z którymi się do nich zwracam. Gdy nagle zawracam i idę w ich kierunku, uciekają z krzykiem, potem znów lezą za mną. Nie wygląda to zbyt groźnie, ale denerwują mnie, Nie mogę spokojnie robić zdjęć, bo podchodzą do mnie i przyglądają się, co robię.

Na cyplu wychodzącym w głąb jeziora dostrzegam bociana. Staram się podejść do niego bliżej po cichu. Nie da się, ciągnie za mną grupa dzieciaków. Pokazuje im gestem, by były cicho i skradam się dalej po podmokłej łące. Używając zoomu aparatu, przekonuję się, że mój bocian ma żółty dziób i czerwony łeb. A zatem to dławigad afrykański (Mycteria ibis). Ten wspaniały ptak z rodziny bocianów ma metr wysokości, a gdy rozłoży skrzydła, ich rozpiętość sięga 160 centymetrów! Spotkałem go już parę lat temu w Afryce Zachodniej. W pobliżu, po płytkiej wodzie brodzi szczudłak zwyczajny (Himantopus himantopus). Ten z kolei ptak z rodziny szczudłonogich występuje na całym świecie, można go spotykać (co prawda rzadko) także w Polsce. Tu natomiast najwięcej widzę czapli szarych. Za parę miesięcy znikną znad jeziora, odlecą do Europy, może nawet trafią do swojego czaplińca na Pojezierzu Mazurskim.

Przy drodze stoi kilku dorosłych Etiopczyków. Pytają mnie, dokąd idę.
– Przed siebie! – odpowiadam i proszę, by odgonili dzieciaki. Na chwilę to pomaga.

Spotykam jeszcze trochę innych ptaków, między innymi kazarkę egipską zwaną też gęsią egipską (Alopochen aegyptiaca). Charakterystyczna czarna obwódka wokół jej oka sprawia wrażenie, jakby kaczka miała podbite oczy. Już mam ruszać dalej, gdy dostrzegam na gałęzi niewielkiego, biało-szaro-czarnego ptaszka. Rozgląda się nerwowo na boki, na szczęście nie odlatuje. Na białym brzuchu widzę wyraźnie czarny, trójkątny „śliniaczek”. A na jego główce – szarą czapeczkę. Wszystko wskazuje na to, że mam do czynienia z pliszką. Ale jaką? Dochodzę do wniosku, że to pliszka siwa (Motacilla alba), która tu zimuje, a później odleci na łęg w północnej Europy lub Azji.

Tu i tam widzę kobiety robiące pranie w jeziorze. Nie używają detergentów, a woda w jeziorze jest mętna. Takie są etiopskie realia na prowincji. Kilkaset metrów dalej spotykam trafiam na stado ptaków drapieżnych. Gniazdują na kilku drzewach przy drodze. Od czasu do czasu zrywają się do lotu i krążą nad mokradłami. Gdy wypatrzą jakąś żabę albo inne małe zwierzę, pikują i łapią swój obiad. Kilka młodych osobników siedzi na gałęzi drzewa powyżej mnie. Ich upierzenie ma barwę brązową, zakrzywione dzioby są żółte. Czy to trzmielojad? Czy to jakiś błotniak? A może po prostu orzeł stepowy? Jaka szkoda, że nie jestem ornitologiem…

Po przybrzeżnym błocie spacerują natomiast ibisy czczone (Threskiornis aethiopicus), które tu, w Etiopii, spotkałem już parę razy. Ich długie mocne dzioby ułatwiają wyciąganie pokarmu z mułu.

Muszę powiedzieć, że jestem bardzo zadowolony z wyjazdu nad jeziora. Zobaczyłem co najmniej osiem gatunków ptaków!

Nieoczekiwanie zatrzymuje się ciężarówka. Z okna wychyla się młody chłopak, śmieje się i pyta, dokąd idę.
– Dire Dewa!
– Wsiadaj, podwieziemy cię.

Kierowca ma na oko 18 lat. W kabinie wypełnioną etiopską muzyką siedzi jeszcze dwóch nastolatków. Ścieśnią się i mogę wsiąść. Jedziemy. Chłopcy mówią coś do mnie, śmieją się i fotografują. Wysadzają mnie w Denigego na krzyżówce do Dire Dewa. Przypomina mi się podobna sytuacja z Nadżran w Arabii Saudyjskiej, gdzie również nastolatki podwoziły mnie półciężarówką.

Na krzyżówce stoi gotowy do odjazdu bus. Wygląda na to, że mam transport do Dire Dewa. 23-kilometrowa droga zajmuje około godziny. Stopniowo zjeżdżamy w stronę doliny rzeki Dechatu. Wokół w dalszym ciągu rozpościerają się fantastyczne krajobrazy. Co chwilę uchylam okno i fotografuję. Zbocza krętych dolin pokryte są tarasami, można się domyślać, że kultura rolna ma tu wielowiekową tradycją. Staram się policzyć tarasy na zboczu. Gdy dochodzę do 50, za kolejnym zakrętem tracę widok z oczu. Tarasy układają się na eksponowanych częściach wzgórz, czasem nikną, na obszarach porośniętych lasem, by później znów się ukazać poniżej lub powyżej. Gdyby jednak przypatrzeć się dobrze mapie, to się okaże, że tych tarasów na zboczu głębszych dolin może być… 500! To właśnie tu, na prawo od drogi, którą zjeżdżamy do Dire Dewa, zbocze opada z wysokości 2250 m n.p.m. na wysokość 1650 m n.p.m. Niesamowite! To prawda, oglądałem bardziej malownicze tarasy w Sa Pa w północnym Wietnamie, także w Banaue na Filipinach i w Tegallalang na Bali, ale tak rozbudowanych – nigdy. Tutaj tarasy porośnięte są rożnymi uprawami, między innymi jęczmieniem, pszenicą i roślinami okopowymi. Granicę między poszczególnymi polami wyznacza mur z kamieni zebranych na polu lub stroma miedza. Umiejętność konstruowania i utrzymywania w dobrym stanie tarasów jest przekazywana z pokolenia na pokolenie. Rodzice uczą swoje dzieci, że tarasy są częścią ich tożsamości etnicznej. Młodzi ludzie zdają się rozumieć, jak ważne jest dbanie o tarasy. Wiedzą, że jeśli tego nie zrobią, spotkają się z odrzuceniem i wstydem ze strony społeczności. Ta presja pomaga utrzymać tradycję przy życiu.

Wysiadam w Dire Deva na lokalnym dworcu Cheche w południowej części miasta.
– Where are you going? – witają mnie miejscowi. Tym razem nie zbywam ich, lecz próbuję się dowiedzieć o autobus do Addis Abeby.
– Car or autobus? – dopytują.
– Big bus! Jest dwóch chętnych do pomocy, coś tam mamroczą między sobą. Wygląda na to, że ticket office jest w północnej części miasta, przy tak zwanym nowym dworcu autobusowym. Okej, nie byłem tam, mogę się przejść. Odległość 4 km do dworca mnie nie przeraża, będzie okazja do znalezienia większej liczby noclegów. A jest to dla mnie priorytetem. Idę wzdłuż głównej ulicy, nie ma tu zbyt ciekawej architektury. Można powiedzieć kolejne miasto bez wyrazu. W okolicy Konsulatu Generalnego Dżibuti zaglądam do pierwszego pension, jak tu zwą tanie hoteliki. Pokoje po 800 a panienka nie wygląda na taką, z którą można rozmawiać o obniżeniu ceny. W kolejnym pension wyrko jest za 500 birrów, łaskawie obniżą do 440. Ale pokój będzie wolny dopiero o 20:00. Chłopak pyta czy już oglądałem pokój. Ok, obejrzę. Pokój jak pokój. Ale właściwie, dlaczego nie mogę go zająć już teraz? Bo nie chcą brać odpowiedzialności za bagaże. Nie rozumiem tego, nieważne. W sąsiednim budynku znajduje się również guest-house. Otwiera mi starsza kobieta, rozpromienia się na mój widok i proponuje mi pokój za 500 birrów.
– Szukam czegoś tańszego.
– Dobrze. Jest za 350 pokój, ale bez prysznica – prowadzi mnie na podwórko.
Pokój jest w porządku, a hotel wygląda w całości na bezpieczny.
– Ale najpierw muszę pójść po bilety na dworzec na jutro.
– Zapłacisz teraz?
– Nie. Dopiero jak wrócę – odpowiadam zdecydowanie.

Nie chcę brać na siebie zobowiązań. W kilku kolejnych hotelach, nawet tych lepszych brakuje miejsc. Być może nie chcą komplikować sobie życia, meldując obcokrajowca u siebie.

Autobusy do stolicy, które odjeżdżają z nowego dworca, kosztują 800 birrów. To prawie dwukrotnie mniej niż płaciłem za drogę do Harar. Powinienem podejrzewać, że autobus będzie gorszej klasy, jednak w tym momencie na to nie zwracam uwagi. Niestety, nie mogę kupić biletu na pojutrze, trzeba przyjść jeszcze raz jutro. Idę szukać noclegu wraz chłopakiem, który przed chwilą do mnie się przyczepił. Hoteliki mieszczą się przy krótkiej uliczce w pobliżu dworca, jest tu ich kilka, ceny są po około 500 birrów. Jak widzę zawsze coś się znajdzie.

Przez moment zastanawiam się, jak to wszystko ogarnąć zastanawiam się. Hotel niby mam, w pobliżu jest jeszcze więcej hoteli. bilet do Addis Abeby mógłbym kupić jutro. Ale generalnie nie podoba mi się to miasto i nie chce mi się tu dwa razy nocować. Podejmuję szybką decyzję. Kupuję bilety na jutro, na godzinę 4:00 rano, a dziś jeszcze pojadę na krótką wycieczkę do Shinili. To miejscowość położona jakieś 20 km na północ od miasta. Nie wiem, jak się tam dostanę, liczę, że będą jakieś minibusy. Dowiaduję się, że muszę najpierw dojechać do miejsca zwanego Ashewa.
– Tylko weź big taxi z napisem „Force”, wtedy przejazd będzie kosztować 15 birrów – mówi mi uczynna kobieta w biurze, gdzie sprzedają bilety.

Pędzimy jakimiś opłotkami, a gdy dojeżdżamy na lokalny dworzec, mówię kierowcy, że ja chcę pojechać do Shinila. Ten ma problemy z rozumieniem po angielsku, konsultuje się z kolegą z innej motorikszy.
Contract? – pyta się mnie.

Okej, zgadzam się. Pozostaje tylko uzgodnić cenę. Ja proponuję 600 ETP i nie mam zamiaru schodzić z ceny. To odpowiada jego dziesięciu kursom między dworcami po 15 birrów przy czterech osobach.
– Pojedziemy tam i z powrotem. Na miejscu potrzebuję 15 minut, okej?
– Okay! – potwierdza chłopak.

Mówię mu, że może brać sobie pasażerów, jeśli chce. Jedziemy jakimiś dziwnymi wertepami zamiast wybrać prostą drogę w kierunku lotniska, ale to jego sprawa. Raz i drugi raz konsultuje się z miejscowymi, jak dojechać do celu, po drodze podwozimy jakiegoś miejscowego. Być może znajomy, bo kierowca nie bierze nic za przejazd od niego.

Opuszczamy Dire Dewa. Droga jest fatalna: wyboista i piaszczysta. Kierowca zauważa siedzącą przy drodze dziewczynę i ją zabiera, później jeszcze dosiada się kilka pasażerów. Ostatecznie dojeżdżamy do asfaltu i już szybko mkniemy do Shinili. Facet powinien być zadowolony, bo nie dość, że jedzie, że umówiliśmy się na contract to jeszcze ma opcję normal.

Miasteczko okazuje się zwyczajne. Zamieszkałe przez większość muzułmańską, jest tu przynajmniej jeden meczet, kilka straganów przy ulicy. Młodzi i starzy siedzą na przy kawiarnianych stolikach, piją kawę lub sączą bezalkoholowe piwo "Harar Sofi" produkowane przez lokalny browar (rocznie 500.000 hektolitrów "Harar Beer", i "Hakim Stout") wchodzący w skład Heinekena. Podchodzę do chłopaka smażącego pączki na głębokim oleju. Przyglądam się przez dłuższą chwilę, jak smaży pączki, jak później nabija je na patyk i wykłada na tacy. Pączki są po 10 birrów, biorę dwa. Wracam do motorikszy, mój kierowca pije kawkę a do tuk-tuka ładuje się jakiś facet. Widać od razu, że jest naćpany. Głośno mówi, wykonuje nieskoordynowane ruchy, ślini się. Zaczyna gadkę ze mną w stylu:
– Ty jesteś człowiekiem! Ja jestem człowiekiem! Jest jeden Bóg.
– Tak.
– Bóg jest dobry, tak?

Przytakuję i czekam, aż kierowca go wyrzuci. Tymczasem chłopak, widząc przylepiony do szyby wizerunek Chrystusa, nachyla się, całuje go, potem kładzie nogi na kierownicy. Generalnie nieprzyjemne sceny. Wraca kierowca i stanowczo, chociaż spokojnie wyrzuca go z pojazdu. Najwyraźniej nie chce ryzykować starcia z takim nieobliczalnym człowiekiem.

W drodze powrotnej zabieramy kilku pasażerów. Tym razem kierowca wybiera drogę okrężną – przez obwodnicą po zachodniej stronie miasta. Przy wjeździe do miasta napotykamy na problem. Droga jest dwujezdniowa, rozdzielona wysokim krawężnikiem. Z niejasnej dla mnie przyczyny ruch po naszej stronie jest zatamowany. Stoimy w korku, dwa pasy tarasują ciężarówki i samochody osobowe. Nie wiadomo, kiedy ruszymy. Niektórzy bardziej pomysłowi ryksiarze przenoszą wraz z pasażerami tuk-tuki na drugą stronę pasa rozdzielającego drogę. Postępujemy podobnie i wspólnymi siłami przepychamy pojazd na drugą stronę.

Przy dworcu kierowca próbuje podwyższyć opłatę za przejazd, ale wzruszam ramionami i daję mu umówioną kwotę. Niech spada na drzewo!

Jest już 19:00, zapadła noc. Czas pomyśleć o swoim żołądku. W jednym z wielu punktów gastronomicznych przy podejściu do dworca widzę kilka jedzących osób. To może sugerować względnie dobre i świeże jedzenie. Zamawiam pastę, czyli makaron z warzywami oraz dwa jajka na twardo. Ostry sosik, którym polany jest makaron sprawia, że muszę jeszcze domówić dwulitrową butelkę zimnej wody. Inni siedzący w knajpce zamawiają natomiast indżerę albo makaron z jakimś mięsem. Jedzenie jest bardzo smaczne i jak długo mogę przedłużam konsumpcję. Nigdzie przecież się nie spieszę!

Jest godzina 20:00, dworzec o tej porze jest zamknięty. Liczyłem przez moment na to, że przeczekam na nim do rana. W tej sytuacji muszę znaleźć nocleg. Ku mojemu zaskoczeniu, w kilku hotelach, które sprawdzałem wcześniej, nie ma już miejsc. Na końcu uliczki jest ostatni hotel, staruszek, który mnie wpuszcza do środka chce 500 birrów za pokój.
– 400 birrów – proponuję.

Etiopczyk kręci głową.
– 450.
– Nie, 400 – mówię i wychodzę, czekając na „Wait, wait!”.

Okej. Mam pokój za 400 birrów, jest mały, bez prysznica. Z uczuciem ulgi rzucam się na łóżko. Przede mną tylko parę godzin snu. Około 21:00 przychodzi w towarzystwie „mojego” staruszka jakiś wielki facet i pyta się, ile zapłaciłem. Ponieważ nie chcę się wkopać staruszka, milczę. Ten mówi, że 400, a ja to potwierdzam.
– Nie zgadzam się na mniej niż 450 – mówi Etiopczyk, właściciel, jak się okazuje.
– Sorry, ale ja się umówiłem na taką cenę i zapłaciłem. To jest umowa.
– Ale 50 to jest commission.
– Słuchaj gościu – mówię podniesionym głosem – od dwóch miesięcy jestem w Etiopii, w zeszłym roku pół roku jeździłem po tym kraju i wiem, że nie ma tu żadnego commission. Więc nie ściemniaj!
– Okej, w takim razie wynoś się z mojego domu – mówi i próbuje wsunąć nogę do pokoju.
– Sorry, teraz to jest mój dom tutaj – mówię do niego, tarasując sobą przejście. – I tutaj zostaję!

Wielki Etiopczyk coś tam jeszcze mruczy.
– Czy on pokazał paszport i wizę? – zwraca się do staruszka. Ten kręci głową.
– Słuchaj gościu! – odzywam się – to jest mój paszport.

Pokazuje mu z daleka.
– Wiza?
– Wiza jest elektroniczna, nie potrzebuję wizy w paszporcie.

No, dobra. Gość fotografuje stronę z danymi w paszporcie i wynosi się. Później chcę jeszcze się umyć i pytam staruszka, gdzie jest prysznic. W tym momencie wtrąca się właściciel i zamienia kilka słów z cieciem. Ten prowadzi mnie do wiadra ustawionego na podwórku i mówi, że to dla mnie.
– Dobra, Wypchajcie się z tym waszym showerem. Zarekomenduję was odpowiednio na TripAdvisorze – odgrażam się.

Starannie zamykam się w pokoju i myślę sobie, że naprawdę dosyć mam tej Etiopii.

_______________________________________
*/ Według pracy licencjackiej Zekarii w 1979 r. w Harar istniało 88 meczetów, z czego 82 znajdowały się wewnątrz murów miejskich, a sześć poza nimi.
**/ Być może powinienem uczyć się języków obcych tak, jak Burton. We wspomnieniach tak pisał:
Mój system nauki języka w ciągu dwóch miesięcy był całkowicie moim własnym wynalazkiem i całkowicie mi odpowiadał. Zdobywałem prostą gramatykę i słownictwo, zaznaczałem formy i słowa, o których wiedziałem, że są absolutnie niezbędne, i uczyłem się ich na pamięć, nosząc je w kieszeni i przeglądając w wolnych chwilach w ciągu dnia. Nigdy nie pracowałem dłużej niż kwadrans na raz, ponieważ po tym mózg tracił świeżość. Po nauczeniu się około trzystu słów, co łatwo zrobiłem w ciągu tygodnia, zabierałem się za łatwą pracę książkową (najbardziej przystępna była jedna z Ewangelii) i podkreślałem każde słowo, które chciałem sobie przypomnieć, aby czytać moje szkice przynajmniej raz dziennie. Po skończeniu mojego tomu starannie opracowywałem gramatyczne szczegóły, a następnie wybrałem inną książkę, której temat najbardziej mnie interesował. Opór języka zostawał przełamany, a postęp był szybki.

Następny dzień Powrót do Wstępu Powrót do Strony głównej