Dzień: [1] [2] [3] [4] [5] [6] [7] [8] [9] [10] [11] [12] [13] [14] [15] [16] [17] [18] [19] [20]
Fotografuję ptaszki | Nasza ekipa na Danakil | Mój pierwszy struś afrykański | W stronę wulkanu Erta Ale | Na krawędzi kaldery | Nocny spektakl. Jestem zachwycony!
Noc nie obfitowała w wydarzenia, pomijając incydent z nieznanym zwierzakiem, który przebiegł mi po głowie. Zapewne mała jaszczurka lub większy robal.
Nie czekając na śniadanie, zagotowuję sobie kawę i z gorącym kubkiem wychodzę przez budynek. Marcin jeszcze śpi w namiocie, obok pusta moskitiera. Niebo jest trochę zachmurzone, chociaż od czasu do czasu zza chmur wygląda słońce. Wieje dość silny wiatr, więc może je rozgoni. Zresztą nieco chłodniejszy dzień przyda się, a chmury na pustyni będą wręcz pożądane. Ptaszki ćwierkają, uganiając się w koronach drzew. Są intensywnie żółte z czarno-żółtymi lotkami. Poruszają się bardzo szybko i tylko na sekundę siadają na gałęziach. To wróble złociste (Passer euchlorus, Arabian golden sparrow), które obserwowałem już kiedyś w Arabii Saudyjskiej. Przez moment zastanawiam się, czy to nie wróbel cytrynowy (Passer luteus, Sudan golden sparrow), który również zamieszkuje piaszczyste, półpustynne sawanny z rzadko występującymi krzewami i drzewami. Zresztą niektórzy uważają te ptaki za jeden gatunek. Udaje mi się również sfotografować inne, mniejsze ptaki, m.in. wróbla siwogłowego (Passer griseus).
Na przewodach elektrycznych właśnie siadła para synogarlic To synogarlice okularowe (Streptopelia decipiens) szeroko rozpowszechnione w Afryce Subsaharyjskiej. Udaje mi się również sfotografować bilbila okopconego (Pycnonotus barbatus tricolor), małego, afrykańskiego ptaka, kuzyna bilbila ogrodowego. Większe moje zainteresowanie wzbudza para drapieżników, zdaje się jastrzębi, która usiadła na kalenicy sąsiedniego domu. Niestety, po chwili się zrywają i krążą nad okolicą. Zdjęcia, które zdążyłem zrobić, nie zapisały się na karcie, gdyż aparat się zawiesił i musiałem wyjąć akumulator.
Z namiotu wyczołguje się Marcin.
– Jak się spało? – pytam uprzejmie.
– Musiałem w nocy rozłożyć namiot, bo w tej moskitierze jest pełno dziur i komary mi przeszkadzały.
Dopytujemy organizatorów o śniadanie.
– Śniadanie macie w restauracji hotelowej po drugiej stronie ulicy.
Maria Hotel jest miejscem już mi znanym.
– To właśnie tu byłem wczoraj – mówię później Marcinowi – Pokoje po 1000 birrów.
Siadamy przy niskim stoliku i prosimy o jedzenie. Do wyboru proponują jajecznicę lub omlet, wybieramy to pierwsze. Jajecznica zwana tu enkulal fir-fir jest przygotowywana z dodatkiem warzyw i ostrych przypraw. Dostajemy również chleb tostowy oraz kawę. Kawa jest tradycyjnie nalewana z jäbäny – glinianego dzbanka – do niewielkich filiżanek zwanych sini lub finjal. Obsługa przynosi również macheshę – niewielką kadzielnicę z rozżarzonym węglem drzewnym posypanym kadzidłem. Białe dym rozwiewany na wszystkie strony to tradycyjny sposób uprzyjemniania sobie czasu podczas picia kawy.
Marcin jak zwykle wyciąga kamerę i nagrywa krótką relację z wyjazdu. Przy okazji zahacza o plastikowy talerz, a śniadanie ląduje na ziemi.
– Nie szkodzi, zaraz przyniosę drugą porcję – mówi kobiecina.
– I chciałem jeszcze coca-colę – przypomina Marcin.
Dziesięć minut później, gdy już jesteśmy po posiłku wraca obsługująca nas kobieta i chce, byśmy zapłacili za śniadanie. Tłumaczymy jej, że jest ono cenie wycieczki i zapłaci organizator – Infinite Etiopia Tour.
– Nie znam takiego biura – stwierdza.
No, trochę to dziwne, bo znajduje się na tej samej ulicy. Marcin dzwoni do organizatora i sytuacja się wyjaśnia.
Przed 10:00 do siedziby firmy zajeżdża jeep z dwoma facetami. Przedstawiamy się.
– Jestem Alberto – mówi 50-latek ze sporym brzuchem.
– A ja Nicola – przedstawia się wysoki i chudy 25-latek.
A zatem to jest ekipa na wyjazd. Kierowca pakuje do jeepa materace, żywność i wodę. Ruszamy w kilkusetkilometrową podróż na północ.
– Jestem z Hiszpanii – mówi Alberto, który zajął miejsce obok kierowcy – To jest mój szósty wyjazd do Etiopii.
– Jesteś zawodowym fotografem? – pytamy, widząc aparat w wielkim teleobiektywem spoczywający na jego kolanach.
– Można tak powiedzieć. Sprzedaję czasem zdjęcia na Amazonie.
– A ty, Nicola?
– Ja jestem pół-Francuzem, pół-Hiszpanem. A mieszkam teraz w Hiszpanii.
– Pierwszy raz tutaj?
– Tak.
– Na długo?
– Samolot z Addis Abeby mam 16 stycznia, muszę zdążyć na niego.
Droga jest asfaltowa, wygodna. Klimatyzacja jest włączona, a szyby w miarę czyste. Zaraz po wyjeździe z Semery zatrzymujemy się. Przy drodze siedzi stado małp. Na nasz widok podchodzą do samochodu. Te ciekawskie ssaki to pawiany płaszczowe (Papio hamadryas).
– Możemy wyjść z samochodu? Nie są agresywne? – pyta Marcin kierowcę.
– Tak, możecie.
Ten gatunek pawianów jest wyjątkowo brzydki. Wszystko przez wielkie nieowłosione tyłki w kolorze czerwonym. Twarze, czy raczej wydłużone pyski są również pozbawione włosów, ale mają ozdobę w postaci pięknych srebrnych i długich włosów, jakby zaczesanych do tyłu. Ich futra wyglądają na wyjątkowo czyste i dobrze utrzymane. Ale te tyłki?! Fuj!
Przez dłuższą chwilę fotografujemy zwierzęta. Jest wśród nich para dorodnych samców, siedzą na uboczu i obserwują otoczenie. Kilka znacznie mniejszych samic bądź karmi młode, bądź zajmuje się ich pielęgnacją. Każdy wyiskany robak stanowi smakowity kąsek dla matki. Można przypuszczać, że mamy tu do czynienia z klanem pawianów złożonym z co najmniej dwóch haremów. Pawiany płaszczowe, znane szerzej jako baboony, spotkałem już dwa lata temu w górach w Arabii Saudyjskiej. Natomiast tu, w Etiopii występuje kuzyn baboona, dżelada brunatna (Theropithecus gelada) – również z podrodziny koczkodanów, jednakże małpy te spotkać można wyłącznie na wysokogórskich terenach nieco na zachód od tektonicznego obniżenia, w którym się znajdujemy.
Ruszamy dalej. Krajobrazy są coraz bardziej monotonne, coraz rzadziej mijamy wioski, od czasu do czasu spotykamy kilka sztuk bydła poganianego przez pasterza, bądź samotnego wielbłąda skubiącego trawę w miejscach, gdzie wydawałoby się, że nic nie rośnie. Ten pustynny krajobraz nie jest całkiem płaski: co parę kilometrów zza zakrętu wyłania się szeroka dolina ze skalnymi formami na krawędziach. Czasem na horyzoncie zajaśnieje tafla jeziora.
Mijają godziny. Do celu, to jest w rejon wulkanu, jest jeszcze ponad 100 km. Raz na jakiś czas spotykamy idących przy drodze ludzi. To Afarowie, jedna z większych mniejszości etnicznych w Etiopii. W tym regionie mieszka ich prawie dwa miliony. Prowadzą na wpół koczowniczy tryb życia, wypasając swe bydło. Ubierają się bardzo kolorowo, przy czym mężczyźni często noszą barwne spódnice.
– Look! – woła kierowca, wskazując coś po lewej stronie.
Zwalniamy, w końcu się zatrzymujemy. Nic nie widzimy.
– What? – dopytujemy.
– Ostrich! You see?
Jest! Dwieście metrów od nas spaceruje wielkie, biało-czarne ptaszysko. To samiec strusia szaroskórego (Struthio molybdophanes). Samice tego niedawno wyodrębnionego gatunku mają szare upierzenie i są nieco mniejsze. Jego kuzyn, struś czerwonoskóry (Struthio camelus) zamieszkuje Etiopię południową i zachodnią, a także tereny na południe od niej, to jest Kenię i Tanzanię.
Czego szuka ten struś tutaj? Podstawą pożywienia są rośliny, zapewne jakieś nasiona i drobne owoce. Co chwilę ptak schyla się, dziobnie owada lub innego robala, może jakąś jaszczurkę. Rozglądam się po okolicy, używając zoomu swojego aparatu. Nie dostrzegam jednak innych strusi, chociaż skądinąd wiem, że zwykle żyją w stadach złożonych z kilku osobników (w haremie zazwyczaj samiec i kilka samic). Ruszamy dalej.
Znów się zmienia krajobraz, jedziemy teraz doliną. Droga asfaltowa wije się między niewielkimi wzniesieniami. Powierzchnia wzgórz pokryta jest wielkimi blokami skał magmowych. Niektóre z nich mają po kilka metrów średnicy. Później teren się wypłaszcza, zjeżdżamy jeszcze niżej do miejscowości Afdera. Mieszka tu 5 tysięcy osób, część z nich znajduje zatrudnienie w zakładzie wydobywania i oczyszczania soli pozyskiwanej z nieodległego jeziora Afdera (lub Afrera). Chociaż zasoby soli w tym 100-kilometrowym słonym jeziorze sięgają 290 milionów ton, to w 2011 roku produkcja soli stanęła pod znakiem zapytania. Wybuch odległego o 80 kilometrów wulkanu Nabro (Erytrea) spowodował wyrzucenie w atmosferę milionów ton dwutlenku siarki, który skaził sól w jeziorze Afdera, czyniąc ją niemożliwą do spożycia.
Podjeżdżamy pod knajpę mieszcząca się w dużym drewnianym budynku. To właściwie hangar z kilkudziesięcioma stolikami. Tu zwożone są wycieczki z różnych firm. Widać, że interes się kręci. Kelnerzy biegają między klientami, zbierają zamówienia, roznoszą na wielkich tacach lunch.
Siadamy całą grupą przy ławie. Po chwili pojawia się podane na plastikowych talerzach mięso (wysmażone kawałki kurczaka), ryż i warzywa. Wszystko jest smaczne i w odpowiednich ilościach. Do tego dochodzą owoce, między innymi arbuz. Z przyjemnością wypijam na koniec kawę i wychodzę na zewnątrz. Momentalnie uderza we mnie fala gorąca. Ulica, na której stoję kończy się po stu metrach. Dalej rozciąga się już niezmierzona płaska przestrzeń salaru. To z tego wyschniętego słonego jeziora pozyskiwana jest przez lokalesów sól. Solnisko wydaje się śnieżnobiałe w promieniach południowego słońca. Aż trzeba przymrużyć oczy. Na ogrodzeniu wiszą wysuszone na słońcu kozie skóry. Nie wiem, czy są garbowane czy tylko moczone w słonej wodzie. "Smaczku” tym widokom dodają kozie głowy, które pozostawiono przy skórze.
Miasteczko można obejść w 10 minut. Jest tu może kilkanaście sklepików z pamiątkami, są jakieś mniejsze knajpki, a być może miejsca, gdzie można przenocować. Mijam ciężarówkę wyładowaną workami z solą. Obrazek podobny do tego z Salar de Uyuni. Miejscowi namawiają mnie na zakupy, ale przecież niczego nie potrzebuję. Fotografuję dzieciaki i włóczące się po ulicy osiołki. Wracam do jeepa i ruszamy dalej.
Po godzinie zatrzymujemy się na krzyżówce z checkpointem. Parę minut czekamy, aż dojadą jeszcze dwa jeepy i w zwartej kolumnie jedziemy w stronę wulkanu. Erta Ale ma wysokość około 700 metrów, ale ponieważ znajduje się na depresji, jego najwyższy punkt wyrasta zaledwie na 613 m ponad poziom morza. Nie należy więc do okazałych wulkanów. Można powiedzieć jest karłem przy największych etiopskich wulkanach – Dendi (3260 m n.p.m.) i Wonchi (3450 m n.p.m.). Należy za to do najbardziej aktywnych.
Droga staje się coraz bardziej wyboista i dziurawa. Asfalt już dawno się skończył. Jest jasne, że inaczej niż samochodem z napędem na cztery koła nie da się tu dojechać.
– Dawniej było jeszcze gorzej – mówi kierowca – Kilkadziesiąt lat temu wyprawy na wulkan ruszały z odległej o 15 km wioski, a droga zajmowała cały dzień. Trzeba było transportować wodę i cały sprzęt.
Mozolnie wjeżdżamy pod górę. W pewnym momencie musimy przystanąć. Jeep, który jedzie przed nami, utknął między szczelinami na drodze i oparł się na podwoziu. Wykorzystuję okazję, by lepiej przyjrzeć się otoczeniu. Jak okiem sięgnąć wszędzie dookoła pole lawowe. Wierzchnia warstwa jest potrzaskana, zerodowana, a gdzieniegdzie wyrosła roślinność na ziemi naniesionej z wiatrem. Lawa ma kolor grafitu, czasem z lekkim brązowym odcieniem. Nie jest to moja pierwsza wizyta w takim miejscu. Szedłem kiedyś piechotą kilka kilometrów przez pole lawowe w Mongolii na wulkan Khorgo. Także wspinałem się przez kilka godzin na Etnę. A ostatnio przejechałem wśród niekończących się księżycowych krajobrazów Parque Natural de Los Volcanes na Lanzarote. Możemy ruszać dalej, uwięziony Jeep został przepchnięty dalej. Co kilkaset metrów mijamy zbudowane z kawałków lawy półokrągłe zagrody. Mają metr, dwa metry wysokości i średnicę 4 do 5 metrów. Niekiedy można dostrzec resztki zadaszenia w postaci paru drągów. Nie wiem, komu one służyły, przecież nie pasterzom.
Zajeżdżamy w końcu do obozowiska. Stoi tu więcej jeepów w oddalonych o kilkadziesiąt metrów od siebie miejscach. Widocznie każda z firm ma ustalony tu rewir. Zostawiamy bety w samochodzie i zbieramy się w większej grupie, by wejść na wulkan. Przewodnicy mówią, że zajmie nam to 40 minut, jak się okaże drogę można pokonać znacznie szybciej.
Niecierpliwię się. Chcę jak najszybciej wejść na górę. Prowadzi miejscowy chłopak słabo zaznaczoną ścieżką. Oczywiście da się przejść i bez ścieżki, ale to bardzo spowalnia wędrówkę. Podejście nie jest uciążliwe. Mijamy kilka półokrągłych osłon z kawałków lawy. Już od chwili słyszymy szum czy też syk dobiegający z przodu, a po chwili stajemy na krawędzi kaldery. Przed nami zagłębienie wypełnione zastygniętą czarną lawą. Można ocenić powierzchnię na ponad 100 hektarów (ponad 1 km2). Pośrodku tej niecki znajdowały się do niedawna dwa okrągłe kratery, ale po erupcji zostały zakryte lawą.
Pierwsze moje wrażenie to poczucie zawodu. Oczywiście, nie mogłem liczyć na morze gotującej się lawy. Nie dałoby się wówczas fizycznie zbliżyć do krawędzi krateru. Byłoby to zresztą zbyt niebezpieczne i wymagałoby specjalistycznego sprzętu zabezpieczającego. Erta Ale należy do typu wulkanów tarczowych, co oznacza, że jego zbocza nie są zbyt strome w przeciwieństwie do stratowulkanów takich jak Fudżi lub Etna. Wulkany takie jak Erta Ale nie wybuchają gwałtownie, lawa raczej wylewa się lub wycieka z ich wnętrza, niż zostaje wyrzucona w powietrze. Ostatnia większa erupcja miała miejsce w 2005 roku, wtedy doszło do podgrzania tego magmowego zbiornika i wylewania się potoku lawy poza krawędź kaldery. To oczywiście nie znaczy, że wulkan jest wygasły czy drzemiący. Nic bardziej mylnego. Co najmniej od 1906 roku wulkan jest aktywny i co jakiś czas przejawia swą potęgę. Po bokach na lewo i na prawo od nas oraz po przeciwnej stronie krateru wznoszą się boczne, niewielkie stożki wulkaniczne, z których wydobywa się gęsty, biały dym. Te stożki, zwane przez wulkanologów hornito, są niejako zaworami bezpieczeństwa całego systemu. Płynna lawa, która jest w ciągłym ruchu w podziemnym jeziorze, znajduje tu ujście, wydostając się z głębi przy wzroście ciśnienia lub temperatury.
Nasza kilkunastoosobowa (przywieziona kilkoma jeepami) grupa gromadzi się na brzegu krateru. Niski dźwięk wydobywający się z krateru rozbrzmiewa cały czas. Ten przejmujący dźwięk czasem jest silniejszy, czasem nieznacznie słabnie. Niemal fizycznie czujemy wydobywające się ze szczelin zastygniętej lawy gazy. Przyznam, że gdyby nie to, że jest widno i jestem w grupie, odczuwałbym zapewne niepokój.
– Popatrz! Tam skała się zaczerwieniła chyba – mówi Marcin, wskazując przeciwną stronę krateru.
Trudno ocenić, czy to realna zmiana, czy nastąpiło tam lokalne przegrzanie cienkiej warstwy skał magmowych czy też zapadający szybko zmrok ułatwia dostrzeżenie czerwonych barw. Robię sobie jeszcze kilka pamiątkowych zdjęć, Marcin kończy nagrywać swą relację i schodzimy do obozu. Wchodzimy z wyraźnym poczuciem niedosytu. W skrytości ducha liczyłem na rozgrzaną czerwoną lawę. Człowiek ma taką naturę, że domaga się więcej i więcej. Kiedyś na Etnie "wystarczyły mi" fumarole jako przejaw aktywności wulkanicznej, na wulkanie Pacaya „wystarczyła” mi rozgrzana do czerwoności lawa tkwiąca w szczelinach. A teraz z radością zobaczyłbym coś więcej.
Czas jednak na kolację. Już po ciemku nasi organizatorzy rozkładają stoliki, nakrywają do stołu, stawiają zupę fasolową, do tego himbasha – słodki i pikantny wegański chleb, wypełniony delikatnym aromatem zmielonego imbiru i kardamonu. Przyznaję, że zupa jest wyśmienita, biorę sobie – podobnie jak Alberto – dolewkę. Jest z nami para mieszana australijsko-hinduska, jest starszy pan będący członkiem rodziny Australijczyka. Rozmowy dotyczą, jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, doświadczeń podróżniczych i wrażeń. Atmosfera jest sympatyczna, na stole płoną świece. Nasza murzyńska obsługa bardzo się stara. Podaje kawę i herbatę w termosach, potem na stole pojawiają się wielkie tace z mięsem, ryżem i sałatką warzywną. Zanim najedzony wstanę od stołu zjadam podane na tacach owoce.
Około 21:00 rozchodzi się plotka, że wulkan ci uaktywnił. Szybka decyzja: idziemy! Przewodnicy zachęcają nas do wzięcia latarek, niektórzy, także Marcin, mają czołówki. Mnie musi wystarczyć komórka. Idę jako drugi za przewodnikiem. Muszę przyznać, że ma naprawdę szybkie tempo, ale też jestem jedyną osobą, która dotrzymuje mu kroku. Reszta grupy rozciągnęła się na długim odcinku i gdy się oglądam za siebie widzę w ciemności łańcuszek światełek. Mam takie poczucie, że trzeba się spieszyć w obawie, że wulkan na chwilę się uspokoi. Gdy docieram na brzeg kaldery w panujących ciemnościach dostrzegam rozżarzoną do czerwoności magmę w kilku miejscach po przeciwległej stronie kaldery. Raz na kilka sekund wylatuje powietrze pojedyncza bomba wulkaniczna. Ale to przecież dopiero początek widowiska. Z każdą minutą, z każdym kwadransem wulkan się rozkręca.
Co chwilę wulkan rozbłyska. W górę wylatują kolejne kawałki rozżarzonej lawy. Czasem zdarzają się całe serie, innym razem salwy. Te kęsy magmy przelatują może kilkadziesiąt metrów i spadają na zbocze kaldery. Żarzą się jeszcze przez moment i stopniowo ciemnieją. Odległość do hornito wynosi może siedemset metrów. Doskonale zdaję sobie sprawę, że podejście znacznie bliżej, tak na wyciągnięcie ręki jest niemożliwe, byłoby wręcz niebezpieczne. Nad kraterem cały czas faluje czerwona poświata. Wydawać im może że to buzuje piekielny ogień, lecz w rzeczywistości to podświetlone żarem płynnej magmy opary i gazy wydobywające się z wulkanu. I wreszcie widzimy to, na co wszyscy czekamy. W górę wylatują pióropusze rozżarzonej magmy i niczym sylwestrowe fajerwerki rozsypują się we wszystkie strony, ciągnąc za sobą smugi dymu. Każdy taki wybuch wzbudza aplauz wśród oglądających ten niezwykły pokaz podziemnych mocy. Ustawiłem aparat na kamieniu i wszystko to filmuję. Nasz Hiszpan i Australijczyk również wycelowali w tamtą stronę potężne obiektywy swych aparatów. Ale to nie koniec. Rozżarzyły się znacznie silniej dwa inne stożki hornitos i z nich również wylatują pojedyncze bomby wulkaniczne. Cały czas towarzyszy nam głośny, przejmujący szum wydobywających się gazów z położonej u naszych stóp kaldery. U podnóża hornito rozżarzyła się lawa. Może nastąpiło lokalne przegrzanie, może otworzyła się szczelina, nie umiem rozstrzygnąć. Znów wylatują w powietrze pióropusze czerwonej i pomarańczowej magmy i łagodnym łukiem opadają na zbocze. Patrzę na to wszystko jak urzeczony. Prawdę mówiąc, nie spodziewałem się takiego widowiska.
Po powrocie do obozowiska bierzemy bety z jeepa i rozkładamy się na przygotowanych leżankach. Wskakuję do swojego cienkiego śpiwora i przykrywam się pozostawionym kocem. Z pewnym zdziwieniem patrzę, jak Nicole rozbiera się do pasa i wchodzi pod prześcieradło. Wieje mocny wiatr i z pewnością zmarznie. Niebo jest zachmurzone, księżyc ledwo jest widoczny przez chmury.