Dzień: [0] [1] [2] [3] [4] [5] [6] [7] [8]


Dolina Kadisza – Bejrut

sobota, 10 IX 2011


Dzień zapowiada się ciekawie... | Monastyry uczepione skał | Młodzież maronicka śpiewa | | |


Na ostatni dzień pobytu w Libanie zostawiłem sobie nie lada atrakcję – Wadi Kadisza. Ze Świętą Doliną zetknąłem się już dość boleśnie przedwczoraj. Moje podrapane ręce i podarte spodnie sprawiają wrażenie, jakbym przedzierał się przez dżunglę. Dziś nie będzie tak hardkorowo. Pierwszym moim celem jest klasztor Mar Lichaa. Dwa dni temu nie udało mi się tam dostać z dna doliny, dziś zaatakuję go z drugiej strony.
Po skromnym śniadaniu złożonym z chleba, pomidorów i sera, pakuję się i zostawiając plecak w hotelu idę na lekko drogą prowadzącą na brzeg wąwozu vis-a-vis Becharre. Tam, przy restauracji Tripple T znajduje się wygodne asfaltowe zejście do doliny. Po 45 minutach marszu osiągam ten punkt i zaczynam schodzić do doliny ku klasztorowi. Krajobraz robi się coraz bardziej dziki, tu już nie ma zabudowań, tylko skały wokół. Budynek klasztoru, kościół i stojąca obok dzwonnica są położone tuż nad przepaścią. Z kościoła dobiegają do mnie mszalne śpiewy, widzę spóźnione dziewczę szybkim krokiem zmierzające na poranną mszę. Brama prowadzi na niewielki dziedziniec i dalej do kościoła. Staję w progu. Trwa liturgia, później zebrani maronici odmawiają Ojcze Nasz. Choć oczywiście słowa modlitwy są po arabsku, to sposób dzielenia tekstu na frazy i intonacja wskazuje bez wątpienia na znany na całym świecie Pater Noster.

Wracam na drogę prowadzącą do doliny. Serpentynom towarzyszą kamienne mury umacniające zbocza wznoszące się wysoko nade mną. Ta część doliny skryta jest w cieniu, ze skał bije przyjemny chłód. Mijam całoroczną szopkę bożonarodzeniową i kapliczkę, obie umieszczone pod skalnym nawisem przy zakręcie. Schodzę lekkim krokiem, delektuję się widokami. Próbują brzoskwiń, zrywam migdały. Podoba mi się tu! Zatrzymuje się samochód, kierowca zachęca mnie do podwiezienia. Merci! Zjeżdżamy z piskiem opon po serpentynach. Widzę przylepiony do zbocza po przeciwnej stronie doliny monastyr Mar Assia. Nad nim wynosi się pionowo kilkusetmetrowa ściana skał a wyżej miejscowość Becharre. Niesamowite! Tam właśnie chcę się znaleźć!
Dziękuję Libańczykowi za podwiezienie. On zjeżdża w dół doliny, ja muszę się wspiąć w górę. Kilkaset metrów asfaltu od skrzyżowania do monastyru zajmuje mi sporo czasu. Ale, co mogę poradzić na to, że winogrona akurat dojrzały!?
W monastyrze jest cichutko i pusto. Wchodzę do budynku. Częściowo mieści się w olbrzymiej grocie. Po prawej niewielki kościółek, ledwie kilka rzędów ławek. Ołtarz, obok na ścianie dwie drewniane ikony. Można by pomyśleć, że znajdujemy się w "naszym" katolickim kościele. Jest wszystko: stolik-pulpit pod mszały i Pismo Święte... Tylko te arabskie robaczki nie pasują do Biblii!
Przez boczną bramę wchodzę do niewielkiej groty. Tu znajduje się posąg Madonny, obok wykuty w ścianie grobowiec ze szczątkami któregoś z patriarchów maronickich. Pozostała część budynku to mieszczące się na dwóch kondygnacjach cele dla mnichów. Niektóre całkiem wygodne, z pełnym wyposażeniem ;-) W gablotach trochę pamiątek po eremitach: książki, oprawione zdjęcia, święte obrazy... Kolejny raz stwierdzam, że mnisi wybierają sobie piękne miejsca do życia. Czyż tak nie było z greckimi klasztorami w
Meteorach, buddyjskimi świątyniami w Tereldż i lamajskimi klasztorami w Serxu i Dardżylingu? A gruzińskie i ormiańskie kościoły wysoko w górach!?

Wracam na główną drogę biegnącą dnem doliny. Ku mojemu zadowoleniu asfalt się szybko kończy. Idę teraz zwykłym kamiennym traktem, stopy mnie trochę bolą, źle dobrane wkładki zaowocowały odciskami. Ale poza tym jest fantastycznie. Jestem tu praktycznie sam, raz na pół godziny przejedzie, kołysząc się na boki, samochód. Po drodze spotykam winogrona i figi. Robię wówczas odpoczynek. Jest tu parno i duszno, powietrze w dolinie jest nieruchome. Czasem odezwie się jakaś ptak ukryty w zielonym gąszczu. Nie przypuszczałem przed wyjazdem, że znajdę się w takim miejscu. Czuję się w tej gęstwinie prawie jak podczas "jungle walk" w National Chitwan Park. Prawie – bo nie spodziewam się, żeby z lasu wyskoczył nosorożec. ;-)
Zmierzam teraz w kierunku monasteru Ol. Qannoubine. Co prawda, z niedokładnej mapki pożyczonej z hotelu wynika, że tu w okolicy są też inne miejsca związane z Maronitami – eremy i zniszczone klasztory – ale nie dostrzegam bocznych dróżek. Zresztą cztery klasztory, które dziś zobaczę – wystarczą. Niepostrzeżenie opuściłem dno doliny. Trawersuję ją teraz po prawej stronie, potok pomknął w dół i cicho szumi sto metrów poniżej. Słyszę warkot silnika za sobą. Po kilku minutach wyprzedza mnie półciężarówka z ławeczkami dla pasażerów. Grupa wesołych nastolatków macha do mnie rękami i wykrzykuje "Where are you from?" i "Come with us!". Uśmiecham się i pozdrawiam gestem dłoni. Droga teraz zbiega nieco w dół, pojawia się kilka zabudowań. Podążam za śmiechem młodzieży, która opuściła swój "autokar" i skryła się gdzieś w środku drzew powyżej. Ścieżka doprowadza mnie przed niewielki budynek. Wchodzę do kościoła wciśniętego do niszy pod pionową kilkusetmetrową skałą. W kościele jest ciemno, niewiele wpada światła przez otwarte drzwi. Na stojakach płonie kilka świec. Atmosfera jest jak w
gruzińskich monasterach. Młodzi ludzie zasiedli w ławach, ktoś zaintonował kościelną pieśń, reszta podchwyciła. Bardzo miło słucha się ich śpiewu. Siadam przed ołtarzem i usiłuję sfotografować wyjątkowo ciemne malowidło w absydzie przedstawiające Chrystusa. Obraz jest zniszczony podobnie jak inne malunki w bocznych korytarzach. Najlepiej zachowały się malowidła na sklepieniu nawy głównej z maronickimi świętymi. Wychodzę. W drzwiach mijam grupy maronickich pątników – każdy z mężczyzn zaopatrzony jest w długi kij. Tuż przy kościółku znajduje się wejście do ciemnego korytarza prowadzącego w głąb groty. Po bokach niewielkiego pomieszczenia wykutego w skale znajdują się miejsca na trumny czy sarkofagi ze szczątkami miejscowych patriarchów.
Zaglądam jeszcze do innych pomieszczeń; domyślam się, że ten klasztor jest zamieszkały przez mnichów i często odwiedzany przez turystów, o czym świadczy sklepik z dewocjonaliami. Wystarczy zwiedzania. Próbuję jeszcze złapać w kadrze aparatu cały monastyr, lecz z przykrością stwierdzam, że z miejsca, w którym się znajduję, jest on trudny do sfotografowania.

Poniżej zewnętrznych murów biegnie ścieżka. Wybieram ją w nadziei, że zaprowadzi mnie do monasteru Hawqa. Utwierdza mnie w tym chłopak z grupy pielgrzymkowej, która rozłożyła swój obóz przy sanktuarium .... kilkaset metrów dalej. Dróżka prowadzi teraz wysoko ponad dnem doliny. Zbocze porośnięte jest sosnami i akacjami, innych gatunków nie rozpoznaję. Przeciwległa strona doliny jest teraz zacieniona, na pionowych skałach jakimś cudem zadomowiły się karłowate drzewka. Dostrzegam też kilka strumieni spływających do doliny. Siklawy na krawędzi doliny przypominają mi wypad do Słowackiego Raju.

[Tu brakuje opisu reszty dnia]
– powrót stopem z dzieciakami do Becharee
– powrót do Bejrutu


Następny dzień Powrót do Wstępu Powrót do Strony głównej