Dzień: [1] [2] [3] [4] [5] [6] [7] [8] [9] [10] [11] [12] [13] [14] [15] [16] [17] [18] [19] [20] [21] [22] [23] [24] [25] [26] [27] [28] [29] [30]


Chalus – Rasht

sobota, 26 VIII 2006


Poranek na targu | Moje osiemnaste morze :-) | Przejazd do Rashtu | Rozmawiamy z Irańczykami


Chalus nad Morzem Kaspijskim

Dziś od rana próbujemy odrobić wczorajsze zaległości: wymienić pieniądze dla Jarka oraz popływać w morzu. Zaczynamy od zdobycia żarcia na śniadanie: pomidory (3.000 IRR/kg), ogórki (5.000 IRR/kg), cebula (2.500 IRR/kg) – na bazarze duży wybór owoców i warzyw, są również bezużyteczne dla nas ryby: surowe, suszone i takie dziwaczne – pokryte czerwoną panierką. Jest tu mięsko smętnie zwisające na hakach, worki pełne obciętych kurzych łapek, a nawet krewetki. Takich gigantycznych krewetek zdaje się poszukiwał Jarek, ale ostatnio o nich nie wspomina. W olbrzymich kadziach leżą marynowane oliwki, obok marynowany czosnek i inne marynowane frykasy. Dużo tu smakowitych rzeczy i zapewne Piotrek z Warszawy przyrządziłby wyśmienitą ucztę. Nasze zdolności kulinarne, a może tylko potrzeby dietetyczne są jednak umiarkowane. Sandwicz lub chleb z pomidorami i serem równie dobrze mogą zaspokoić głód.
By jednak zdobyć choć trochę chleba muszę odczekać w kolejce 25 minut. Irańczycy biorą po kilkanaście placków chlebowych, piekarze ledwo nadążają z wyrabianiem i pieczeniem ciasta. Tu technologia tworzenia placka jest inna niż ta, którą poznałem w
Yazdzie. Po uformowaniu "bułeczki", ciasto jest przepuszczane przez zmotoryzowaną wyżymaczkę a następnie piekarz z pomocnikiem rozciągają ciasto niczym prześcieradło tworząc prostokąt i wrzucają do pieca. Gorące chlebki Irańczyk oskrobuje nożem z przyczepionych kamyków i rzuca klientowi na wykładzinę. Rasht: wieczorny handel

Po śniadaniu obchodzimy kilka banków w pobliżu – chcemy wymienić pieniądze. Odsyłają nas do Noshahr, sąsiedniej miejscowości. Merci, nie skorzystamy. Żegnamy się z mało uprzejmym hotelarzem (wczoraj, poproszony o trochę gorącej wody, skierował mnie na bazar) i idziemy na plażę. Jest ze dwa kilometry dalej. Taksówkarze chcą 10.000 IRR – śmiejemy się i proponujemy zasłyszaną miejscową cenę: 3.000 IRR. Ostatecznie jedziemy za 4.000 IRR. Muszę powiedzieć, że serdecznie mam dość tego użerania się z taksówkarzami. Przy powrocie zapłacimy 1.500 IRR i kierowca nie będzie chce więcej!
Plaża jest kamienista i zanieczyszczona. Cóż, to jednak centrum miasta, lepszym pomysłem byłoby zatrzymanie się gdzieś przy szosie biegnącej wzdłuż morza. Nie ma to jednak dużego znaczenia – nie zamierzamy się opalać a Jarek w ogóle nie ma ochoty na kąpiel. Ja dwukrotnie wchodzę do wody, jest ciepła, choć nie tak, jak w Zatoce Perskiej. Jej czystość też pozostawia wiele do życzenia. Trochę rozmawiamy oglądając nielicznych kąpiących się Irańczyków. Morze jest wyjątkowo spokojne. W oddali płynie kilka kontenerowców i tankowców, gdzieś za horyzontem leży
Azerbejdżan i Turkmenistan... O 10:15 kończymy plażowanie. Jestem usatysfakcjonowany – to moje osiemnaste morze w życiu.

Temperatura i wilgotne powietrze dają się już we znaki, wracamy po plecaki do hotelu. "Okazją" podjeżdżamy na terminal, Irańczyk mówi, że minibusów do Rasht nie ma i poleca taksówki. Kłamie, ale upał odebrał nam zdolność racjonalnego myślenia. Decydujemy się na savaris za 40.000 IRR od osoby (chciał po 50.000 IRR przy 4 pasażerach). Nasz wiekowy kierowca rozpędza samochód do 110 km/h, mimo to podróż jest męcząca i się dłuży. Do centrum Rashtu podjeżdżamy kolejną okazją (2x2.000 IRR) i bierzemy dwójkę w hotelu "Golestan" (75.000 IRR, umywalka w pokoju).
Rasht od razu wydaje mi się sympatycznym miastem. Mimo że jest nieco oddalony od morza, że nie ma tu ważnych miejsc do zwiedzania (uff! powiedziałby Jarek), czuję się tu dobrze. Może to za sprawą sympatycznego hotelarza lub znośnego pokoju? Może to zasługa uroczych Iranek i miłych Irańczyków tak często uśmiechających się i nas pozdrawiających?
Ciasteczka z Fuman Banki znowu nieczynne, wychodzi na to, że w Melli Bank można wymienić pieniądze dopiero jutro od 6:00–13:00 (w innym od 10:00). Narzuca się wniosek: wymieniać tam, gdzie się da i nie czekać do ostatniej chwili. W okolicach placu Enqelab znajduje się 5 kafejek internetowych, jestem zadowolony bo dostałem w końcu mejla z domu. Humor mi się od razu poprawia. Staram się nie myśleć o tym, co mnie czeka w Krakowie.

Na ulicy przyczepia się Irańczyk, "nauczyciel języków obcych". Chce nam wszystko powiedzieć i pokazać a nawet pomóc w wymianie pieniędzy. Wkrótce wyjaśni się, że nawet znajomości w banku nie sprawią, iż ktoś specjalnie otworzy dla nas okienko z wymianą walut. Odwiedzamy razem bazar (mnóstwo owoców!), facet cały czas do nas gada. Ostatecznie dolary wymieniamy w kantorze obok naszego hotelu.
Jarek proponuje lepsze jedzonko w knajpie. Przy sąsiednich stolikach randkujące irańskie pary, siedzą w bezpiecznej odległości naprzeciw siebie. Wcinają pizzę lub sałatki, my bierzemy kebab. Skropiona cytrynką jagnięcina jest pyszna, miękka i bez jednej chrząstki, do tego frytki, pieczone pomidory i pepsi cola – całość za 25.000 IRR
W kilku księgarniach oglądam albumy o Iranie, cena 12–20 USD zniechęca mnie mimo pięknej zawartości. Włóczymy się jeszcze po ulicach, wracamy po zmroku, zmęczeni. Przyznaję, że subtropikalny klimat wybrzeża kaspijskiego daje się we znaki. Liczyłem, że będzie tu chłodniej a powietrze bardziej rześkie. Akurat! Parno jest i gorąco! Chwilę wytchnienia mamy tylko w klimatyzowanych pomieszczeniach.
Do Jarka przyczepia się kolejny Irańczyk, niby chce nas zaprosić do domu, ostatecznie ze względu na późną porę (i tajemniczy telefon do żony) ograniczamy się do sympatycznej rozmowy w hotelowym hallu, w której uczestniczy również przyjaciel Irańczyka. Na zakończenie dostajemy od nich gifty w postaci... długopisów. No cóż, poczułem się jak Negr obdarowany przez białasa sznurem koralików. Zrewanżowałem się widokówkami z Krakowa, Jarek dał drobne pieniądze z orzełkiem na rewersie.
W nocy wentylator obdarzony metrowymi skrzydłami szaleje, o trzeciej Jarek go ucisza.

Następny dzień Powrót do Wstępu Powrót do Strony głównej