Dzień: [1] [2] [3] [4] [5] [6] [7] [8] [9] [10] [11] [12] [13] [14] [15] [16] [17] [18] [19] [20] [21] [22] [23] [24] [25] [26] [27] [28] [29] [30]


Choqa Zanbil – Shush – Khorramabad

piątek, 11 VIII 2006


Dwuzawodowiec, psiakrew! ;-) | Mój pierwszy ziggurat | Meczet... pałac... muzeum... | Sympatyczny Irańczyk | To muzeum trzeba zobaczyć! | Obiad u Hojata | "Masullah!"


Irygacja op persku

Budzi mnie szarpnięcie w ramię. "Shush!" W pośpiechu wysiadam wraz z wytatuowanym chłopakiem i gubię przy okazji kłódkę do plecaka. W półmroku chłopak prowadzi mnie na posterunek policji przy highway'u. Rozkładam się na karimacie, policjant przynosi mi koc.
Gdy słońce jest już pół palca nad horyzontem, pakuję się, myję i idę do miasta. Mimo wczesnej pory – jest po szóstej – łapię taksówkę. Cena 50.000 IRR za wycieczkę do Choqa Zanbil i z powrotem. Nawet nie chciało mi się negocjować ceny. Jestem i tak zadowolony, że tu dotarłem. Chwilowo mam dość stresów, chciałbym po prostu odfajkować ziggurat i wrócić do
Teheranu.
Jedziemy. Ja niby na wycieczkę a kierowca... do pracy. Irańczyk ma swoje pole kukurydzy i musi je doglądać. Piątek – świątek, nie ma zmiłuj się. Dwuzawodowiec, psiakrew! Skręcamy z szosy, stajemy przy polnej drodze, wzdłuż której płynie kanałem woda. Facet ściąga buty i spodnie, przebiera się w robocze ubranie i mówi, żebym szedł za nim. Zaczyna regulować dopływ wody do równoległego kanału przy pomocy śluz a następnie wyciąga zamelinowaną łopatę i zgrabnymi ruchami udrażnia lub zamyka system kanalików wyprowadzających wodę na jego pole z drugim już w tym roku zasiewem. Muszę przyznać, że system jest pomysłowy.
Irańczyk cały czas do mnie mówi w farsi. Zachęca mnie do robienia mu zdjęć, chwali się, że ostatnio wiózł Czechów. Niezły gość, chyba skończył studia na kierunku obsługi ruchu turystycznego ;-) Choqa Zanbil

OK, po pół godzinie jedziemy dalej. Teren jest pagórkowaty, półpustynny, nie można się więc dziwić, że ziggurat uchronił się przed wzrokiem ciekawskich przez 3.000 lat. Dopiero w 1935 roku został dostrzeżony z pokładu samolotu przez brytyjskich pilotów z kompanii poszukującej ropy naftowej. Po drodze mijamy muzeum w Haft Tappeh z wykopaliskami. Według Lonely Planet dziś zamknięte, trudno.
Ale oto i Choqa Zanbil: pośrodku równiny wyrasta gigantyczna budowla – największy ziggurat na świecie. A jeśli nie największy to najlepiej zachowany!. Kolejne piętra zigguratu tworzą stopnie o znacznie mniejszym nachyleniu niż w przypadku piramid schodkowych w
Egipcie (Sakkar). Brakuje również świątyni boga ognia, która stała przed wiekami na szczycie piramidy. Dostępu na wierzchołek obiektu bronią cztery bramy zamknięte na głucho, pozostaje mi więc okrążenie zigguratu. Spacer trwa ponad pół godziny. Wokół budowli znajdują się studnie, niby słoneczny zegar, resztki innych budowli. Udaje mi się w końcu odszukać zachowany w glinianym podłożu odcisk stopy dziecka; odcisk, który – jak złośliwie zauważa Lonely Planet – ciągle zmienia swe miejsce. Później podjeżdżamy do ruin na wzgórzu. Niewiele tu widać. Ech! Choć rozmiary fundamentów mogą świadczyć o wielkości świątyni, czy też pałacu, który tu stał trzy tysiące lat temu, wolałbym jednak, by nasi przodkowie nie niszczyli tak dokładnie budowli wroga.
Reasumując: Choqa Zanbil to miejsce wyjątkowe, obowiązkowe do zwiedzenia, chociaż powinno być wstępem do piramid egipskich. Choqa Zanbil

Wracamy do Shush. Driver domaga się dodatkowych 20.000 riali. Pokazuję mu kartkę, na której była zapisana trasa i cena. Irańczyk dalej się kłóci. No, co za ludzie! Jakież to zniechęcające...
No dobrze, wchodzę na dziedziniec meczetu, siadam w bocznej wnęce i przyglądam się islamowi: zaturbanionym mężczyznom myjącym ręce i stopy, zakwefionym kobietom spieszącym do grobu Daniela. Cały czas słychać śpiew rozlegający się z głośników, przy wejściu do meczetu kłębi się spory tłum.
Czas na zwiedzanie innych miejsc – zaczynam od wzgórza po przeciwnej stronie ulicy. Żołnierze w budce sprzedają łączone bilety do Cheteau de Morgan i Pałacu Dariusza I. Ci, którzy chcą zaoszczędzić 4.000 IRR mogą skorzystać z otwartego wejścia od tyłu. Z Pałacu Dariusza pochodzącego z 521 roku p.n.e. niewiele pozostało. Mam nawet podejrzenia, że te rozległe ruiny w postaci równych 50-centymetrowych murków są dziełem współczesnych konserwatorów. Tym niemniej to, co przetrwało ze starożytnej siedziby króla daje wyobrażenie o ogromie budynku i o potędze państwa Dariusza I. Powyżej pałacu wznosi się twierdza zwana zamkiem de Morgana. Wzniesiona przez francuski korpus ekspedycyjny miał służyć niby do ochrony archeologów przed arabskimi i lorestańskimi koczowniczymi plemionami. Zdaje się jednak, że twierdza stoi na terenie królewskiego miasta. Gdy i ona popadnie w ruinę, przyszli archeolodzy dokopią się do ciekawych warstw...
Shush: prze meczetem z grobem Dawida Shush: meczet z grobem Dawida
W rosnącym z każdą chwilą żarze obchodzę twierdzę dookoła. Nie można wejść do środka, szkoda, liczyłem na trochę wytchnienia w cieniu. Ledwie żywy dochodzę do kasy, żołnierze dbają o interes miasta i namawiają mnie na wizytę w muzeum tuż obok. OK, skoro ceny wszystkich wstępów poszły tak bardzo w dół – jestem chętny do oglądania wszystkiego! A jest na co popatrzeć. W muzeum dużo eksponatów pochodzących z okolicznych wykopalisk. Sasanidzkie naczynia na perfumy, glazurowane naczynia zarówno z epoki Sasanidów jak i Partów. Jest tu kamienny sarkofag achememidzki, nieco poobijana statua Herkulesa, miał chłop i tak szczęście z kolejnej rzeźby zostały tylko same stopy... Dalej mamy wykonane z brązu wyposażenie wojownika z epoki Achememidów, piękny, również brązowy ornament pochodzący, bagatela! z przełomu 2. i 3. tysiąclecia przed naszą erą. Na koniec pozostawiono zwiedzającym najstarsze zabytki elamickie – te znalezione w pobliżu Choqa Zanbil: lampki oliwne, potłuczone gliniane elementy i niecodzienne obrzędowe maski z terakoty.
Shush: zamek de Morgana i ruiny Pałacu Dariusza

Uprzejmy pracownik muzeum odwozi mnie swym motocyklem na dworzec minibusów jadących do Andimeshk. Zanim ruszymy dalej, trwają przetasowania pasażerów dopóty, dopóki mężczyźni nie znajdą miejsc obok mężczyzn a kobiety obok kobiet. Cóż, tu w Iranie jest pełna segregacja. Raz tylko w wypchanym volvo widziałem scenkę, gdy steward zapytał samotną panienkę, czy młody chłopak może się do niej dosiąść.
W półtorej godziny później popełniam błąd: zamiast jechać na terminal minibusów w centrum Andimeshk, niepotrzebnie wysiadam na głównym dworcu autobusowym zlokalizowanym na przedmieściu. Są stąd autobusy do
Teheranu, lecz jedynie volva za 70.000 IRR. Okazją dojeżdżam więc do centrum (4.000 IRR) i pakuję się do kolejnego busa jadącego tym razem do Khorramabadu. To przez to miasto przejeżdżałem w drodze do Shush. Podczas dwuipółgodzinnej jazdy zapoznaję się z Hojatem, 24-letnim studentem informatyki. Teraz wraca od siostry do rodzinnego miasta. Dopiero dziś mogę w pełni podziwiać górskie krajobrazy prowincji. Droga wzdłuż rzeki Ab-e Seimarre jest naprawdę malownicza.

W Khorramabadzie okazuje się, że można dostać tylko bilety na volvo na 23:30 lub łapać na jakimś rondzie przelotowe mercedesy. Na razie idziemy zwiedzać twierdzę Falak-ol-Aflak . Od razu musze powiedzieć, że mimo niezbyt entuzjastycznych opisów w LP, miasto wydało mi się dość sympatyczne. Może to za sprawą przepływającej pod kilkoma mostami krętej rzeki? Albo pięknej sylwetki twierdzy górującej nad miastem? Spieszymy się: twierdzę zamykają o 15:00. Chociaż jestem obciążony plecakiem Hojat ledwo za mną nadąża. Chcę zapłacić wstęp za nas obu, Irańczyk się sprzeciwia, i nie ustępuje. Czuje się gospodarzem i będzie płacić za wszystkie przejazdy w mieście (a było ich 6).
Shush: bogini Matka-Ziemia Twierdza jest potężna, trudno uwierzyć, że pochodzi jeszcze z ery sasanidzkiej (226-651 r n.e.). Robimy sobie fotki, obiecuję wysłać miłemu gospodarzowi. W muzeum (osobny bilet) przyczepia się do nas anglojęzyczna Iranka z rodziną. Chce mi opowiadać o tutejszych zbiorach i oczekuje pytań. Tych chwilowo nie mam, kobieta ma zawiedzioną miną. Zgromadzono tu eksponaty archeologiczne i etnograficzne z Lorestanu. Wyjątkowo miły odbiór zapewniają pieczołowicie odtworzone modele ludzkie i scenki rodzajowe. Oglądam więc kolorowe sukienki ozdobione cekinami, przedmioty codziennego użytku, od czajników przez elementy wyposażenia jeźdźca po broń i dywany. Iranka opowiada mi o zwyczajach związanych z pochówkiem: obcinaniem włosów zmarłemu umieszczonemu paznokciami zgrzebnym worku na koniu, drapaniu paznokciami twarzy do krwi (lamentation). Obok scena zaślubin: młoda para ma przygotowany namiot (rzecz dotyczy wpółkoczowniczych plemion zamieszkujących Lorestan), wokół gromadzi się rodzina i krewni, zjeżdżają się goście na koniach... Dalej mamy naturalnej wielkości modele Irańczyków wyrabiających buty, tkaniny, dywany, przędzących wełnę, mielących ziarno, piekących chleb. Dużo, dużo tego...
Iranka pokazuje nam nagrobek: pionowa rzeźbiona płyta poświęcona jest mężczyźnie, sceny ukazują polowania – pewnie był myśliwym; kobieta leży pochowana osobno, pod skromniejszą poziomą płytą. Przy wielkich dzbanach, zaklasyfikowanych przez naszą przewodniczkę jako naczynia na ziarno, zatrzymuję się, i z niewinnym uśmiechem pytam, czy aby nie przechowywano w nich wina. Iranka początkowo gorąco zaprzecza, później rezygnuje z politycznej poprawności i skłonna jest zmienić zdanie... Jeszcze sesja fotograficzna na dziedzińcu i solenne przyrzeczenie, że przyślę wszystkim zdjęcia. Lorestan

Hojat zaprasza mnie na obiad do siebie, mieszka na przedmieściu, podjeżdżamy dwoma "okazjami". Dom jest nowocześnie zaaranżowany, olbrzymi salon wyścielany dywanami, poduszki dla mężczyzn pod prawą ścianą, kobiety mają miejsce po przeciwnej stronie, w kącie panoramiczny telewizor. Z boku salonu duża wnęka wypełniona roślinami – istna dżungla. Aneks kuchenny oddzielony od salonu zgrabnym kontuarem, wielka lodówka, nowoczesna kuchenka. Wystrój psuje kilka lichych gazetowych plakatów powieszonych na ścianie.
Hojat przedstawia mi swoją matkę, brata, jego żonę i ich maleńkie dziecko; dalej drugiego brata z kolejną siostrą. W sumie jest ich sześciu braci i dwie siostry. Wypytują mnie o różne rzeczy dotyczące mnie, rodziny i obu krajów. Podczas rozmowy kobiety siedzą pod przeciwległą ścianą – tam ich miejsce. W półtorej godziny później siostra wnosi stół, czyli rozkłada obrus na dywanie, pojawiają się półmiski z jedzeniem: ryż z rodzynkami, mięsko zawinięte w placki chlebowe (by nie wystygło), miseczki z zieleniną (między innymi świeżo zerwana cebula i mięta). Do tego lekko posolony kumys. Jedzonko jest pyszne.
Khorramabad: Falak-ol_Aflak

Hojat ustala "Now relax", kładziemy się na dywanach w przepisowej pozie na boku. Pojawia się herbata, maczamy koniuszek niekształtnej kostki cukru w napoju i umieszczamy pod policzkiem. Pijemy herbatę powoli, palcami trzymając miseczkę za brzeg, zupełnie inaczej niż każe zwyczaj w Mongolii. Brat Hojata pyta mnie o Hezbollah, o poglądy Polaków na temat irańskiego terroryzmu. Przedstawiam swoje zdanie w tej kwestii, mówię o naszym udziale w siłach pokojowych, o historii najnowszej, o podziałach wśród Polaków, o koegzystencji narodów na Bliskim Wschodzie i irańskim programie nuklearnym. Dziękują mi, są wdzięczni za takie a nie inne poglądy. Rozmawiamy jeszcze o sprawach ekonomicznych, służbie zdrowia, kosztach utrzymania w Polsce. Czuję się świetnie.
Pojawia się kamera, muszę się przedstawić i opowiedzieć o sobie. Wykorzystuję okazję, by podziękować za gościnę, opowiadam o zwyczajach wielkanocnych i jako skromny upominek daję dwie kolorowe krakowskie pisanki. Gospodarze rewanżują się, ale w jaki sposób! Dostaję olbrzymi koc wełniany z tradycyjnym irańskim wzorem. No, niech mnie! Trochę przesadzili, bo te prezenty są nieporównywalne. Niestety, nie mam już nic więcej... Brat Hojata podaje mi swego nowonarodzonego synka. Ma 6 tygodni i jest taki maleńki. Delikatnie podnoszę go i głośno trzykrotnie wypowiadam słowa "masullah!". Błogosławieństwo obcego mężczyzny zapewni mu zdrowie i powodzenie w życiu.
Żegnamy się. Wiadomo: najpierw z mężczyznami, uścisk dłoni, później ukłony dla kobiet. Hojat odwozi mnie do centrum, kupuje bilet na volvo i znów nie chce ustąpić z pieniędzmi: "We are friends". Na pożegnanie – misiaczek.
Noc upływa spokojnie. Trochę żałuję, że nie wysiadłem w Qom, za późno się zorientowałem, gdzie jestem.
Hojat
Khorramabad: nagrobek
Khorramabad: suknia
Khorramabad: irańska rodzina
Khorramabad: w domu u Hojata

Następny dzień Powrót do Wstępu Powrót do Strony głównej