Dzień: [1] [2] [3] [4] [5] [6] [7] [8] [9] [10] [11] [12] [13] [14] [15] [16] [17] [18] [19] [20] [21] [22] [23] [24] [25] [26] [27] [28] [29] [30]
Wyjazd nad Morze Kaspijskie | Majestatyczny Demavend | Gdzie by tu zanocować?
W Teheranie autobus zajeżdża na południowy dworzec a nie na wschodni, jak podaje Lonely Planet. Mam bliżej do hotelu, ale nie mogę sprawdzić godzin odjazdów w kierunku Amol. W "Mashhadzie" po staremu. Jarek akurat bierze prysznic, streszczam mu wydarzenia ostatniego dnia, a następnie również idę pod prysznic (5.000 IRR). Jarek ma dobrą wiadomość dla mnie – odnalazł w pokoju zgubioną przeze mnie kartę do aparatu. Jemy śniadanie i jedziemy metrem na przystanek Hussein Sq. Pech! Stacja jest w remoncie, pociąg zatrzymuje się dopiero na następnym przystanku. Irańczyk prowadzi nas na Majdan Hussejna, razem jedziemy trolejbusem na terminal wschodni. Autobus do Amol już czeka, gotowy do odjazdu, zajmujemy ostatnie dwa miejsca. Przez pierwszą godzinę męczymy się ze śmierdzącymi skarpetkami jakiegoś Irańczyka.
Wyjazd do Amol miał tylko jeden ważny powód. Otóż, spośród różnych dróg prowadzących nad Morze Kaspijskie, tylko z tej można zobaczyć Demawend – najwyższą górę Iranu, uwiecznioną także na 1-chomeinowym banknocie (10.000 IRR). To mój kolejny kaprys: jeśli nie będę wchodził na tę piękną górę, niech choć ujrzę to, co straciłem!
Do gór Elburs (zwanych z angielska Alborz) z Teheranu niedaleko. Ale zanim się opuści stolicę – trzeba przez dobrą godzinę przeciskać się przez zatłoczone ulice. W przewodniku i relacjach w sieci zachęca się czytelników do wycieczki do północnych, wyżej położonych dzielnic, by obejrzeć panoramę Teheranu. Mi wystarczył widok, który ujrzałem dziś rano wjeżdżając do miasta. Widok wspaniały, zapierający dech w piersi: ciągnące się aż po horyzont morze domów z wystającymi tu i ówdzie, wieżowcami, minaretami i wieżą telewizyjną. A wszystko to w otoczeniu skalistych gór. Musiał mieć Jarek piękny obraz podczas nocnego podchodzenia samolotu do lądowania.
Jedziemy i jedziemy przez góry, lecz żaden szczyt nie wygląda na Demawend. Niebo jest zachmurzone i zaczynam się obawiać, że powtórzy się sytuacja Gogha Shan(?) – świętej dla Tybetańczyków góry koło Kangdingu. Ale w końcu jesteśmy w Reyneh, irańskim Zakopanem. Jest i Demavend (5671 m n.p.m.) – wyraźnie górujący nad innymi szczytami. Na stokach góry, w żlebach wieczny śnieg, nie widać jednak – choć sobie tak wyobrażałem – czapy lodowej na szczycie. Cóż, autobus jedynie przemyka przez miejscowość, ta krótka znajomość z górą musi mi wystarczyć. Widoki zresztą w dalszym ciągu są atrakcyjne. Jedziemy szeroką, wijącą się rzeczną doliną. Czasem wjeżdżamy do tunelu lub pod osłonę chroniącą samochody przed spadającymi głazami.
Od pewnego momentu następuje stopniowa zmiana w wyglądzie gór: to już nie nagie, surowe skały, osty i trawa, tu już rośnie las, prawdziwy, taki jak w Polsce: z jodłami, bukami, topolami...
To zasługa dużo bardziej wilgotnego klimatu na północnych stokach Elbursu i łagodzący wpływ Morza Kaspijskiego znajdującego się ledwie kilka, kilkadziesiąt kilometrów na północ. Łatwo się zorientować, że okolica stanowi cel weekendowych wycieczek teherańczyków: na poboczach, nad rzeką, w lesie, wszędzie stoją samochody. Irańczycy piknikują w cieniu drzew. Przy drodze ustawione są stoiska z pysznymi pomarańczami i arbuzami...