Dzień: [1] [2] [3] [4] [5] [6] [7] [8] [9] [10] [11] [12] [13] [14-15]
Tu się mówi po kreolsku! | Ou pale kreyol? | A posprzątajcie tu! | Ojcowie Haiti | Jeszcze trochę historii... | A jednak... wracamy! | Santo Domingo po raz drugi
Alarm komórki wyrywa nas ze snu. W pokoju jak w ciemnicy, przez małe okienko sączy się nikłe światło brzasku. A więc przeżyliśmy tę noc. O dziwo, prąd jest, udaje mi się zagotować wodę na kawę. Około 7:00 rano jesteśmy gotowi do opuszczenia tego przybytku rozpusty. Odsuwam komodę tarasującą drzwi; w barze, oczywiście, o tej porze nikogo nie ma. Krata w drzwiach jest zamknięta na kłódkę, trochę się z nią szarpię, ale po chwili przychodzi zaspana Haitanka i wypuszcza nas
– Bye!
– Orevwa! – odpowiada po kreolsku.
Idziemy w stronę miejscowego dworca. Tam gdzieś powinny być busy jadące do stolicy. Faktycznie, przy głównej drodze znajduje się przystanek, na który co chwilę podjeżdżają kolorowe autobusy i furgony. Miejscowi pokażą nam ten odpowiedni. Zajmujemy miejsca w kolorowym furgonie; są tam, właściwie, tylko dwie długie ławki po bokach. Trochę przypomina mi to podróżowanie jeepney’ami po Filipinach, którymi pędziliśmy przez miasta albo wlekliśmy się niemiłosiernie w zależności od natężenia ruchu. A teraz z okien pojazdu oglądamy przedmieścia Port-au-Prince.
– Okropność! – mówi Małgosia patrząc na slumsy – Po co ja tu przyjechałam!?
– Co, nie podoba ci się? Bardzo fajne widoki, zobacz, jakie gustowne stoliczki z parasolami – odparowuję.
Na ustawionym przy jednym z minibarów parasolu dostrzegam napis "Bon poul kreyol la". Nie do końca rozumiem jego treść, ale, zdaje się, że to reklama czegoś kreolskiego.
– Poul, co to może być?
– Może jak pollo po hiszpańsku? – zastanawia się Małgosia.
No, jasne! To musi być „Dobry kurczak po kreolsku”!
– Wciąż zapominam, że tu mówi się głównie po kreolsku – zwracam się do towarzyszki podróży.
– To dlatego nic nie rozumieliśmy wczoraj na dworcu – śmieje się Małgosia.
Kreolski, czy to w wydaniu afrykańskim czy środkowoamerykańskim, zawiera mnóstwo słówek francuskich, angielskich, holenderskich, portugalskich i hiszpańskich, ale trzeba dobrze się wsłuchać w tę mowę, żeby usłyszeć i zrozumieć odpowiednie – często mocno zmienione – słówko. Tak, jak na innych wyspach karaibskich, tak i tu, kreolski jest uważany, a w każdym razie był powszechnie uważany, za język ludu, czyli de facto Murzynów. Elity, czy to pochodzenia europejskiego, czy też elity miejscowe posługiwały się głównie francuskim (Haiti, Martynika, Gwadelupa) lub angielskim (Barbados, Saint Lucia, Jamajka). Odkąd w 1961 roku kreolski w Haiti został drugim językiem urzędowym, na pewno jego znaczenie wzrosło. Nie sądzę jednak, by na oficjalnych spotkaniach na szczeblu rządowym lub w biznesie używano języka kreolskiego.
– Ciekawe, w jakim języku prowadzone są tutaj msze – zastanawiam się głośno – Na Filipinach byłem na mszy dwujęzycznej. Ksiądz wygłaszał kazanie i prowadził liturgię po filipińsku a potem powtarzał frazy po angielsku. No, ale to było na wsi i może w ten sposób kościół edukował miejscowych – dywaguję.
A oto próbka kreolskiego tekstu opisującego Haiti:
Ayiti, rele tou Repiblik Ayiti se yonn nan peyi nan Gran Zantiy ki okipe tyè lwès sou zile Ayiti oswa Kiskeya nan lang premye abitan yo. Kapital Ayiti se Pòtoprens.
Se gras ak leve kanpe esklav Sendomeng yo Repiblik Ayiti rive kale nan lane 1804. Se premye peyi nwa ki rache libète li poukont li anba men lame fransèz. Popilasyon premye leta ki sòti anba chenn lesklavaj epòk kolonyalis ak rasis la gen plis nwa pase blan. Se Ayisyen nwa lwès yo ki te ede Ayisyen milat lwès yo kwape moun otorite panyòl yo pou yo jwi endepandans kont Espay. Pandan 25 lane tou de pati yo te fè youn, yo te gen menm prezidan Jean-Pierre Boyer. Men menm Jan sou konplisite politik jeneral Ferrand ak yon ti ponyen fransè te fè Espay okipe pati Lès la. Se konsa Lafrans redivize li ankò ak zafè dèt pou lendepandans lan ki merite jistis ak reparasyon.
Ayiti se yon repiblik ki kòmanse fè eksperyans ak demokrasi depi lane 1987. Peyi Dayiti konnen yon diktati sòti nan lane 1957 jiska 1986 anba men François Duvalier ak Jean-Claude Duvalier. Aprè mouvman sosyal ki rive pran nan tout peyi a, Jean-Claude Duvalier rive kite pouvwa nan dat 7 fevriye 1986 la. Aprè depa Prezidan Jean-Claude Duvalier, Repiblik Ayiti rive genyen yon lòt konstitisyon nan dat 29 mas 1987. Depi kèk tan Ayiti se peyi ki ap eseye òganize tèt li ak rekonstwi li sitou aprè gwo tranblemanntè 12 janvye 2010 la kite ravaje li kote plis pase 300.000 moun mouri. Goudougoudou sa a te kraze yon pati nan peyi a.
Nasz bus zjeżdża w stronę wybrzeża. Kiedyś zapewne tereny nadmorskie były narażone na plagę malarii a tam, w górach za nami, w Petionville powietrze było lepsze. Nic więc dziwnego, że wyżsi urzędnicy i biznesmeni uciekali z zatłoczonej stolicy na okoliczne wzgórza. Na mapie Petionville dostrzegłem ambasadę brazylijską i holenderską; wiele innych placówek dyplomatycznych wyniosło się z centrum stolicy.
Jedziemy dość szybko zatrzymując się na żądanie i podejmując pasażerów z drogi. Przedmieścia Port-au-Prince faktycznie nie wyglądają zbyt dobrze. Sprawiają wrażenie jakby były w budowie albo raczej – podczas rozbiórki. Wszędzie walają się śmieci, kartonowe pudła, gruz.
– Przydałby się im Dzień Sprzątania Świata – wzdycham.
– Raczej rok! – precyzuje Małgosia.
Im bliżej centrum, tym więcej jest straganów ustawionych wzdłuż ulicy. Nie mogę zrozumieć, dlaczego ci ludzie, którzy tu spędzają większość dnia sprzedając swoje towary, nie uporządkują swojego otoczenia. Przecież mogliby pozamiatać te śmieci albo pozbierać gruz i kamole, uporządkować "własny" teren. Ja rozumiem, że trzęsienie ziemi z 2010 roku zrujnowało im domy, ale minęło już sporo lat! Do zadbania o swoje otoczenie wystarczy miotła i trochę farby.
– Wygląda na to, że wraz ze zniszczeniem miasta zostało zniszczone ich poczucie estetyki – mówię.
– To chyba jednak kwestia mentalności – stwierdza Małgosia.
– Może i tak – przytakuję.
Wysiadamy gdzieś w centrum. Nie mamy właściwie planu zwiedzania stolicy, bo też i zwiedzać nie ma czego. Był tu, owszem, Pałac Prezydencki (Palais National), ale – poważnie uszkodzony przez, jak tu mówią, goudougoudou – został zrównany z ziemią w 2012 roku w stulecie wybudowania. Na razie prezydent wyprowadził się do Petionville i obiecał, że postawi replikę pałacu. Zobaczymy. Są tu również Pola Marsowe (a jakże!), jest także zrujnowana katedra, do której – ponoć – warto zajrzeć, ale generalnie czuję się tutaj jak w San Salvador, stolicy Salwadoru: duże miasto z niczym. Z pewnością stolica Haiti nie znajdzie się w czołówce moich ulubionych.
Idziemy ulicami pilnując małych plecaków zawieszonych na ramieniu. Te ulice nie wyglądają zbyt ciekawie. Owszem, są kolorowe, pełne straganów, widzę, na przykład, rozłożony pod ścianą książki miejscowy antykwariat. Ludzie zaaferowani swoimi sprawami spieszą się do pracy lub wracają z zakupami.
– Chodźmy się przejść w tamtą stronę – mówię patrząc na mapę w komórce – tam powinien być park.
Faktycznie, po chwili dochodzimy do rozległego skweru, przy wejściu znajduje się coś na kształt pomnika. Dziesięciometrowy obelisk z napisem La Constitution de 1801 a poniżej wypisy z tejże konstytucji, mówiące o tym, że gwarantuje się wolność ludzi, że własność jest świętością i różne inne rzeczy ważne w życiu obywatela. Najwyraźniej jednak te treści nie są dość ważne dla władz, skoro monument jest tak bardzo zaniedbany, zniszczony wręcz: marmurowe płyty gdzieniegdzie poodpadały, inne są pokryte resztkami ulotek czy plakatów.
Przechodzimy na Pola Marsowe.
– No, raczej nie przypominają mi Paryża... – zauważa Małgosia.
No, pewnie! To tylko skwer z alejkami i pomnikiem na podwyższeniu. Opodal stoi kiosk z lodami i sloganem "Black the best".
– Pewnie chodzi o lody kakaowe – śmieję się.
Dwadzieścia metrów dalej znajduje się wspomniany monument. Pomnik konny przedstawia Jeana Jacquesa Dessalinesa w generalskim mundurze z dłonią podniesioną w powitalnym geście. Trzeba przyznać, że miał facet barwne życie. Zaczynając od prostego wojaka z nizin społecznych robił karierę w armii Napoleona, by później go zdradzić i przyłączyć się do powstania niepodległościowego. Potem poszło łatwo: został generałem, potem gubernatorem młodej republiki. Na koniec, po podpisaniu konstytucji mianował się cesarzem Jakubem I. No... klawe cysorz miał życie, ale koniec nędzny – zamordowany został przez własnych żołnierzy. Zasłużył sobie na to sprawując w ostatnich latach okrutne rządy.
Dwa kroki dalej, obok Musée du Panthéon National, kolejny pomnik konny – tu uhonorowano drugiego z ojców narodu – Henriego Christophe’a. Ten również zrobił karierę Dyzmy. Zaczynając od statusu niewolnika, wykorzystał odpowiedni moment w historii wyspy przyłączając się do powstańców. Karierę wojskową zrobił pod skrzydłami Toussainta L’Ouverture’a a po zamordowaniu Jakuba I został wybrany prezydentem Haiti. Okres drugiej republiki szybko się skończył, gdyż Chritsoph zapragnął być królem. No i został przybierając imię Henryka I. Skromnie, bo mógł się ogłosić cesarzem. Pod jego rządami kraj szybko rozwijał się gospodarczo i cywilizacyjnie; cóż z tego, kiedy (jak wiadomo) ryba psuje się od głowy: rządy żelaznej ręki zmieniły się despotyczną tyranię i, po krótkim okresie zamętu, schorowany król, nie widząc przed sobą przyszłości, targnął się na życie strzelając sobie złotą (lub srebrną) kulą w serce.
Gdzieś dalej zza drzew wyłania się dziwna konstrukcja przypominająca szyb górniczy i to z betoniarką na szczycie. Zapewne, w zamyśle miało to być dzieło sztuki natomiast we mnie wzbudza bardzo, bardzo mieszane uczucia. To, co widzimy, ta kupa żelastwa, to Bicentennial Monument z 2004 roku upamiętniający 200-lecie niepodległości. Cóż, historia Haiti jest równie burzliwa jak historia Polski. Wojna za wojną, rewolty, powstania, zamachy stanu. Tyle, że my nie mieliśmy aż tylu dyktatorów. Chociaż Dyzma się nam trafił...
Nie wiem, czy Haitańczykom Polska kojarzy się pozytywnie czy nie. Faktem jest, że Polacy walczyli z haitańskimi powstańcami – ponosząc zresztą klęskę za klęską. Cóż, nie zawsze walczyliśmy w naszym interesie i nie zawsze w dobrej sprawie. Często o tym zapominamy powtarzając do znudzenia o walce "za wolność naszą i waszą"... Ciekawe natomiast, czy Haitańczycy pamiętają jeszcze mecz piłkarski na Mundialu w 1974 roku, kiedy ich rozgromiliśmy 7 do 0...
Mijamy Place des Martyrs, jest tu obok sławny pomnik Le Marron Inconnu. Bezimienny niewolnik przyklęknął na jedno kolano, zadarł głowę do góry i pije wodę z muszli. Monument chyba ciekawszy niż ten, który widziałem na wyspie Goree w Senegalu. To właśnie od Maronów, zbiegłych w góry niewolników, zaczęło się powstanie na wyspie. Toussaint Louverture, wyzwoleniec, którego imieniem jest nazwany sąsiedni plac, zjednoczył powstańców i, wraz z nimi, walczył z Brytyjczykami i Hiszpanami wypierając ich z kraju. Jednak jego chwiejna polityka względem metropolii spowodowała, że popadł w niełaskę Francuzów i marnie skończył w burgundzkim więzieniu. Tym niemniej, jego wkład w uzyskanie niepodległości jestniewątpliwy – zyskał więc miano jednego z ojców Haiti (czwartym był generał Petion, już wspomniany).
Tuż obok, za parkanem obwieszonym makatkami znajduje się biały duży budynek. To Cour de Cassation, aktualnie w remoncie. Zdaje się jednak, że tu wszystko jest w remoncie, łącznie z rządem i gospodarką.
– Piotr, ty chcesz tu zostać do jutra? – pyta Małgosia.
Faktycznie, trzeba podjąć jakąś decyzję.
– Myślę, że nie będziemy jechać do północnej części kraj, do Cap Haitiens. Jest tam w pobliżu jakaś twierdza (Citadelle La Ferrière) i ruiny pałacu królewskiego Sans-Souci. Teoretycznie moglibyśmy stamtąd jechać do Dominikany na półwysep Samana.
Patrzę pytająco na Małgosię.
– Wracajmy dziś do Santo Domingo – odpowiada.
Zgadzam się z nią.
– W takim razie trzeba zorganizować sobie transport powrotny.
Miejscowi wskazują nam kierunek do miejsca, z którego odjeżdżają autobusy do Dominikany. To parę przecznic dalej, może dwa kilometry, ciężko się po kreolsku dogadać. Dzielnica, przez którą idziemy, nie wygląda zbyt przyjemnie. Ulice są coraz bardziej opustoszałe, przechodniów i samochodów prawie nie ma. Wreszcie dochodzimy do jakiegoś skrzyżowania, przy którym na podwórku stoi autobus. Mężczyźni siedzący przy nim mówią, że autobus odjedzie o 16:00. Albo nie odjedzie. Bo jest na razie zepsuty. Na transport czeka również w pobliżu jakiś czarnoskóry pasażer, podchodzę do niego. Haitańczyk kręci głową, że raczej ten autobus dziś nie pojedzie. Myślę, że ma rację, trzeba poszukać innej opcji. Wracamy do centrum, tam wskazują nam inny dworzec autobusowy w południowej części miasta.
– Idźcie tą drogą, za bankiem będzie rzeka a potem skręcicie w lewo.
Bank był. Natomiast z rzeczki pozostało wyschnięte koryto.
– Makabra! – zgodnie oceniamy przechodząc przez most – taki syf rzadko kiedy można spotkać.
Nawet w Indiach nie widziałem takiego śmietnika – koryto zawalone jest plastikowymi rzeczami, resztkami jedzenia, złomu, odpadów roślinnych, śmieci różnego rodzaju. Na tym pobojowisku grzebią kury, kręcą się psy wyjadając jakieś resztki. No, rozumiem, że ciężko byłoby to uprzątnąć, ale otoczenie robi przygnębiające wrażenie.
Dalsza część miasta jest w miarę zadbana. Szyldy ozdobione nożyczkami, grzebieniem i napisem "Kwafeur" zachęcają klientów do odwiedzin. Zawsze mam wrażenie, że w tych biednych krajach jest nadreprezentacja zakładów fryzjerskich i warsztatów samochodowych. Skręcamy z głównej ulicy i po przejściu kilkuset metrów faktycznie odnajdujemy dworzec autobusowy. Stoi tu parę pojazdów, sądząc po wyglądzie, obsługujących głównie lokalne trasy. W biurze upewniamy się, że faktycznie dziś w południe odjeżdża autobus do Santo Domingo. To jest już za godzinę, trzeba więc podjąć ostateczną decyzja, czy zostajemy tu do jutra czy odjeżdżamy. Głosowanie jest krótkie: 2 do 0. Trzeba więc kupić bilety, które, ku naszemu zaskoczeniu, kosztują tylko po 25 dolarów od osoby (czyli dużo taniej niż w Caribe Tours). Cóż, nie spodziewam się zbyt wypasionego autokaru. Panienka za kontuarem ogląda z zaciekawieniem nasze paszporty, spisuje dane do biletów.
– Ciekawe, czy zaoferują polisę ubezpieczeniowej na podróż – żartuję sobie.
Przypomina mi się podróż autobusem z Cuzco do Limy: tam pobierali od pasażerów odciski palców – ułatwia to identyfikację zwłok po stoczeniu się autobusu w andyjską przepaść.
Musimy kupić jeszcze coś do jedzenia na drogę a czasu pozostało jest mało.
– Poczekasz?
– Poczekam.
Biorę z sobą mały plecaczek i szybkim krokiem wracam na główną ulicę. Po drodze jakiś czarny sprzedawca z kiścią bananów odrywa się od latarni, na której się opiera, i proponuje mi zakup owoców. Odrzucam jednak tę propozycję, bo szukam czegoś lepszego na drogę. Sklep spożywczy, do którego wchodzę, to właściwie wielki hangar dyskontowy z towarami rozłożonymi na podłodze. Mogę tu, co najwyżej, kupić sok i colę (razem 300 HTG), nie ma ani chleba, ani owoców. W takich chwilach zawsze doceniam polskie realia, kiedy nawet w małym wiejskim sklepiku można wszystko dostać: i pieczywo, i nabiał, i mięso, i owoce. Ostatecznie, w powrotnej drodze na dworzec, kupuję na ulicy parę bananów płacąc prawie tyle co w Polsce. Złoszczę się. Ja rozumiem, że oni muszą z czegoś żyć, ale niekoniecznie facet musi na mnie zarabiać! Na szczęście, jakieś tam czekolady mam jeszcze w plecaku, z głodu nie umrzemy.
Autobus faktycznie jest gorszej klasy niż Caribe Tours, zupełnie mi to nie przeszkadza. Wyjazd ze stolicy jest znów okazją do przyglądnięcia się, jak wygląda życie miejskie. Ogólnie przypomina mi to widoki afrykańskie, tak musi wyglądać Lagos, w którym jeszcze nie byłem. Kolorytu miastu dodają, oczywiście, barwnie ubrani mieszkańcy a także wymalowane autobusy i ciężarówki. Na wielu z nich pojawiają się jakieś hasła reklamowe czy religijne typu "Dieu Devant", "Louange à l'Eternel", "Merci Jesus". Opuszczamy Port-au-Prince.
– Wystarczy nam tych haitańskich przygód – stwierdzamy zgodnie.
Po drodze odnotowuję obecność mini-stacji benzynowych w postaci stolików z kilkoma butelkami benzyny czy oleju silnikowego. Czasem to plastikowa butelka po coli, czasem szklana po rumie. Podobne obrazki widywałem już w Mongolii i Gambii.
Zerkam na Małgosię próbując wyczuć, w jakim jest nastroju. Mam wyrzuty sumienia, że ją zmusiłem do tych atrakcji i niewygód.
– Zła jesteś, że przyjechaliśmy tutaj? – pytam cichutko.
– No pewnie, że zła. Przecież tutaj nic nie ma, a mogliśmy być na plaży – złości się.
Ma sporo racji, oczywiście. Ja jednak się cieszę, że mogłem zobaczyć skrawek tego kraju tak rzadko odwiedzanego przez Polaków.
Droga do granicy szybko mija, w końcu to tylko 60 km. Znajome jezioro po lewej i ci sami urzędnicy na granicy. Po stronie dominikańskiej wyciągamy karty turystyczne, które niby miały być na miesiąc, ale urzędnik tłumaczy, że straciły aktualność przez nasz wyjazd do Haiti. Być może. Nie mając wyboru kupujemy kolejne karty po 10 USD, trudno.
Droga powrotna upływa spokojnie. Cieszymy oczy "znajomymi" widokami. Gdzieś po drodze robimy przystanek na obiad (120 DOP).
Ponieważ od dwóch dni jesteśmy pozbawieni darmowego internetu, nie jestem w stanie sprawdzić dostępności hosteli na booking.com. Liczymy, że uda się nam przenocować w tym samym hoteliku co ostatnio. Zresztą nie wiem, czy jest on listowany na portalu. Gdy dojeżdżamy do stolicy Dominikany jest już noc. Początkowo myślałem, że będziemy koło 19:00, ale zrobiła się już 22:00, trzeba więc wziąć transport i podjechać w stronę naszego hotelu. Jakoś nie ma w pobliżu taksówek, idziemy więc około kilometra główną ulicą a potem wsiadamy do jakiegoś rozklekotanego busa, który pędzi przez noc w stronę wybrzeża. Wysiadamy przy jakimś skwerze i odnajdujemy Residence Elisabetta. Dzwonimy do drzwi kilka razy, po dłuższej chwili pojawia się hotelarz.
– Wolnych pokoi tu nie ma, ale mam wolne studio w drugi, budynku na tej ulicy.
Płacimy od razu 1250 DOP (czyli 25 USD, tak jak poprzednio) i przechodzimy razem na drugą stronę ulicy. Tu, dwa domy dalej, będzie nasz nocleg. Chłopak daje nam klucz i udziela wskazówek. Samodzielnie już wdrapujemy się na trzecie piętro. Wydaje mi się, że dzisiaj nikt tutaj oprócz nas nie nocuje, mogę się mylić. Coś, co się nazywa studiem w istocie jest z sypialnią z kuchnią i łazienką. Przed wejściem, na tarasie, znajdują się foteliki i hamak zachęcający do pobujania się pod rozgwieżdżonym niebem. Kuchnię mamy dobrze wyposażoną, jest czajnik elektryczny, kuchenka, sztućce i naczynia – jak w domu. Natomiast sypialnia jest przezabawna – urządzona jak dla pary narzeczonych. Olbrzymie łóżko z fantazyjną kratą, biała pościel z czerwonymi poduszkami i czerwone zasłony w oknach.
– No, jeszcze serduszek i baldachimu brakuje – śmieje się Małgosia.
– Oj, tam. Widzisz, że to wystrój jeszcze ze świat – mówię pokazując zawieszoną papierową choinkę z "Merry Christmas" – Grunt, że jest klima i wiatrak.
Widzę, że Małgosia jest zadowolona z tego miejsca. Ja zresztą też.
Wypijam zasłużoną kawę, chwilę siedzimy na tarasie wsłuchując się w śpiew cykad i patrząc na migające światła miasta.