Dzień: [0] [1] [2] [3] [4] [5] [6] [7] [8] [9] [10] [11] [12] [13]
Kocham Ormian! | Przez przełęcz Woratan | Piękna dolina Worotan | Monastyr w Tatew | Popołudniowa wycieczka w góry
Wychodzę z hostelu o 7:00, zapowiadając chłopakowi z recepcji swój powrót następnego dnia. O tej porze jest półmrok, na głównej ulicy marszrutek nie widzę, ale pomocny sprzedawca z całonocnego sklepu z alkoholem podpowiada mi, abym podjechał metrem na dworzec kolejowy. Stamtąd odchodzą marszrutki do Goris i Kapan pod granicą irańską. Upewniam się, że nie trzeba tu kart do metra, bilety są jednorazowe (bilet 100 AMD). Wysiadam na stacji Shengavit. Przy dworcu stoją busy i autobusy, a jakże! Kupuję bilet do Goris za 3500 dramów. Droga początkowo biegnie przez tereny mi już znane, zmęczenie z ostatnich dni sprawia, że zapadam w półsen. Do Goris jest 240 kilometrów, zapowiada się pół dnia w drodze. W okolicach Khor Virap nieco przytomnieję i znów zachwycam się przepiękną sylwetką obu Araratów. Dziś prezentują się wyjątkowo dobrze, niebo jest idealnie czyste, a szczyty obu gór są pokryte świeżym śniegiem. Śnieg leży powyżej wysokości 3200 metrów, przy czym linia oddzielająca obszar ośnieżony od reszty góry jest niezwykle równa. Wygląda to tak, jakby ktoś równo, poziomo pociągnął białą farbą góry w połowie wysokości. Usiłuję sfotografować ten widok, lecz okna z naklejoną folią przeciwsłoneczną utrudniają mi to. Pasażerowie, którzy widzą moje wysiłki, krzyczą do kierowcy, by zatrzymał autobus. Przystajemy, wychodzę z pojazdu i już bez problemu robię zdjęcia. Kocham Ormian!
Dalsza droga przez Równinę Araratu jest bardzo malownicza. W miarę, jak posuwamy się na południowy-wschód, góry stają się coraz wyższe, a dolina się zwęża. Nie ma tu praktycznie lasów, zbocza pokryte są łąkami. W nielicznych wioskach domy skryte między drzewami przypominaja polską architekturę z lat 70: prostopadłościany przykryte niskim, czterospadowym dachem. W miejscowości Wajk wypada 15-minutowy przystanek na rozprostowanie kości i ewentualny szybki posiłek w pobliskim barze. Widzę w pobliżu kościół z elewacją z żółtego piaskowca. Chcę mu się przyjrzeć dokładniej. Ma bardzo charakterystyczną dla tego regionu 12-boczną wieżę z wysokimi wąskimi oknami i nakrytą łamanym, wielospadowym hełmem. Po obu stronach fasady znajdują się 6-boczne wieżyczki z hełmami wspartymi na kolumnach. Wystrój wnętrza jest surowy, na ołtarzu Matka Boska z wyrośniętym Dzieciątkiem; dwa duże – współczesne, jak sądzę – malowidła wiszą po dwóch stronach nawy. Zerkam jeszcze na przepiękne chachkary ustawione obok kościoła w coś na kształt monumentu i szybkim krokiem wracam do autobusu.
Droga, którą jedziemy, nosi szumną nazwę Jarmuk Highway i stanowi właściwie jedyną możliwość dotarcia z Erywania do południowej części Armenii, Górnego Karabachu i Iranu. Aby jednak tam się dostać, trzeba pokonać przełęcz Worotan (2344 m n.p.m.) przecinającą pasmo Gór Zangezurskich. Towarzyszy nam wartka rzeka Arpa, wkrótce droga ją porzuca i skęcamy w dolinę rzeki Darp. W miarę, jak nabieramy wysokości, robi się bardziej zielono, pojawiają się drzewa. Przełęcz znana jest z kiepskiej pogody, często wiszą nad nią mgły i padają deszcze. Goris utrzymuje komunikację ze światem w zasadzie przez cały rok, oczywiście śnieg może zasypać drogę na kilka dni, co zdarza się parę razy w roku. Samą przełęcz trudno przeoczyć: po obu stronach drogi wzniesiono kilkunastometriwe kamienne słupy tworzące jakby bramę. Podoba mi się to miejsce! Teraz już prosta droga do Goris.
Zbliżamy się teraz do Gór Barguszat, ich główny grzbiet rozciąga się na kilkadziesiąt kilometrów. Najwyższy szczyt, Aramazd, liczy sobie 3392 metry wysokości i leży daleko stąd, za Tatewem. Autobus z Goris (w drodze do Tatew) podjeżdża kilka kilometrów dalej w stronę tych szczytów. Góry są jednak rozległe a osady rzadko rozrzucone, tak więc wybierając się tu na trek, całe żarcie trzeba mieć ze sobą. Patrząc na mapę Armenii dostrzegam boczną drogę do Tatew na 10 kilometrów przed Goris. Z rozmów z pasażerami wynika, że mogą być problemy z autobusem z Goris do Tatew o tej porze i lepszą opcją dla mnie jest ten skrót.
Gdy wysiadam na rozstaju dróg z marszrutki jadącej gdzieś tam hen, pod granicę irańską, na błękitnym niebie nie ma ani jednej chmurki. Wieje porywisty wiatr i nie ma żywego ducha wokół. Zastanawiam się, czy będę musiał odbyć wielokilometrowy spacer, gdy trafia się okazja. Zabieram się do Tatewu wraz z grupą wesołych petersburżan. Droga na dno doliny rzeki Worotan jest fascynująca. Serpentynami, ledwo hamując na skraju przepaści, zjeżdżamy pod Diabelski Most (Satani Kamurdj). Tu dolina rzeczki Baracay – dopływu Worotanu – zwęża się najbardziej, a woda znajduje drogę pod skałami tworzącymi naturalny tunel. Zatrzymujemy się na dłuższą chwilę. W pobliżu są gorące źródła, jest możliwość zrelaksowania się. Woda w niewielkich basenach, czy raczej zbiornikach, ma umiarkowaną temperaturę, w sam raz do kąpieli. Parę osób z grupy błyskawicznie się rozbiera i wskakuje do wody. Ja idę spenetrować okolice Diabelskiego Mostu. Rzeczka wyżłobiła w skale kręty korytarz, w ścianach wąwozu dostrzegam liczne wnęki i pieczary; sklepienie tunelu pokryte jest interesującymi naciekami. Po kwadransie ruszamy znów do góry, ku kamiennej wiosce Tatew.
Wysoko nad nami szybko przesuwa się wagonik kolejki linowej uruchomionej zaledwie rok wcześniej. Ormianie mają powód do dumy: "Skrzydła Tatewu" – bo taką podniosłą nazwę nosi kolejka – zostały właśnie wpisane do Księgi Rekordów Guinnessa ze względu na największą odległość między sąsiednimi punktami podparcia liny. Odległość 5752 metrów pomiędzy wsią Halidzor a Tatew wagonik pokonuje w 12 minut. Atrakcja jest czynna przez cały rok.
W okolicach monastyru żegnam się z Rosjanami. Bolszoje spasibo! Stojący opodal średniowieczny kościółek malowniczo położony na skraju wąwozu z miejsca mnie oczarowuje.
W skład kompleksu klasztoru Tatew wchodzą trzy świątynie – kościół św. Piotra i Pawła (895-906), niewielki, dwupoziomowy kościół Matki Bożej (XI w.) i kościół św. Grzegorza Oświeciciela. Ciekawostką jest tutaj tzw. Gawazan Siun – kamienny obelisk z 904 roku; aż dziw, że przetrwał te wszystkie trzęsienia ziemi, które często nawiedzają zakaukaski region.
Zwiedzanie zaczynam od największego kościoła św. Piotra i Pawła. Świątynia jest bazyliką a właściwie pseudobazyliką zbudowana na planie krzyża wyróżnia z okrągłą wieżą nad transeptem i pofałdowanym szpiczastym hełmem jakich wiele już tu widziałem. Imponujący portal z półkolistą archiwoltą i zagnieżdżonymi łukami wypełnia prawie całą fasadę kruchty i zachęca wiernych do wejścia. Właśnie przed wejściem widzę grupę kobiet w średnim wieku. Ubrane są w kolorowe suknie lub czarne spódnice sięgające kostek, bluzki i z zarzuconym rozpinanym swetrem. Fotografują się na tle kościoła a zanim wejdą do środka narzucają na głowę chustę. Towarzyszący im nieliczni mężczyźni noszą ciemne spodnie, białe koszule i kurki skórzane. Podążam za nimi. Wewnątrz panuje mrok jak przystało na średniowieczne budowle. Tylko kilka smug światła wpada ukośnie przez okienka transeptu i oświetla absydę ze skromnym ołtarzem. Choć kościół obrządku wschodniego nie ma tu ikonostasu, jest natomiast ubrany w złoty felonion (zwany tu šurdzar) brodaty pop. Jego czarny, wysoki kukol dodaje mrocznej atmosfery. Oddzielony jest od wiernych metalową barierką stanął przed modlitewnikiem i z uwagą słucha, co mówią Ormianki, które z wyraźną atencją podeszły do niego. Absyda i ściany naw są surowe, bez zbędnych ozdób. Praktycznie nic nie zostało z fresków przedstawiających Chrystusa z uczniami, Sąd Ostateczny i narodziny Jezusa. Zaledwie kilka ikon wisi w transepcie i nawach bocznych. Na stojakach po obu stronach nawy głównej płoną dziesiątki świeczek wotywnych. Na zewnątrz kościół ma więcej zdobień, głównie wokół okien i na ścianach kruchty.
Sąsiedni kościół Grzegorza Oświeciciela jest skromniejszy, ale i najstarszy. Ma prostą konstrukcję jednonawową, bez kopuły. Właściwie nie wiadomo, jak wyglądał w momencie ukończenia budowy w 848 roku – obecny jego stan jest wynikiem licznych rekonstrukcji po najazdach Seldżuków i trzęsieniach ziemi w XI wieku. Tym niemniej interesujący jest portal z ormiańskimi inskrypcjami a przede wszystkim stojąca przed wejściem przepiękna kapliczka z dziesiątkami kamiennych chaczkarów. Oglądam również średniowieczne graffiti na murku przed kościołem. Przedstawia konia z jakąś postacią z mieczem w dłoni i w hełmie. Obok – wyobrażenie innego rumaka i kilka słów po ormiańsku. W przeciwieństwie do współczesnych gryzmołów na ścianach, te okazały się bardzo trwałe – są wykute w kamieniu 😉.
Zaglądam jeszcze do odbudowanego po zniszczeniu podczas trzęsienia ziemi kościółka pw. Matki Boskiej, zerkam na otaczające klasztor fortyfikacje i zabudowania – refektarz, matenadaran służący kiedyś do przechowywania manuskryptów, cele dla mnichów i dormy dla uczniów, stajnie i kuchnie. Znajdują się tu również marne resztki mauzoleum archimandryty Grzegorza w Tatewu – XIV-wiecznego filozofa religijnego, który – jako klasztorny higumen – pilnował swoich mnichów a w wolnych chwilach udowadniał w swoich rozprawkach, że nauka nie ma nic wspólnego z wiarą… No i lubił pisać wierszyki i malować miniatury w manuskryptach. W ogóle fajny gość, załapał się na tramping do Jerozolimy w 1370 roku…
Wracam pod kolumnę Gawazan Siun z XIX-wiecznym chaczkarem na szczycie. Rzekomo miał to być sejsmograf wykrywający słabe wstrząsy. Kolumna niby pochybocze się, zaalarmuje mieszkańców i wróci na swoje miejsce. Oczywista ściema, gdyż kiwanie się kolumny wymagałoby nieustannej obserwacji. To tak, jakby mówić, że Trzęsące Się Minarety w Isfahanie zostały specjalnie tak zaprojektowane! Raczej zauważono przy okazji, że konstrukcja kolumny, poświęconej Trójcy Świętej, jest zwyczajnie niestabilna. Ale niewątpliwie to cud, że fuszerka tak długo przetrwała (wzmocniona ostatnio stalowymi obręczami) 😉.
Zaczynam polowanie na krzyże! Widząc, że krzyże wykute na ścianach mają różne kształty postanawiam sfotografować jak najwięcej wzorów. Biegam więc znów wokół wszystkich budynków, wchodzę na jakieś wieże i zaglądam do piwnic szukając krzyży. Są mniej kub bardziej ozdobne, niektóre całkiem proste, bez ornamentów. Na jednym z głazów – wyryta jest ich cała kolekcja krzyżyków. Wygląda to tak, jakby jakiś uczeń, pod okiem majstra próbował różnych koncepcji. A z braku kartki papieru lub drukarki – rył w kamieniu.
Wystarczy kultury na dziś, trzeba zadbać o spanie. Idę do wioski, rozpytując o kwaterę. Domy w Tatew są często drewniane, w otoczeniu starych sadów, a na rozwieszonych sznurkach suszą się 30-centymetrowe placki z musu owocowego – podobne do tych, które widziałem pół roku wcześniej w Gruzji. Po drodze kupuję dwa metrowej długości (sic!) placki chlebowe, parę pomidorów. Szybko znajduję nocleg za parę dolarów, piję czaj, zagryzam chlebkiem i ruszam na popołudniową wycieczkę.
Jest niedziela, ludzie w tej biednej wiosce siedzą przed nielicznymi odbiornikami telewizyjnymi. Na błotnistych uliczkach bawią się tylko umorusane dzieciaki. Mijam jeszcze jeden kamienny ormiański kościół oraz ornamentowane ujęcie wody z datą 1968. W oddali, w promieniach ostrego słońca, błyszczą przyprószone śniegiem szczyty Gór Barguszat. Jest wszak październik i wczoraj po górach poszoł snieg. Za cel krótkiego treku wybieram sobie oddaloną o może dwie–trzy godziny górę. Nie mam ze sobą map, później sprawdzę, że jest to Kiwosor (2173 m n.p.m.) Na razie raźno maszeruję wiejską drogą. Mija mnie chłopak prowadzący objuczonego drewnem osiołka, zamieniamy raptem dwa słowa. Pusto i cicho... Mozolnie wspinam się na zbocza Petroochocza (2032 m n.p.m.) fotografując drobne kwiatuszki. Ze szczytu rozpościera się widok aż po łańcuch gór na granicy z Górskim Karabachem. Bardziej na południe wznosił się potężny, niemal czterokilometrowej wysokości mur skał. Linia śniegu równo odcina się od brązowo-szarych połaci spalonej słońcem trawy, łąki niżej ustępują soczystej zieleni lasów iglastych. To miejsce jest jak z bajki. Nieco poniżej mnie, na przeciwległym zboczu Kiwosora, pasterze spędzają z hal owce i bydło. W przeciwieństwie do znanych nam polskich obrazków tutejsi górale poruszają się konno. Ten widok niewysokich jeźdźców ubranych w kolorowe kurtki, w charakterystycznych czapkach jest godny małej sesji fotograficznej.
Pomny swoich rumuńskich przygód z pasterskimi psami, cierpliwie czekam, aż przepędzą stado w dół. Dopiero wtedy ruszam na grań Kiwosora. Wiatr wciąż silnie dmie, trudno się utrzymać na odsłoniętych skałach. Trawersuję północne zbocza, nabierając stopniowo wysokości. Zza trawiastego ramienia powoli wyłaniają się nowe krajobrazy. Siadam na dłuższą chwilę i chłonę te widoki. Na północ lśni tafla zbiornika dostarczającego wodę do Goris, za wspomnianym łańcuchem górskim na południowym zachodzie znajduje się, niewidoczny rzecz jasna, Nachiczewan. A gdy się odwracam na południowy wschód – widzę "moją" wioskę Tatew z maleńkim jak kropka kościółkiem. Czas na ostatni odcinek wspinaczki. Pojawia się więcej porośniętych porostami skałek, w końcu osiągam wierzchołek. Później zbiegam przez pokryte małymi czerwonymi, rudymi i fioletowymi krzewinkami zbocze. Wymijam piarg i wracam na drogę prowadzącą do wsi. Nagrodą za trudy drogi są smaczne śliwki rosnące na drzewach. Słońce chyli się nad horyzontem i nadaje różowy odcień białym szczytom Brarguszat. Do domu wracam po zmroku.
Muszę dopowiedzieć, że te szczyty, na które wchodziłem, nie przedstawiają żadnych trudności technicznych i wejście nawet w zimie jest jak najbardziej możliwe.