Dzień: [1] [2] [3] [4]


Pula – Wyspy Briońskie – Pula

sobota, 11 V 2022


Stopem do parku narodowego | Interesy starożytnych Rzymian | Renata pozuje w ruinach Castrium | | Starożytne pamiątki w Puli | Tunele pod twierdza na wzgórzu, muzeum w kościele i żółwie w klasztorze | Zaśpiewać jak Pavarotti na Arenie | Przy kawiarnianym stoliku


Sobota, 4:30. Renatę budzi alarm. Mnie też, chociaż mógłbym pospać jeszcze. Kawa, herbata, kanapki. Mam jeszcze chwilę, aby sfotografować obdrapane ściany i grzyb w łazience.
– Nie odpuszczę, wystawię negatywną ocenę.
– Jak można wystawiać obiekt podczas remontu !? – złości się Renata.
Po 15 minutach nocnego spaceru jesteśmy na dworcu autobusowym. Przed chwilą dostałem powiadomienie od FlixBusa, że podstawiony będzie autobus z zewnętrznej firmy. Nie pierwszy raz mi się to zdarza, to nawet uprzejme, że uprzedzają. Łatwo przeoczyć pojazd z innym oznakowaniem. Odjeżdżamy o 5:15.
Widoki po drodze nie są zbyt atrakcyjne, słońce pojawi się dopiero za godzinę. Do Puli jest raptem 100 km, jedziemy główną, choć krętą drogą, mijamy po drodze kilka tuneli. Chorwacja to jednak malowniczy kraj!

Zajeżdżamy na dworzec w północnej części Puli. Przed wyjazdem nie miałem jakichś specjalnych skojarzeń z miastem. Ani też specjalnych powodów, by tu przyjechać. Ale, zapoznawszy się z trasami FlixBusa oraz przejrzawszy zdjęcia z tego miasta, doszedłem do wniosku, że warto je zwiedzić – przede wszystkim z powodu fotogenicznej rzymskiej areny. Renata natomiast optowała za wyjazdem do pobliskiego parku narodowego, o którym wcześniej nie miałem zielonego pojęcia. Podobno ma być atrakcyjny. Jeszcze przed wyjazdem zorientowałem się, że park narodowy znajduje się na wysepkach, trzeba dojechać autobusem do miejscowości Fażana odległej o osiem kilometrów i dalej promem. Zawczasu, bo już trzy dni temu, kupiłem w sieci bilety do parku narodowego (25 EUR!).
Na dworcu autobusowym w Puli jesteśmy o 6:35, uzyskuję informację, że miejsce, z którego odjeżdża podmiejski autobus, znajduje się po drugiej stronie budynku. Najbliższe 15 minut spędzamy, miotając się po ulicy wte i wewte, w końcu znajdujemy nieco skryty przystanek.
– Fatalnie! – stwierdzam patrząc na rozkład jazdy.
Dziś jest sobota i najbliższy kurs jest dopiero o 9:00, czyli wtedy, gdy powinniśmy wsiadać na prom.
– Co robimy?
– Idziemy na stopa, oczywiście!
Musimy przejść spory kawałek, około dwóch kilometrów, by wydostać się z miasta i ustawić na krzyżówce przy drodze odchodzącej bezpośrednio do Fażany.
Bardzo szybko łapiemy okazję, niestety ojciec z córką jadący samochodem słabo mówią po angielsku. Podrzucają nas do samego portu. Tu, w pobliskim barze, pracuje dziewczyna. Sprawdzamy jeszcze powrotne autobusy i rozkładamy się nad samym brzegiem zatoki.
Przed nami w odległości jakichś trzech kilometrów znajdują się wyspy: Veliki Brijun i Mali Brijun. To cel naszej dzisiejszej wycieczki.

Znajdujący się tam Park Narodowy Wysp Brijuni powstał w 1983 roku, lecz historia zagospodarowania tego terenu jest znacznie dłuższa.
Rejs trwa może 20 minut. To dość czasu, by dzieci zgromadzone na pokładzie traktowały przejazd na wyspy jako wielką przygodę. Na Wielkim Brijunie większość pasażerów, jak się zdaje, kieruje się do wypożyczalni meleksów lub rowerów. Nieliczni, a wśród nich i my, ruszają w głąb wyspy pieszo. Nie mamy specjalnego planu, wiemy tylko że chcemy wracać o 13:00 lub 14:00. Wszystkiego i tak nie zobaczymy, nie zdążymy. Pierwsze wrażenie po minięciu niewielkiej, kamiennej (i zamkniętej) cerkwi Świętego Rocha (Crkva sv. Roka) i ogrodzonej, kilkusetletniej oliwki jest w zasadzie pozytywne. Rozciągający się wokół nas park narodowy przyjął postać przestrzeni parkowej: alejki, skoszona trawa na łąkach, wyzbierane gałęzie w lesie. Zadbane i przyjemne miejsce, chociaż, prawdę mówiąc, wolę bardziej dziką przyrodę. Przechodzimy długą, fotogeniczną aleją obsadzoną piniami (Pinus pinea L.) i kierujemy się w stronę tak zwanej willi rzymskiej położonej nad zatoką Verige. Obecność "obcych" pamiątek z okresu starożytnego Rzymu nie powinna nikogo dziwić: Imperium Rzymskie rozpościerało się przecież daleko poza Półwysep Apeniński, a legiony docierały na wschodzie do Morza Kaspijskiego, Zatoki Perskiej i Aleksandrii.

Gdy dochodzimy do ruin, wszystko staje się jasne: nie warto było tu przychodzić: to zaledwie fragmenty kamiennych murów o wysokości nieprzekraczającej metra zlokalizowane przy ścieżce. Po jej drugiej stronie sterczą w górę kikuty kilku kolumn. I to miejsce wygląda średnio ciekawie. Podobno to pozostałości świątyni Wenery. Być może.
Parędziesiąt metrów dalej znajduje się niewielka zatoka z kamienistym brzegiem i czystą niebieską wodą.
– Rozkładamy się tutaj? – pytam na wszelki wypadek, bo wiem, że Renata tylko czeka na okazję, by się poopalać.
– Posmarujesz mnie? – dziewczyna podaje mi krem.
– Jasne.

Zostawiam Renatę na brzegu, a sam kieruję się do resztek innych zabudowań po drugiej stronie zatoki. Tabliczka mówi, że są to... ruiny rzymskie willi. Ach, więc to tak! Aplikacja Maps.me błędnie wskazywała położenie właściwych ruin.
To miejsce rzeczywiście można nazwać willą, a nawet pałacem rzymskim; ruiny znajdują się na rozległym terenie, a jak podpowiada ściągnięta wcześniej aplikacja Brijuni NP, część obiektów znajduje się pod metrową warstwą wody. Trzeba sobie bowiem zdawać sprawę z tego, że w czasach rzymskich poziom Adriatyku był znacznie niższy, a Wyspy Briońskie były ze sobą połączone. Widoczna część ruin umiejscowiona jest na kilku poziomach.
Słysząc skrzekliwy głos pawia rozlegający się w oddali, zagłębiam się w las. Niestety mam ze sobą tylko komórkę z kiepskim zoomem elektronicznym i fotografie uciekającego ptaka są byle jakie.

Wracam do ruin. Z miejsca, w którym się teraz znajduję, widać całość ruin: resztki dziedzińców, kolumnady, patia, jest podwójny perystyl. Według opisu powinno tu być sporo mozaik, sztukaterii i innych ozdóbek. Jednak, kręcąc się po różnych zakamarkach, nie dostrzegam ich. Może trafiły do lokalnego muzeum.
Ruiny z pewnością są warte oglądnięcia, szkoda że niewiele zachowało się z przepięknej rezydencji Caiusa Laecaniusa Bassusa. A miał facet sporo kasy. Dorobił się na amforach, które wytwarzał w swojej fabryce w Fażanie. Zdaje się czerpał też spore korzyści ze swych sadów oliwnych, a produkowana tu oliwa należała do najlepszych w starożytnym świecie. O to, byśmy mogli podziwiać te i inne wykopaliska na wyspie zadbał Anton Gnirs, pochodzący z Czech archeolog i naczelny konserwator na Istrii, który zaczął się grzebać w ziemi na wyspach na początku XX wieku.
– Musisz zobaczyć te ruiny – zwracam się do Renaty wróciwszy na plażę.
Z lekkim oporem dziewczyna wstaje i idzie na krótki spacer.
– No jak, podobało się? – dopytuję.
Kiwa głową.
– Gdzie idziemy dalej?
– Proponuję teraz bizantyjskie Castrium, to jakieś dwa kilometry stąd na zachód.

Ale zanim tam dojdziemy, zaglądamy do jednej z kilku rezydencji zbudowanych w XX wieku na wyspie. Mieszkał tu jugosłowiański establishment, różni oficjele. Villa Lovorka, rezydencja, obok której przechodzimy, skryta jest za wysokim płotem przed oczyma ciekawskich. Na pierwszy rzut oka nie wygląda na zadbaną, sprawia wrażenie, że czasy świetności ma już ze sobą. Ale to pozór. Wewnątrz znajdują się luksusowe apartamenty, a koszt pobytu w willi z 3 olbrzymimi sypialniami to 1200 do 3300 EUR dziennie. Nieco wyższe ceny w sąsiedniej willi Primorka.
– Może drogo, ale jest spokój i ładne widoki na morze… – komentuję.
W pobliżu znajdują się solniska, niestety nie ma do nich dostępu, to zapewne rezerwat ścisły. Natomiast bizantyjskie Castrium jest otwarte i – podobnie jak inne atrakcje na wyspie – jest w cenie biletu wstępu do parku.

Przyznam, że nazwa "bizantyjskie Castrium" nie brzmiała dla mnie zbyt jasno. Nabyte lenistwo nie ułatwiało mi przed wyjazdem poczytania o atrakcjach parku narodowego. Ale jestem teraz na miejscu i widzę, że ta archeologiczna odkrywka na przybrzeżnym obszarze jednego hektara ujawniła budowle z okresu Republiki Rzymskiej, Imperium Rzymskiego i jego upadku, okresu obecności wschodnich Gotów, a także Karolingów i Wenecjan.
Przechodzimy przez bramę i naszym oczom ukazuje się ukazują się ruiny miasta podzielonego na kwartały z wytyczonymi ulicami i pozycjami willi lub domów widocznych dziś jako niewysokie, bo zaledwie 50-centymetrowe mury ścian. W kilku miejscach sterczą w niebo kikuty ceglanych kolumn, widoczne są fragmenty sieci kanalizacyjnej. Pod murem otaczającym castrium widać lochy czy też magazyny z uszkodzonymi sklepieniami. A myszkując po zakamarkach znajdę jeszcze cysternę wypełnioną wodą.
Być może osada, czy też miasto było pierwotnie większe i wiekach późniejszych zostało zatopione przez Adriatyk lub też budulec został wykorzystany na inne przedsięwzięcia inwestycje, od choćby pobliską katedrę pw. św. Marii, do której za chwilę się udamy. Póki co, plączemy się po ruinach. Mam jakieś niejasne podejrzenie, że ruiny te zostały w dużym stopniu zrekonstruowane: zbyt zadbane są te mury, zbyt równo ułożone.
– Stań na kolumnie zrobię ci zdjęcie – proszę Renatę.
– Na kolumnie? Jak ja tam wejdę?
Z małą pomocą dziewczyna staje na półtorametrowym fragmencie kolumny.
Sugeruję, by przyjęła pozę rzymskiej boginki i robię kilka zdjęć.
– Gotowe! – mówię i łapię zeskakującą dziewczynę w ramiona.
Szybko przechodzimy do kolejnej atrakcji – ruin kościoła św. Marii. Średniowieczna świątynia pozbawiona jest sklepienia, dzięki temu, jak na dłoni, widać jej wewnętrzną strukturę. Obchodzę miejsce wokół, penetruje nawę główną i inne zakamarki. Renata, najwyraźniej nieco zmęczona, robi mi w tym czasie zdjęcia.
– Wiesz, może trzeba było pożyczyć rowery, bo to jest zbyt duży teren, aby chodzić samemu – mówi mi, gdy wracamy w stronę przystani.
– Ja się spodziewałem, że wszystkiego nie zobaczymy, skoro mamy do dyspozycji kilka godzin czasu. Sprawdzimy, ile kosztowałoby wypożyczenie*/.

Kilkaset metrów stąd znajduje się kolejna historyczna pamiątka – płaskorzeźba poświęcona niemieckiemu mikrobiologowi, Robertowi Kochowi, który na zaproszenie ówczesnego właściciela wysp, Paula Kupelwiesera pracował tu nad zwalczaniem malarii w regionie.
– Proponuję, abyśmy poszli teraz do rezydencji Tito. To naprawdę niedaleko, damy radę.
Troszeczkę przyspieszamy, nie chcemy spóźnić się na prom odpływający o 13:00.
W kierunku Białej Willi (Bijela Villa), która stała się oficjalną rezydencją prezydenta Jugosławii w 1953 roku ciągną tłumy. Wszyscy chcą zobaczyć, jak mieszkał Josip Broz Tito. Budynek, w którym od czasu do czasu urzędował lub odpoczywał, nie sprawia wrażenia pałacu. Ot, piętrowy dworek z podjazdem. Wchodzimy do środka. Nie czuć tu atmosfery znanej mi z miejsc związanych z różnymi wielkimi przywódcami świata. To raczej wygląda na skromne muzeum lokalnego polityka. Bo może i sam prezydent był skromnym człowiekiem. Tak go spostrzegam oglądając czarno-białe fotografie z lat 50 i 60, kiedy pokazywał się wśród ludu pracującego Socjalistyczna Federalna Republika Jugosławii. Fotografie przedstawiają go jako prostego człowieka zajmującego się zwykłymi rzeczami. W muzeum (a zgromadzono tu głównie fotografie) pokazano też Tito w kontaktach z wieloma znanymi postaciami ówczesnej sceny politycznej. Wśród niewielu eksponatów związanych z prezydentem znajduje się bambusowa laska i biała czapka. Na parterze natomiast urządzono... miniaturowe muzeum faunistyczne, gromadząc wypchane zwierzęta w boksach z różnymi ekosystemami. Jak się bowiem wydaje, Tito był wielkim fanem ogrodów zoologicznych a może i safari. Przed budynkiem znajduje się elegancka limuzyna prezydencka, cadillac z 1953 roku. Jak zwykle taki obiekt wzbudza największe zainteresowanie wśród męskiej części wycieczkowiczów. Spędzamy chwilę na trawie, Renata wystawia twarz do przymglonego słońca. Pół godziny później godzinę później odpływamy promem na stały ląd. I przenosimy się na kamienistą plażę.
– Dobrze wracamy do Puli – mówi Renata po godzinie.

Autobus powrotny odjeżdża o 14:22, bilety są po 2,5 EUR. Podróż jednak nie kończy się na miejskim dworcu (kolodvor), wjeżdżamy do centrum. Nasz hostel mieści się w stuletniej kamienicy zaledwie kilkaset metrów dalej. Jest bezobsługowy i całkiem przyzwoity. Łazienka na korytarzu, wspólna dla trzech dwuosobowych pokoi. Oryginalnym pomysłem właściciela było ozdobienie nowoczesnego wnętrza fotografiami obiektu przed remontem.
– Gotowa jesteś do wyjścia? – pytam po odświeżeniu się.
Renata uśmiecha się i kiwa głową.
– No to chodźmy!
Turystyczny deptak doprowadza nas do Łuku Sergiusza zwanego również Złotą Bramą. Został wzniesiony w 10 r. p.n.e. przez Salvię Postumus, żonę Luciusa Sergiusa Lepidusa, z rodu rzymskich patrycjuszy Sergiuszy. I stanowił część bramy miejskiej, wyznaczając granice starożytnego Pietas Iulia. To jedna z licznych pozostałości rzymskich na terenie miasta. Chociaż otoczenie jest bardziej współczesne – dominuje zabudowa XIX- i XX-wieczna – to można się tylko cieszyć, że ten łuk-zawalidroga przetrwał zmienne koleje losu. Obiekt nie jest zbyt duży, rozpiętość przęsła wynosi może trzy metry, jest wsparty na ośmiu półkolumnach z głowicami akantowymi. Niewielkie reliefy z motywami roślinnymi i zwierzęcymi stanowią uzupełniającą ozdobę tryptyku i ścian.
Wąska uliczka (Sergijevaca ul) prowadzi w stronę Trg Forum – głównego placu Starówki.
– O, popatrz jakie fajne! – mówię, przychodząc koło sklepu ze słodyczami – muszę to sfotografować!
Półki i uginają się od barwnych łakoci, a oryginalności miejscu dodają wielkie beczki wypełnione kopczykami ciastek, galaretek, pianek w różnych kształtach i kolorach. Jest tu to też sporo sklepów z pamiątkami, ale i z tego krótkiego wyjazdu nie zamierzam nic specjalnie przewozić. Typowo turystyczne gadżety, magnesy na lodówkę, figurki, talerzyki czy inne kubki mnie nie nęcą, zresztą zaczyna mi brakować miejsca w domowej galerii pamiątek. Tak na marginesie, znam kilka osób, które praktycznie niczego nie kupują za granicą na pamiątkę. „A po co mi to? Nie ma gdzie tego trzymać!" – mówią. Ja mam dość elastyczny stosunek do tego zbieractwa. Jeśli zobaczę coś charakterystycznego dla danego regionu, a zarazem małego i taniego – to czasem zabieram ze sobą. Po latach jeżdżenia zebrała się całkiem sporo kolekcja w różnych kategoriach: gier i zabawek, masek, przedmiotów kultu religijnego, a nawet drobnych ciuchów.

Pulskim deptakiem Forum ciągną turyści w kierunku sporego placu Trg. Tutaj znajduje się pochodząca z 14 r. n.e.) świątynia Augusta (Augustov Chram). Pierwotnie postawiono trzy świątynie, dziś zachowały się jeszcze tylko tylne ściany świątyni Diany wkomponowane w budynek gotyckiego ratusza. Przybytek poświęcony rzymskiemu cesarzowi jest prosty w formie i stosunkowo niewielki. Jego czterokolumnowy portyk w stylu korynckim (z parą kolumn i półkolumn z boku) znajduje się kilkustopniowym podium. Właśnie trwają tu ślubne. Panna młoda w średnim wieku, może nie jest zbyt urodziwa, ale zawsze lubię poprzyglądać się gościom weselnym elegancko ubranym na taką okazję. Swoją drogą fajnie byłoby mieć ślub w starożytnej świątyni.

Kilka kroków dalej znajduje się Zerostrasse. To miejsce o nieco dziwnej nazwie z pewnością kojarzy się fanom Chorwacji z kompleksem tuneli. Podziemne korytarze zbudowano na początku zeszłego wieku, liczą sobie sześć kilometrów długości i miały umożliwiać przemieszczanie się wojsk i ludności podczas oblężenia miasta. – Czytałaś o tych podziemiach przed wyjazdem? – zapytam Renatę po powrocie do Krakowa.
– Coś tam czytałam... – powie – ale nie wydawały mi się zbyt interesujące.
Mnie również te tunele zbytnio nie pociągają, są zbyt współczesne. Większą przyjemność miałem penetrując podziemia w Mdinie na Malcie. Zaglądam tylko na chwilę do środka przy ulicy Cliwo Juraj. Ot, pochyła chłodna sztolnia.
Skręcamy teraz w ulicę Castropola i, widząc kolejny kościół, podchodzimy. Jak się okazuje w kościele Świętego Serca znajduje się galeria. I to całkiem nowocześnie urządzona**/. W głównej i bocznych nawach zgromadzono eksponaty archeologiczne: głównie ceramikę pozyskaną z starożytnych i średniowiecznych grobowców, ale jest też również trochę artefaktów związanych z miejscowym rzemiosłem.

Pozostawiamy tymczasem w spokoju pobliską cerkiew i zakon Świętego Franciszka i stromymi schodkami dochodzimy do Pulskiego Kasztelu czyli Weneckiej Twierdzy. Fort wybudowany został w połowie XVII wieku przez francuskiego inżyniera, dziwić nie może elegancja i symetria czterobastionowej twierdzy otoczone wysokimi murami i fosą. Zapewnia wszystkim chętnym widoki na miasto i zatokę. Nie będziemy tu wchodzić, odnotowuję jedynie, że, aby zobaczyć znajdujące się wewnątrz zbiory muzealne trzeba zapłacić 7 euro. Obchodzimy mury zewnętrzne z rozdzielającą je od zamku fosą i przy okazji "odkrywamy" położony w u podnóża twierdzy rekonstruowany w tym momencie antyczny teatr grecki (Malo rimsko kazalište). Po południowej stronie zamku, w fosie, znajduje się wylot jednego z krzyżujących się tuneli ucieczkowych prowadzących z zamku w różne strony miasta. Zaglądam jeszcze na wewnętrzny dziedziniec fortu, wspinając się po murach do nieużywanej bramy. Nic szczególnego, wycofujemy się ze wzgórza.

– Hej, hej, zaczekaj! – wołam za Renatą, która idąc stromym zaułkiem (Uspon Svetog Franje Asiškog) wysforowala się nieco.
Zatrzymuje się.
– Tu jest klasztor franciszkański. Nie chcesz obejrzeć?
– Chcę.
Trudno i darmo. Już tu w życiu nie wrócę. Może nie będzie tam nic ciekawego, ale chcę sprawdzić.
Kościół św. Franciszka (Crkva sv. Franjo) wygląda na zamknięty, ale otwarta obok brama zachęca do wstąpienia. Tu, przy wejściu do klasztoru czyha sprytna Chorwatka z bilecikami po 1 EUR. Wchodzimy na obszerny dziedziniec z arkadami i krużgankami. Czerwona dachówka i biały wapień murów w połączeniu z zielenią dziedzińca i błękitem nieba sprawiają przyjemne wrażenie. Miejsce najwyraźniej spodobało się do życia rodzinie żółwi błotnych. Kręcą się o trawniku, jest ich około dziesięciu, młodych i starych. Lubię żółwie!
Zakonnej atmosfery dodają natomiast młodzi klerycy w brązowych habitach. Właśnie ich grupka wyszła z jednego z pomieszczeń klasztornych i po cichu, ale intensywnie o czymś dyskutują. My natomiast zagłębiamy się w ciemnej przestrzeni kościoła św. Franciszka. Jak się okazuje – jest jednak otwarty (wejście z dziedzińca). Wyposażenie kościoła jest skromne, ale uwagę zwraca „złocony” gotycki ołtarz z figurami Matki Boskiej i Jezusa pośrodku w otoczeniu 12 Apostołów. Zerkamy jeszcze na zawieszone w przedsionku klasztoru płaskorzeźby przedstawiające świętych oraz fundatorów i wychodzimy.
– Co mamy jeszcze do zobaczenia?
Przed wyjazdem Renata zrobiła listę miejsc do odwiedzenia. Bardzo mnie cieszy, że część "obowiązków przewodnickich" wzięła na siebie.
– Została jeszcze Arena.
Zanim jednak tam dojdziemy, idąc nabrzeżem, miniemy wczesnośredniowieczną konkatedrę pw. Wniebowzięcia NMP (Katedrala Uznesenja Marijina) z dobudowaną znacznie później wolnostojącą wieżą campanillą (1707). Wewnątrz trójnawowego kościoła znajdują się interesujące mozaiki i rzymski sarkofag. Ponoć, bo brama zamknięta i tego nie sprawdzimy.

Czas teraz na Arenę, czyli rzymski amfiteatr zbudowany na przełomie wieków. Zawsze odwiedzając takie starożytne miejsca użyteczności publicznej, jestem pełen podziwu dla rozmachu tych obiektów: amfiteatr w Puli jest jednym z największych tego typu obiektów po Koloseum i amfiteatrach w El Jem oraz Kartaginie (Tunezja), a co najważniejsze – jest całkiem dobrze zachowany, co nie jest takie oczywiste, zważywszy, że już od średniowiecza miejscowi spryciarze starali się pozyskiwać z niego materiał budowlany na swe domy. I jest coś fascynującego w tym, że Rzymianie budowali podobne obiekty – nie tylko świątynie dla swoich bogów, ale także obiekty sportowo-rozrywkowe: stadiony, areny, cyrki (hipodromy). Oczywiście, wszędzie tam, gdzie opanowali teren przy pomocy swych legionów.
W tym momencie amfiteatr oświetlony jest od strony morza, jego trzy kondygnacje (a każda jest inna) wznoszą się na 32 metry. To przecież ponad 10 pięter!
– Nie będziemy wchodzić – oświadcza Renata – ja byłam ostatnio w Koloseum. Ty zresztą też kiedyś widziałeś.
– Jasne obejrzymy arenę, obchodząc dookoła. Chodźmy, z drugiej strony będzie lepiej widać wnętrze.
Faktycznie, od strony wschodniej wnętrze amfiteatru jest doskonale widoczne jest doskonale, choć częściowo skryte w cieniu. Ongiś na kamiennych ławach zasiadali i patrycjusze i pospólstwo, by oglądać walki gladiatorów lub zmagania na śmierć i życie niewolników z dzikimi zwierzętami. Dziś widzowie są mniej krwiożerczy, wysłuchują tu koncertów takich sław jak Luciano Pavarotti, Plácido Domingo i Andrea Bocelli. Występowali tu m.in. Sinéad O'Connor, Elton John i Leonard Cohen.

Co by tu robić dalej? Jest 18:00, nachodziliśmy się już dzisiaj, ale wciąż mamy ochotę na więcej!
– Może pójdziemy na kawę?
– Chętnie. Znajdźmy tylko odpowiednie miejsce.
Spokojne a jednocześnie turystyczne miejsce trafia się w pobliżu Łuku Sergiusza przy ul. Flanaticka.
– Jak ci się podoba wyjazd, zadowolona jesteś? – pytam, choć to dopiero półmetek.
– Tak, zadowolona jestem – kiwa głową Renata – Nie mogłam już wytrzymać w pracy bez wyjazdu.
– Cieszę się, że wyjechaliśmy. Nie jesteś zła o ostatni nocleg w Rijece?
– Kobieta nie powinna wynajmować w czasie remontu. Ale było ok.
– Napiszę opinię na bookingu.
Renata kiwa głową i popija łyk napoju.
– Dobre to bananowe frappe…
Wracamy do hostelu już nocą.

___________________________________________
*/ Koszt wypożyczenia roweru 8 EUR/h, melex 30 EUR za dzień.
**/ Podczas pierwszego trampingu w 1992 roku zszokowały mnie w Holandii kościoły zamienione w galerie i muzea. Stare dzieje.

Następny dzień Powrót do Wstępu Powrót do Strony głównej