Dzień: [1] [2] [3] [4]


Triest – Miramare – (TRS) – Kraków

poniedziałek, 13 V 2022


Czy chcesz popłynąć wycieczkowcem? | W pałacu i parku Ferdynanda Maksymiliana | Transfer na lotnisko | W sumie: podobało się nam!


Dziś ostatnia atrakcja podczas wyjazdu. I mam nadzieję, że powrót przebiegnie się bez komplikacji. Miłośnicy Italii, tej słonecznej lub zabytkowej, wiedzą, że w pobliżu Triestu znajduje się bardzo interesujący zamek zwany Castello di Miramare. Należał ongiś do austriackiego arcyksięcia, wice-króla Lombardii-Wenecji Ferdynanda Maksymiliana Habsburga, młodszego brata Franciszka Józefa, cesarza Austrii, dziś urządzone jest w nim muzeum. Ponieważ położony jest w odległości około 8 kilometrów od centrum, sensownie jest podjechać komunikacją miejską lub pociągiem.
– Przejdziemy się jeszcze po mieście, a przy okazji kupimy bilety autobusowe – mówię przy śniadaniu.
Zaglądamy na nabrzeże. O, niespodzianka! W nocy zacumował w porcie olbrzymi wycieczkowiec AIDAblu. Należący do niemieckiej firmy Aida Cruises. Ma około 10 pokładów, może zabrać niemal 2200 turystów. Właśnie w tej chwili ze statku schodzą pasażerowie. Nie grupa, nie kilka grup! Setki czy może tysiąc pasażerów przechodzi koło nas po nabrzeżu. Zjedli śniadanie i teraz idą zwiedzać miasto.
– Chciałabyś tak? – pytam Renatę.
– Hm. Nie wiem. Może tak, może nie.
– Obecnie te wycieczkowce, zdaje się, nie mogą przybijać do Wenecji, miasto protestowało.
– Nie dziwię się, takie tłumy.
No, jest to jakaś rozrywka: nocą płyną (lub się bawią w 16 barach i restauracjach) w dzień zwiedzają. Ale to dobre dla tych, którzy nie znają dość dobrze miast portowych na Karaibach lub miast basenu Morza Śródziemnego.

Zaglądamy do neoklasycystycznego kościoła położonego na końcu krótkiego kanału Canal Grande. Chiesa Parrocchiale di Sant'Antonio Taumaturgo jest zdaje się największy w Trieście, ale w tej chwili świeci pustkami. Obok, również przy placu Santo Antonio Nuovo, znajduje się inna, może bardziej interesująca świątynia – Cerkiew Serbskiego Kościoła Prawosławnego pw. św. Spirydona (Tempio serbo-ortodosso della Santissima Trinità e di San Spiridione). Zbudowana na planie krzyża greckiego została konsekrowana w 1886 roku. Jest niestety zamknięta, możemy, co najwyżej, zerknąć na fasadę (od strony via S. Spiridione) ozdobioną dziewięcioma posągami autorstwa mediolańskiego rzeźbiarza Emilio Bisi i mozaikowe dekoracje z wizerunkami świętych.

Przechodzimy przez Piazza Guglielmo Oberdan. Gdybym był bardziej uważny i dociekliwy, zwróciłbym uwagę na niepozorne tory tramwajowe biegnące wzdłuż ulicy. A ta linia tramwajowa jest całkiem sławna: zbudowana w 1902 roku prowadziła do miejscowości Opcina, dziś praktycznie nie jest wykorzystywana. Przejazd tramwajem popychanym pomocniczym wagonem-buforem może jednak być atrakcją.
– Nie chcesz jeszcze wstąpić do sklepów z ciuchami? – pytam, gdy dochodzimy do naszego hotelu.
– A chciałam?!
– Wczoraj szukałaś tutaj odpowiedniej bluzki, może w innych sklepach będzie?
– Nie. Jedźmy do tego zamku.

Zarówno komunikacja autobusowa jak i kolejowa w tamtym kierunku jest w miarę częsta, autobus kosztuje jednak o połowę taniej. Po 30 minutach jesteśmy w Miramare i wysiadamy przy głównej drodze, popełniając tym samym błąd, gdyż, jak się później okaże, autobus ten zjeżdża na sam brzeg morza, pod pałac. Nie szkodzi, to tylko półtora kilometra drogi w dół.
Na parkingu spotykamy polską wycieczkę autokarową, a młode Polki przypominają nam, jak barwne są rodzime wulgaryzmy.
– Jedno mnie martwi – mówię, patrząc na zachmurzone niebo. – Żeby tylko nie padało!
– Według prognozy pogody miało padać już wczoraj. Może i dzisiaj nie będzie...
Przekonamy się. W każdym razie zdjęcia parku otaczającego pałac nie będą najbardziej atrakcyjne. A propos, wstęp do parku jest darmowy, ale, prawdę mówiąc, nie jest on urządzony ani z rozmachem, ani z przepychem. Są liczne alejki, kilka stawów z mostkami i rybkami, są rozstawione tu i ówdzie pomniki rzymskich bogów lub innych postaci, jest kilka altan i pergol. Są żywopłoty i rabatki, ale chociaż wiosna tu, we Włoszech, w pełni, to nie jest zbyt kolorowo. Przechodzimy obok niedostępnego dla nas pałacyku Castelletto (w którym kiedyś po śmierci Ferdynanda w Meksyku zamieszkała jego żona, belgijska księżniczka Charlotta), kierując się do głównego budynku.
Otynkowany na biało pałac został w ciągu czterech lat wybudowany w 1860 roku przez austriackiego (a jakże!) architekta Carla Junkera w modnym wówczas stylu eklektycznym. Przypomina mi nieco skrzyżowanie Teatru Słowackiego z pałacykiem typu Belweder, ma kilka wieżyczek, blanki i tak dalej. Ciekawe, co zobaczymy wewnątrz. Z opisów wygląda, że to atrakcyjne miejsca. Spada na nas kilka kropli deszczu, przyspieszamy. bilety po 12 EUR. Obejmują one zwiedzanie Castello łącznie z kolekcją botaniczną.

Wyłożona drewnem i marmurem klatka schodowa z kilkoma drewnianymi posągami prowadzi na piętro, my zaczynamy zwiedzanie od niższej kondygnacji. I już od samego początku widać, że to wspaniałe miejsce: przepych i bogactwo! Wiele z pokoi czy też komnat jest wyłożonych bordową tkaniną ze złoceniami. Podobnie wyścielane są krzesło i łoża z baldachimami. Ściany obwieszone są licznymi obrazami, a poszczególne pokoje urządzono zgodnie z pierwotnym przeznaczeniem – począwszy od wielkiej sali tronowej z flagami podwieszonymi do wysokiego sufitu poprzez pokoje gościnne, sypialnie i bawialnie, a kończąc na łazienkach i pomieszczeniach pomocniczych. Prześliczne są intarsjowane i rzeźbione meble: szafy, szafki, stoły, stoliczki, witryny, krzesła i fotele… Zachwycają zgromadzone porcelanowe i metalowe wazy (w tym orientalne), puchary, patery, uwagę zwracają barwne, filigranowe figurki z ceramiki i i ozdobne mosiężne lub posrebrzane świeczniki i kinkiety. Są też popiersia powszechnie znanych myślicieli i rzeźby przedstawiające scenki rodzajowe. Ferdynand zafundował sobie nawet niewielką kaplicę z rzędem obrazów świętych. Gabinet i sypialnię gospodarza urządzono na wzór pomieszczeń z rufy fregaty Novara, która pod jego dowództwem opływała w tym czasie kulę ziemską. Bardzo podoba mi się wysoka biblioteka z setkami woluminów oraz ustawionymi na stojakach wielkimi zielnikami z lokalnymi i obcymi gatunkami roślin. Zielniki są malowane, mają trudne do odczytania opisy pisane cienką linią. Dziś, w dobie fotografii cyfrowej, umiejętności malarskie czy rysownicze u botanika nie są aż tak wymagane, ale tamte czasy sprawiały, że najlepsi botanicy stawali się artystami.
Jedna z ostatnich sal, przez które przechodzimy, poświęcona jest czasom imperium włoskiego. Na wielkich mapach przedstawiono najbardziej znane dwa podbite kraje przez Włochów: Abisynię i Libię. Obok sportretowano generałów i inne znamienite osoby, które wysyłały napastnicze armie do Afryki. Kończymy powoli zwiedzanie, zaglądając jeszcze do sal z działem botanicznym. Część zbiorów jest pokłosiem działalności nadwornego ogrodnika Antona Jelinka, który towarzyszył swemu pryncypałowi w wyprawie dookoła świata. To właśnie ów Czech w ciągu paru lat posadził tu cedry z Libanu, Afryki Północnej i Nepalu, jodły i świerki z Hiszpanii, cyprysy z Kalifornii i Meksyku, różne gatunki sosen z Azji, wprowadził także egzotyczne okazy, między innymi sekwoję olbrzymią (Sequoiadendron giganteum) i miłorząb dwuklapowy (Ginkgo biloba).

Tyle zwiedzania. No cóż, Castello di Miramare jest absolutnie wart odwiedzenia i zrobił na mnie również duże wrażenie, jak kameralny pałac Pelesz w Rumunii.
Dłuższą chwilę poświęcamy na sesję fotograficzną na zewnątrz budynku, na tarasie i pod podpartymi kolumnami daszkami.
– Idziemy do parku, czy szukamy miejsca do położenia się?
– A gdzie jest plaża?
No, właśnie. Tu jest problem. Z mapy nie wynika obecności jakiegoś atrakcyjnego miejsca do poleżenia, jedyną opcją, którą widzę, jest niewielki pas nabrzeża po południowej stronie zamku. Przechodzimy przez długi, zielone tunel pergoli, zaglądamy nad staw z czerwonymi rybkami, by sprawdzić, czy nie są zbyt głodne i schodzimy na wybrzeżu. Ku naszemu rozczarowaniu, kamienista plaż jest zagrodzona, co uniemożliwia opalanie. To i tak bez znaczenia, gdyż deszcz zaraz będzie padać. Będzie przelotny, przeczekamy go na ławce pod drzewami.

Zgodnie z planem w dalszą drogę na lotnisko udajemy się pociągiem. Stacja w Miramare znajduje się w górnej części miejscowości, dostać się tam musimy przekraczając drogę przelotową i dalej po schodkach między zabudowaniami rozłożonymi na zboczu. Stacja jest niewielka, to drewniany przeszklony budynek pochodzący zapewne z końca XIX wieku. Jest zamknięta i w pełni automatyzowana, komunikaty o licznych przejazdach pociągów przelotowych przekazywane są przez megafon z położonej gdzieś dyspozytorni. Brakuje tu automatu biletowego, co mnie jednak trochę dziwi. Nie szkodzi, bilety kupimy w pociągu. Mamy sporo czasu, spędzamy go, śmiejąc się z wygłupów trójki Włochów, z których jeden ubrał strój kaczki z wielkim brzuchem i monstrualną głową. Kilkuminutową przesiadkę mamy w Monfalcone. Za bilety płacimy po 3,8 EUR. Ostatnim widokiem przed dojazdem na lotnisko są widoki równych rzędów krzaków winnej latorośli w winnicach.
– Nie skosztowaliśmy miejscowego wina – mówię ze smutkiem.
– Trudno, nadrobimy to w Krakowie – odpowiada Renata.
Odlot mamy za półtorej godziny. Przy kontroli bezpieczeństwa kolejny raz rozpada mi się zapięcie paska do spodni.
– Wyrzuć go wreszcie! – proponuje Renata.
Tym razem ją posłucham. Zniszczony, popękany pasek ląduje w koszu. Zazwyczaj na wyjazdy nie biorę najnowszych rzeczy w trosce, by nie zniszczyły się po drodze lub bym ich nie stracił. Renata jest jednak bardzo restrykcyjna pod tym względem: pilnuje bym jako tako wyglądał. Abstrahując od tego, że nie mam raczej wypasionych rzeczy markowych rzeczy, to na wyjazd biorę ubrania "do zużycia". Dotyczy to również aparatu fotograficznego, komórki i innych akcesoriów turystycznych. Zmniejsza to ryzyko zainteresowania potencjalnych złodziei, a z drugiej strony zawsze śmieszyły mnie – choćby w polskich górach – grupki turystów z nowym markowym ekwipunkiem, na oko jeszcze nie używanym. Półtorej godziny później jesteśmy w Krakowie.

Czas na krótkie podsumowanie. Wyjazd zgodnie z tym, czegoś nie spodziewałem, nie należał do najtańszych. Stosunkowo drogie przeloty Ryanairem i przejazdy FlixBusem, a także brak możliwości noclegów w dormach, podwyższały moje koszty. Do tego doszedł dość drogi wypad do Parku Narodowego Brijuni (25 EUR), który z perspektywy czasu oceniam jako przepłacony, choć w miarę interesujący.
Spośród trzech odwiedzonych miast: Rijeka, Pula i Triest, najbardziej spodobał mi się ten ostatni (i dobrze, że w tej kolejności je poznawaliśmy). Rozczarowałem się nieco Rijeką, sprawiła wrażenie chaotycznego miasta bez klimatu. Tym niemniej reprezentacyjne budynki i deptak w centrum miasta oraz zamek i klasztory w jego górnej części są warte odwiedzenia. Na Puli nie zawiodłem się: przede wszystkim za sprawą atrakcyjnych rzymskich pozostałości, to jest Areny, Łuku Sergiusza i świątyni Oktawiana Augusta. Triest wydał się najbardziej dostojnym, najbogatszym miastem a jednocześnie klimatycznym miastem. Spodobały mi się tam reprezentacyjne place pięknie iluminowane wieczorem. Dodatkowym atutem był pałac Castello di Miramare na przedmieściach.
Chociaż wybrzeże adriatyckie kojarzy się wielu osobom wyłącznie z plażowaniem, to przy okazji tego wyjazdu było ono ograniczone do minimum i to nie tylko z powodu intensywnie zaplanowanego czasu, ale też – po prostu – z powodu braku ładnych, piaszczystych plaż. Nie szkodzi, nadrobimy to za miesiąc na Bali.

Powrót do Wstępu Powrót do Strony głównej