Dzień: [0-1] [2] [3] [4-5] [6] [7] [8] [9] [10] [11] [12] [13] [14] [15] [16] [17] [18] [19] [20] [21] [22] [23] [24] [25] [26] [27] [28] [29] [30] [31-32] [33] [34]
Idę do Gandan | Jestem oczarowany | Mnisi i komórki | Mnisi śpiewają | Humus is good! | Mamy bilety powrotne! | Wolę polskie kwaśne mleko!
Po dwóch godzinach wstaję. Oddaję brudne rzeczy do prania (1 $/kg). Później okaże się, że zginęła mi kolejna skarpetka. To już przekracza wszelkie granice! Sześć skarpetek straconych w ciągu jednego wyjazdu. Ja chyba wrócę boso!
Idę do Gandan. Poprzedni wieczorny spacer do świątyni był przecież tylko wstępem! W przedpołudniowym słońcu biała bryła budynku pięknie się prezentuje. Na placu przed Midżid Dżanrajseg Sum (Awalokiteszwara) – największą świątynią – dużo wycieczek, widać, że to typowy obiekt turystyczny. Wchodzę do środka.
To miejsce jednak oczarowuje. Spodziewałem się wewnątrz świątyni posągu Buddy, może nawet kilku, a tu masz! Jest posąg jeden, ale jaki wielki! 26.5-metrowy. To przecież 9 pięter! Niesamowite wrażenie! Przekraczasz wysoki próg ciemnego przedsionka, czujesz początkowo tylko zapach kadzideł i widzisz blask setek płonących zniczy. Gdy oczy przyzwyczają się do półmroku na dwumetrowym podwyższeniu zobaczysz gigantyczne stopy Buddy z palcami wielkości ludzkiej głowy. Teraz podnosisz głowę do góry – i po prostu cię zatyka! Widzisz nogi, ozdobny płaszcz i ręce. I wtedy sobie uświadamiasz, że ręce są cztery, dwie złożone, trzymają różaniec, druga para wzniesiona, w jednej dłoni czajniczek, w drugiej – czarka. A jeszcze wyżej – oświetlona wpadającym na wysokości trzeciej kondygnacji słońcem – błyszczy twarz Dżanrajsego (Wszystkowidzącego Buddy). To właściwie jedyny barwny element złotego posągu: błękitne oczy i brwi, czerwone usta. Ta twarz zawsze mnie fascynowała – tyle tu jednocześnie cech kobiecych i męskich. Przed statuą ustawione w podkowę stoły ze zniczami. Wnętrze świątyni poza tym właściwie jest puste.
Siadam sobie "po turecku" w kąciku, nade mną stukają i skrzypią churdy – bębny modlitewne poruszane przez wiernych i turystów. Ten łomot jest trochę nienaturalny, taki mało kościelny, ale widzę, że ten gest wprawiania w ruch bębna jest wykonywany z należytą uwagą, wcale nie mechanicznie. Wierni wchodząc wrzucają datek do dużej oświetlonej skrzyni, niektórzy zapalają znicz. Tu, przy stołach pracuje "obsługa" świątyni. Z imbryka nalewa stopiony wosk do metalowych zniczy, zapala płomień. Wchodząc Mongołowie składają ręce podobnie jak w chrześcijaństwie, niektórzy dotykają czołem potężnego drewnianego filaru podtrzymującego krużganki pierwszego piętra. Później, zgodnie z kierunkiem ruchu wskazówek zegara, obchodzą świątynię kręcąc bębnami. Nie trzeba tu zdejmować nakrycia głowy (ani butów ;-) Nie obowiązuje tu jakiś specjalny "przyzwoity" strój – właśnie weszła młoda Mongołka w mini-spódniczce odsłaniającej 105% jej ud, w obcisłej bluzce i w szpilkach. Czeka, aż towarzyszący jej mężczyzna zapali kilka zniczy. Tak na marginesie – większość osób tu wchodzących o tej porze to osoby młode. Czasem trafi się starsza, ubrana tradycyjnie kobieta w swych zabawnych butach.
Jak wspomniałem – w Gandan dominuje pustka a raczej Budda wypełnia tę pustkę. Oczywiście nie brak i mniejszych jego podobizn: ściany zastawione są tysiącami 30-centymetrowych buddów umieszczonych w gablotach. Może to rodzaj wot? Ze sklepienia zwisają frędzle i szarfy przyczepione do dżancanów – miedzianych młynków modlitewnych. Są bajecznie kolorowe. Siedzę tu już godzinę i czuję się świetnie – zupełnie jak w cerkwi i meczecie. Wdycham zapach kadzidła i wpatruję się w stół zastawiony setkami zniczy. Z tej perspektywy gdzie siedzę stół zdaje się płonąć jednym ogniem tak jak w świątyniach Montserrat czy Petersburga. Jeden z wiernych obchodzi podstawę posągu i co krok opiera czoło na złoconych falbanach a ręką dotyka ozdobnej draperii. Lubię patrzeć na zachowanie wiernych i zwyczaje w innych religiach. A może by tak się wybrać do polskiego kościoła? Ot, choćby tak – dla porównania?
Wstępuję teraz do Vajrapani – mniejszej świątyni, nieco na wschód od Avalokiteszwary. Tu urzędują mali mnisi w bordowo-żółtych spódnicach i kamizelkach. Kręcą się, gadają, czasem coś poczytają, ale mam wrażenie, że robią to od niechcenia. Sama świątynia jest niesamowicie kolorowa, a to za sprawą dziesiątków szarf i sztandarów z różnymi wcieleniami Buddy zwisających z sufitu. Chłopcy – jak to chłopcy: żartują, popychają się, prawie nie zwracają uwagi na zaglądających tu turystów. Świątynia utrzymana jest, jak zwykle, w czerwonej tonacji: czerwone słupy, czerwono-złote kasetony z motywami zwierzęcymi, czerwone ławki. Akurat przelatuje wycieczka młodych Rosjan, właściwie dzieci. Wchodzą całą grupą, pokazują palcami różne atrakcje. Ciekawe, co sobie myślą mali mnisi o swych rówieśnikach? I odwrotnie?
Polowanie na mnichów zakończone, jednego przyłapałem nawet z komórką. Przed świątynią spotykam grupę sympatycznych Wrocławian. Mają tylko kilka godzin czasu przed ruszeniem w dalszą drogę do Pekinu.
Wiedziony głośną muzyką i głosem modlitw idę teraz do Gandan – najstarszej świątyni (1835), która dała nazwę klasztorowi. Ta już robi wrażenie. Może dwudziestu wygolonych mnichów siedzi w ławkach i śpiewnym głosem recytuje sutry. Czasem milkną i wtedy dudnią bębny i brzęczy perkusja: talerze, gongi, bębenki i jakaś tuba. Ten śpiew jest niesamowity, nie do powtórzenia, wielogłosowy, każdy śpiewa po swojemu, tylko niektóre fragmenty refrenów są śpiewane zgodnie. W kącie na podwyższeniu siedzi lama, mądrości dodają mu okulary w złotych oprawkach. Podchodzi do niego kobieta z prośbą o indywidualną modlitwę. Mnich wybiera jedną z kart, czyta na głos a później coś jej tłumaczy. Szarfy i frędzle zwisające ponad mnichami łagodnie chwieją się na wietrze wpadającym przez otwarte drzwi. Wszedł starszy mężczyzna w bardzo zniszczonym ubraniu, widać, że biedak. Unosi złożone dłonie do modlitwy, kładzie się na dywanie. Podchodzi do młynków modlitewnych, ujmuje niebieską wstążkę i kilkukrotnie przykłada do czoła. Po czym zaczyna "obchód" bębnów. Inna kobieta wielokrotnie dotyka czołem pliku kartek z modlitwami.
Kręcę się jeszcze z pół godziny po terenie Gandanu, przyglądam się spacerującym mnichom. Właściwie powinienem powiedzieć – studentom. Przecież pobierają pewnie tu nauki w jednym z wydziałów filozoficznych Buddyjskiego Uniwersytetu Zanabazara: Dashchoimphel (szkoła Gunchen Jamyan Shadba), Gungaachoiling (szkoła Banchen Sodnamdagva), Idgaachoinzinling (szkoła Sera Jebtsunba). A może studiują tradycyjną medycynę na Wydziale Medycyny i Astrologii? Lub uczą się tańca i praktyki tantrycznej w jednym z dwóch koledży Tantry (Jud Tantric College i Kalachakra Tantric College). Żałuję z perspektywy czasu, że z nimi nie pogadałem.
Później idę na internet (700 T/h); znów żadnych wiadomości z domu. Nie mam więc kupować kolczyków?
Zły wracam do hotelu. Grzegorz też już wrócił ze spaceru, zaliczył Gandan. Jemy zamówiony obiad u Bimby: ziemniaki z wołowiną, sałatka. Średnia porcja :-( Po obiedzie ekstra lampka ajraku, 38-procentowej wódki, ponoć destylowanej z kumysu. A propos: Grzegorz z nieznanych mi powodów przekręca nazwę tego sfermentowanego mleka na "humus" a ostatnio, po zwróceniu uwagi na "kumus". Ale najdziwniejsze, że twierdzi, iż piliśmy go już i był dobry! W rzeczywistości częstowano nas tylko sute-cajem (gotowanym mlekiem z herbatą) oraz raz – jogurtem (kwaśnym mlekiem). Kumysu – daję słowo – do dziś w Mongolii nie piliśmy. Ale co tam! Będziemy!
Po południu wraz z Bimbą i parą Izraelczyków idziemy kupować bilety powrotne. Zdecydowaliśmy się (właściwie Grzegorz) wracać maksymalnie prosto (i wygodnie): kupe do Moskwy za 116.000 T czyli 98 $. Bilety są dopiero na 27 lipca (wtorek): to dobrze i źle zarazem. Wtorek jest już drugim dniem obowiązywania naszej 7-dniowej wizy tranzytowej, z drugiej strony mamy jeszcze jeden dzień w Mongolii.
Właśnie, właśnie... Myślałem, że te ostatnie dni przeznaczymy na zwiedzanie Parku Tereldż. Grzegorz jednak oświadczył, że ma dosyć: zwiedził dwa parki narodowe, ten trzeci ani go grzeje ani ziębi, daje mi namiot do dyspozycji i butlę z palnikiem też (sic!) i nie muszę się przejmować jego osobą. "Ja mam tu prysznic, Bimbę i internet". "Czyli jakieś łażenie po górkach w Parku odpada?" – upewniam się. "Tak, ale czuj się swobodnie, rób, co chcesz". Jest to właściwie rozstanie, choć ujęte w niby-eleganckie ramy. Powinienem być na to przygotowany – Grzesiek już dawno mówił, że dwutygodniowe jeżdżenie po Mongolii to dla niego maks. Myślę, że ostatnia noc go dobiła. Ma zresztą inne plany: chce posiedzieć w Gandan, chce spędzić noc w Obserwatorium Astronomicznym, iść do kina. OK.
Wieczorem degustuję kumys kupiony przez Grzegorza (1000 T za 2 litry). Zakup wyglądał dość zabawnie, robiliśmy to w towarzystwie Bimby – straganiarki nalewały do czarki swój kumys, Bimba kosztowała po trochu, kręciła wciąż głową, opowiadała jak powstaje, częstowała Grześka, aż w końcu wybrała kumys odpowiednim smaku. Bo z kumysem to jest tak, że zbyt "młody" nie ma procentów, zbyt "stary" wykręca język zbyt bardzo. Czy mi smakował? Hm... jak by to powiedzieć, żeby nie skłamać...? Wolę polskie kwaśne mleko!