Dzień: [0-1] [2] [3] [4-5] [6] [7] [8] [9] [10] [11] [12] [13] [14] [15] [16] [17] [18] [19] [20] [21] [22] [23] [24] [25] [26] [27] [28] [29] [30] [31-32] [33] [34]
Moron | W jurcie u kierowcy | Jak zjeść baraninę i przeżyć? | Spacer po targowisku | A jaki galopowały obok dżipa...
Gdy nad ranem docieraliśmy do Moron, ta 27-tysięczna stolica ajmaku sprawiła na mnie wrażenie niewielkiej, ale schludnej i zorganizowanej mieściny. Szerokie, choć oczywiście niewyasfaltowane ulice są poprowadzone prostopadle do siebie tworząc nowojorską niemal kratownicę. W dzielnicach "mieszkalnych" wzdłuż ulic ciągną się dwumetrowe drewniane płoty szczelnie zasłaniając gospodarstwa przed okiem ciekawskich. Jeśli jednak uchylimy blaszaną furtkę czy bramę – nierzadko ozdobioną uldzijem (tradycyjnym mongolskim wzorem) – to ujrzymy taki oto widok: kilkuarowa parcela z niewielkim drewnianym domkiem, często z jakimiś przybudówkami, składzikami; obok jurta – przecież w lecie jest zbyt gorąco i duszno, by spać w zamkniętym pomieszczeniu. A w jurcie wystarczy podnieść gruby wojłok i już jest wentylacja.
Po przeciwnej stronie podwórka, w miejscu przylegającym do ulicy, znajduje się wychodek – budowla o ażurowej konstrukcji z podłużną szczeliną w podłodze. Pod płotem zgromadzony jest opał w postaci równo przyciętych pni i szczap.
Jurty przydomowe bywają różne: skromne i prymitywne lub bogate i zadbane. Do takiej właśnie "lepszej" jurty trafiliśmy w Moron. Rodzina kierowcy jeszcze spała, gdy zajechaliśmy autobusem na podwórko. Żona kierowcy szybko się odziała i zaczęła szykować posiłek dla nas. My tymczasem legliśmy jak nieżywi na jednej sofie. Wkrótce czaj był gotowy, dostaliśmy kawałek chleba i sera, podziękowaliśmy i... poszliśmy spać. Gospodarz troskliwie okrył nas jeszcze jakimiś narzutami przesyconymi zapachem kumysu.
Około 10:00 wstajemy. Dostajemy miednicę, kierowca polewa nam ręce wodą. Bajerla! Dopiero teraz przytomniejszym wzrokiem rozglądam się po naszym lokum. W jurcie rozłożone są wokół sofy i łóżka, naprzeciw wejścia znajduje się kolorowa skrzynia i kredensik z bibelotami: tandetny zegar, jakieś plakaty, zabawki dziecięce. Rodzina nie jest zbyt religijna – dostrzegam tylko skromny obrazek Buddy. Obok skrzyni – obowiązkowo telewizor. Pani domu to strojnisia – w kącie stoi 1.5-metrowe lustro. Przy drzwiach aneks kuchenny ;-), szafka na zapasy, kredens na garnki i porcelanę. Na sznurkach suszą się kawałki mięsa i serów. Po drugiej (lewej) stronie drzwi – łazienka. Kilka miednic, stojak na mydło i szczoteczki do mycia zębów. Centralne miejsce zajmuje piec z paleniskiem ogrzewającym dno miednicy lub sagana z jedzeniem. Piece są przenośne, wystarczy zdemontować rurę spalinową tkwiącą w dachu jurty, by wyprowadzić go w ciepłe popołudnie na podwórko. "Jadalnia" znajduje się między skrzynią a piecem: w tej jurcie wyjątkowo znajdowała się niska ława do spożywania posiłków. Całość jurty, mimo swego zorganizowania (podobne układy funkcjonalne będziemy spotykać i w innych miejscach), sprawia na mnie początkowo wrażenie chaosu.
Kierowca i jego żona gdzieś znikają, zostajemy z dziećmi: Ajuirta i Atkonsana mają po 7-8 lat, Achczipik jest o kilka lat młodszy. Dziewczynki są ciekawe przybyszy, rozmawiamy rzecz jasna po mongolsku ;-) Uczę Atkonsanę grać w kółko i krzyżyk, bardzo się jej to podoba. Grzegorz gra ze "swoją" dziewczynką, ta sprytnie stawia na przemian kółko i krzyżyki – widać, że chce wygrać!
Wraca żona kierowcy, krząta się po aneksie kuchennym, pewnie dostaniemy coś do jedzenia. Posiłek wkrótce jest gotowy, kierowca stawia przed nami plastikową miednicę, wystają z niej 30-centymetrowe baranie żebra, na wierzch nawrzucane kromki chleba i krążki cebuli. Przysiada się jeszcze jakiś krewniak naszego Mongoła. Wybieram kość z kawałkiem ciemniejszego mięsa, odgryzam kęs i czuję, że muszę się go pozbyć. Natychmiast!!! Póki nie dołączy do niego reszta zawartości mojego żołądka. Chwila nieuwagi kierowcy i kęs ląduje w miednicy. Z podziwem patrzę na Grzegorza, ten wcina tłuste kawałki aż mu się uszy trzęsą, słyszę pękające chrząstki w jego ustach. Ja wyskubuję jakieś malutkie zjadliwe fragmenty, kierowca patrzy na mnie z politowaniem. Grzegorz dobiera sobie repetę, kierowca wyszukuje trójkątną kość – pewnie łopatkę i dzierżąc przed sobą mówi: "Eto oczień charoszyje miaso. Ono nie dla odnogo czieławieka, no dla wsiech". I odkrawając nożykiem po kawałku podaje mięso każdemu z nas. Na końcu tej uczty kierowca wstaje i zbiera obgryzione kości do miseczki. Myślę sobie, że da psu, ale nie: "Eto dla żeny" – mówi. Jasne! Gdy żona się posili, kości dostaną dzieci, później ugotuje się na nich zupę a dopiero na końcu dostanie je pies!
W jurcie pojawia się Sara, właścicielka guest house'u, obiecuje załatwić nam transport do Chatgał. Tymczasem idziemy zwiedzać Moron. Kręcimy się po uliczkach, robimy drobne zakupy, przy okazji stwierdzamy, że i na prowincji sklepy są względnie dobrze zaopatrzone. Brakuje jednak owoców i nabiału. Myszkujemy po targu miejskim, dużo tu importowanych towarów (chińskich i rosyjskich). Po drodze zapuszczamy się w okolice placu z busami z charakterystycznym owoo na pagórku. Obok znajduje się stacja benzynowa i mnóstwo sklepików z akcesoriami samochodowymi. Przed każdym sklepikiem wystawione na zewnątrz plastikowe butelki po mineralnej napełnione zielonym olejem. Wątpię, by w Polsce kierowca zdecydował się na taki zakup; tu, jak widać, taki olej wzbudza zaufanie...
Wracamy. Umówiony dżip już czeka, pojedziemy z dwójką Francuzów. Kierowca UAZ-a musi jeszcze zatankować a to nie prosta sprawa. Chętnych po paliwo jest dużo, podchodzą z kanistrami, słoikami, czym się da. Czekając w kolejce mam czas na obejrzenie naszego pojazdu: oczywiście łyse opony, bez klamek, odpala tylko na korbę. Zdążyłem się również zorientować, że "normalna" cena za przejazd nad Chubsuguł wynosi 5.000 T. Cóż, musiała i Sara na nas zarobić...
Wyjeżdżamy z miasta. Od Chatgał dzieli nas ponad sto kilometrów, liczymy się z trzygodzinną podróżą. Po 15 kilometrach stajemy. Odczekujemy, aż woda w chłodnicy przestanie się gotować i oglądamy ładne widoczki. Takie przerwy zdarzają się jeszcze kilka razy. Na rozległej łące dostrzegamy stado wielbłądów, skręcamy z drogi i gnamy przez step. To jeden z uroków Mongolii: jedziesz sobie gdzie chcesz i którędy chcesz. Ogranicza cię tylko wytrzymałość samochodu. Robimy zdjęcia, ja nie mam zoomu, ale do czegóż służą szybkie nogi? Biegam więc za parą baktrianów, nawet udaje mi się do nich podejść :-)
Za kolejną przełęczą zjeżdżamy do przepięknej doliny rzeki Eg. Nie dość, że jest otoczona malowniczymi górami, to jeszcze cała pokryta szarotkami! Zatrzymujemy się na chwilę i depczemy szarotki. Dziwne uczucie. Na łące pasą się stada jaków. To moje pierwsze spotkanie z nimi, wydają mi się takie... małe! Jaki towarzyszą nam w dalszej drodze, spłoszone uciekają spod kół, i zaczynamy się z nimi ścigać. Widok cwałujących obok samochodu jaków jest fantastyczny!
Płacimy po 3000 T za wstęp do Parku Narodowego, pod pierwszym ger-campem w Chatgał żegnamy się z Francuzami. Rozbijamy namiot za wsią. Jest zimny wieczór, 12oC, będę dziś testować swój nowy puchowy śpiwór.