Na spacer do Holandii | Po co lecieć do Timiszoary? | Zwiedzam Timiszoarę | To mój setny lot!
Noc nie była najgorsza. Chociaż jest ciemno, z zadowoleniem stwierdzam, że dospałem prawie do 6:00 rano. Robię kanapki na drogę i pakuję nieco wilgotny namiot (niestety zaparowuje, gdy jest zamknięty). O 6:37 ruszam w stronę lotniska. Budynek portu lotniczego Weeze wyłania się z mgły, mijam go, lawirując między setkami zaparkowanych samochodów i zmierzam ku drodze prowadzącej do Holandii.
Przed wyjazdem miałem obawy, czy nie będzie jakichś utrudnień, szlabanów czy płotów w pobliżu lotniska – na GoogleMaps nie wszystko widać – ale nie. Tuż za ogrodzony parkingiem jest otwarta bramka, a za nią, prosta jak strzelił, droga. Mijam śmierdzące obornikiem gospodarstwa rolne – pewnie i tu znajdują się chętni do pracy u bauera, potem kilka skrzyżowań i już przekraczam granicę.
Po chwili zagłębiam się w las i ścieżką rowerową zmierzam ku odległemu o półtora kilometra jezioru. Jestem w Nationaal Park De Maasduinen. Został utworzony w 1996 roku i składa się z lasów i wrzosowisk na piaszczystym płaskowyżu wzdłuż rzeki Mozy w pobliżu granicy z Niemcami. O jego istnieniu dowiedziałem się tuż przed lotem. Przystaję nad jeziorem Reindersmeer. Po niebie lecą sformowane w kilka kluczy kaczki – robią przy tym okropny hałas. Ciekawi mnie, czy nad wodą spotkam więcej ptactwa brodzącego. Chyba nie… Czaple i żurawie odleciały już zapewne do ciepłych krajów. Jezioro ma piaszczyste wydmy, jednakże zejście do wody jest utrudnione. Mgła i jesienna roślinność nadają okolicy smutny wygląd. Resztki zieleni wydają się szaro-brązowe, a pożółkłe liście – bure. Po wodzie uganiają się kaczki, pewnie tu zimują – w przeciwieństwie do czapli czy innych kormoranów. Patrzę z pewnym smutkiem na ten krajobraz, szarą taflę jeziora, bezlistne drzewa i ciężkie, stalowoszare chmury. Powakacyjna atmosfera. Ruszam na lotnisko, nic tu po mnie. Po drodze robię sobie jeszcze sesję zdjęciową ze stadem włochatego bydła rodem ze Szkocji. Ileż to czasu już minęło, odkąd będąc z Sergiuszem na wycieczce w dolinie Wisłoka, po raz pierwszy spotkałem się z tą rasą bydła.
Lotnisko w Weeze jest naprawdę małe. Tablica odlotów mieści rozkład na cały dzień, widzę, że port lotniczy obsługuje raptem 10 czy 15 samolotów dziennie. Czekając w poczekalni, przypatruję się chętnym na lot do “egzotycznej” Rumunii. Ciekawe, po co tam lecą? Niebo nad Niemcami i Czechami pokryte jest chmurami. Wzmożony ruch samolotów w tej części Europy zachęca mnie do obserwacji lśniących w świetle poranka srebrzystych samolotów mknących w pewnym oddaleniu od nas. Przy tej okazji po raz pierwszy obserwuję cień smug kondensacyjnych na chmurach.
Lotnisko w Timisoarze jest niewielkie większe od tego w Weeze. Krzywię się z powodu drobnego deszczu. Zaopatruję się w plan miasta i dwa bilety autobusowe po 2,5 RON. Taniocha, żyć nie umierać! Muszę poczekać pół godziny na odjazd autobusu do centrum.
Wracam na lotnisko tym samym autobusem. Siedmiogodzinny pobyt w Timiszoarze uznaję za wystarczający. Odlatujemy do Berlina o 21:20. To jest mój setny lot! I bardzo się cieszę z tego powodu. Jeszcze dziesięć lat temu nie przypuszczałem, że będę tak często latać. Że będzie mnie na to stać. I że będzie mi to sprawiać tyle frajdy!
Na berlińskim lotnisku Schönefeld jestem przed północą. Nigdzie się nie spieszę, PolskiBus (36 PLN) będzie dopiero o 1:30. Czas spędzam w poczekalni, czasem wychodzę na zewnątrz dla rozprostowania kości, lecz chłód nocy listopadowej wygania mnie z powrotem do środka. Po sześciu godzinach, zmęczony i niewyspany jestem już w Krakowie i prosto z dworca jadę do pracy. Zapobiegliwie zostawiłem sobie tam rzeczy do przebrania. Tyle mojej, nieco wariackiej, wycieczki. Teraz kierunek – Afryka!