Poranek w Bremie | Zwiedzam Bremę | Opóźnienie narasta | Mroźna noc pod granicą
Do Bremy docieramy o po 6:00. Muszę się spieszyć, długo w Bremie nie zabawię. Autobus powrotny mam o 10:55
Autobus do Duisburga zwalnia coraz bardziej, by w końcu utknąć w korku. Początkowo się tym nie przejmuję, ale po półgodzinie dochodzę do wniosku, że opóźnienie zwiększy się i nie będziemy w stanie go nadrobić. Zjeżdżamy w końcu do jakiejś bazy, by wymienić kierowców, a potem, już do Essen, posuwamy się w szybszym tempie. W oddali dymią kominy, z rzadka mignie szyb kopalniany z nieruchomym kołem windy. Tak zawsze wyobrażałem sobie Zagłębie Ruhry. Nie chciałbym tu mieszkać.
Na dworcu w Duisburgu spędzam dłuższą chwilę, by się zorientować, czy można podjechać autobusem do Krefeld. Potem testuję w automacie różne warianty biletów kolejowych tak, by obniżyć koszt – okazuje się w końcu, że automat nie przyjmuje banknotów 50 euro. Kupuje w normalnej kasie bilet strefowy za 14.60 €. Zgrzytam zębami – to więcej niż dałem za lot do Dortmundu!
Opóźnienie autobusu i ceregiele z biletem spowodowały, że zrobiło się z ciemno. Mieliśmy być tu o 15:05, jest już 16:30. Nie zdążę przejść się po starej części miasta – jest oddalone o ponad kilometr. Dla spokoju sumienia przeglądam na stronę na Wiki-voyage i stwierdzam, że nic powalającego w tym mieście nie ma.
Zawracam z placu przed dworcem na peron. Znów dobiega mnie polska mowa. Słyszę te polskie wszechobecne przekleństwa. Swoją drogą… "szlag" trafił do nas właśnie stąd. Ciekawe byłoby prześledzenie drogi różnych przekleństw: kurwa z Italii, won i swołocz z Rosji... "Przewodnik po geografii przekleństw" mógłby być hitem. Ale wrócimy do Polaków. Jest ich tu mnóstwo, o czym wszyscy wiemy. Nie wyróżniają się z tłumu wyglądem tak jak przybysze z Czarnej Afryki lub Bliskiego Wschodu. Oczywiście, wszyscy oni przyjechali tutaj za pracą lub odwiedzają pracujących tu członków rodziny. Widzę siwe babcie, które zapewne jadą z prowiantem do swoich ciężko pracujących synów i wnuczek. A oni? Nie wiem…
Czy chciałbym tu pracować? Myśl o tym, że będę musiał zmieniać miejsce zamieszkania lub pracy zawsze napawa mnie niepokojem. Życie na obczyźnie, nawet wśród Polonii, nawet tylko przez pewien czas – nigdy nie wydawało mi się atrakcyjne. O emigrantach zawsze myślałem z pewną dozą współczucia, jak na nieszczęście, które ich spotkało: musieli opuścić swoją ojczyznę. W czasach przemian ustrojowych, gdy Polacy zaczęli „odkrywać” swoich niemieckich przodków, myślałem o tym procederze z niechęcią. Nie mówiąc już o uchodźcach niby politycznych... Teraz, gdy emigracja zarobkowa stała się tak powszechna, gdy wymiana studencka i staże są codziennością, z większą przychylnością patrzę na to. Tylu znajomych osób wyjechało do Wielkiej Brytanii, Niemiec, Belgii i Włoch… Czy zazdroszczę? Na ogół wykonują pracę poniżej swoich umiejętności i przygotowania zawodowego i wykształcenia. Ale zarabiają kilka razy więcej niż w Polsce, co rodzi moje ambiwalentne uczucia. Czy poszedłbym teraz w ich ślady? Gdybym musiał – tak. Patrząc na polski system gospodarczy, polityczny i rozwiązania społeczne – nie dziwię się, że ludzie uciekają. Nie zdziwiłbym się, gdyby mój syn podjął taką decyzję. Mam nadzieję, że będzie miał na tyle dobrą i satysfakcjonującą pracę, by tu zostać.
Pociąg do Mönchengladbach zatrzymuje się na stacji w Krefeld po 20 minutach. W dalszą drogę zabiera mnie ekspres do Kleve. To właśnie w tej miejscowości 25 lat temu uczyłem się, czym jest zjednoczona Europa. Wysiadam w Weeze i odnajduję drogę prowadzącą na lotnisko. Na szczęście wzdłuż niej poprowadzona jest ścieżka pieszo-rowerowa. Zrobiła się 18:00, czarna noc wokół, do granicy holenderskiej mam około ośmiu kilometrów. Chciałbym zanocować nad jeziorem Reindersmeer, już po drugiej stronie. Ale prawdę powiedziawszy, nie chce mi się iść dwóch godzin po ciemku oślepiany przez pędzące samochody.
Skręcam w leśną przecinkę i znajduję zaciszne miejsce do spania. Rozkładanie namiotu po ciemku sprawia mi trudność. Jak już kiedyś wspominałem mój Vango Helix 200 Cactus nie ma samonośnej konstrukcji, lecz dwa równoległe pałąki, na które trzeba narzucić tropik i dopiero wtedy zakotwiczyć odciągi. Nikt mnie nie popędza, po 20 minutach namiot stoi jako tako napięty. Moje bambusowe szpilki sprawdzają się; są lekkie, nie łamią się i łatwo wchodzą w ziemię, chociaż są niezaostrzone i nie mają zaczepu do linki. Dziś będę spać komfortowo. Mam nie tylko puchowy śpiwór, ale i pożyczoną matę samopompującą.
Otwierając w całkowitych ciemnościach czekoladę, dokonuję małego odkrycia. Oto wzdłuż miejsce sklejenia opakowania przesuwa się błysk światła. To tribo- lub chemiluminescencja. Przypomina mi się, że już dawno temu czytałem o podobnych eksperymentach z taśmą klejącą. Będę musiał posprawdzać, co konkretnie świeci. Posyłam jeszcze sygnał do Sergiusza i Joli. Oddzwaniają. Tu, w Weeze, ma być ponoć minus jeden stopień Celsjusza nad ranem, w dzień plus sześć stopni i 10-procentowa szansa na opady rano. Zasypiam o 21:00.