Dzień: [1] [2] [3] [4] [5] [6] [7] [8] [9] [10] [11] [12] [13] [14] [15] [16] [17] [18] [19] [20] [21] [22] [23] [24] [25] [26] [27] [28]


Sapa – Przeł. Tram To – Ta Phin

niedziela, 12 II 2012


Spotkanie przy Srebrnym Wodospadzie | Nie pójdę na Fansipan :( | Idę do wiosek etnicznych | Zmienna pogoda | Życie codzienne w Sapie | Wesoła dziewczynka ;-)


Chłodny mglisty poranek. Zwlekłam się z łóżka, szybkie śniadanie i idę na drogę wylotową w stronę Dien Bien Phu. Mam nadzieję, że znajdzie się jakiś transport na przełęcz Tram Ton. Droga wiedzie nad doliną Muong Hoa... Masyw Fansipana tonie w chmurach. Wiatr, który przegania chmury nade mną i rozwiewa mgłę w dolinie, dziwnym trafem nie sięga najwyższego szczytu Wietnamu. Jestem pełen obaw, czy uda mi się tam wejść. Wczorajsze rozmowy w hotelu i w agencji turystycznej utwierdzają mnie, że będą problemy ze wstępem na szlak w parku narodowym. Na razie wędruję przez wietnamskie wioski. Powinienem powiedzieć: przez wioski ludów Hmong. Wczoraj, gdy zjeżdżałem do Sapy, widziałem przy domach wiele kobiet ubranych w narodowe stroje. Dziś cieszą się, że przyjrzę się im bliżej.
Robi się cieplej, gdy dochodzę do parkingu, na którym się wczoraj zatrzymaliśmy. Jest całkiem przyjemnie. Już z daleka widać srebrzystą strugą spływającego ze zbocza. To Silver Waterfall (Thac Bac) – miejscowa atrakcja. Wybieram boczną dróżkę prowadzącą w górę do siklawy. Wdrapuje się nią również starsza kobieta z plemienia Hmong w towarzystwie kilkuletniej dziewczynki. Ubrane w tradycyjne stroje czarne spodnie.
[opis.]
Nie ma nic przeciwko zrobieniu zdjęcia ;-). Dochodzę do gęstych krzaków, kończy się ścieżka. Oceniam, że tędy nie dostanę się do wodospadu. Jak niepyszny wracam do normalnych schodków i płacę w kasie 10.000 dongów za wstęp. Rezygnacja ze wspinaczki jest, jak się okaże, przedwczesna, gdyż po chwili spotykam wspomnianą kobietą, która zdążyła już rozłożyć przy schodach swoje wyroby z włóczki. Najwyraźniej też tnie koszty ;-). Srebrny Wodospad ma 25 metrów wysokości i jest raczej siklawą. Wspinam się do malowniczego mostku, fotografuję i zawracam schodkami po drugiej stronie strugi. Wszędzie stragany obsługiwane przez kobiety w ludowych strojach, prawdziwa komercja. Do przełęczy Tam troll zostało jeszcze 3 kilometry. Od czasu do czasu bez przekonania macham na przejeżdżające samochody. Nikt nie chce się zatrzymywać na serpentynach.

Na przełęczy, idąc za drogowskazem na Fansipan, przechodzę przez bramę prowadzącą do jakiegoś ośrodka czy pensjonatu. Tu przyczepia się do mnie Wietnamczyk ukryty wcześniej w budce strażniczej. Mówi, że bez przewodnika nie wolno iść na Fansipan. Nie chce mi się z nim dyskutować. Mówię, że idę do Nam Bôn, wioski w dolinie. Też nie wolno! Myślę, że kłamie, na razie ruszam ścieżką do odległego o kilometr Love Waterfall (30.000 VND). Ścieżka prowadzi przez dżunglę jest ciemno parno i ciepło kropka na szerokich liściach krzewów bylin perlon się kropelki wieczornej wilgoci po omszałych głazów z omszałych głazów wskakuje woda, tworząc srebrne naszyjniki, a potem warkocze. Słońce wciąż nie może przedrzeć się przez chmury. Nie słychać zbyt wielu ptaków, czasem tylko któryś zaśpiewa, da znać da znać o swojej obecności. Ścieżka prowadzi wzdłuż strumyka. Coraz głośniej słychać szemrzącą kaskadę wodospadu. W końcu z gąszczu wyłania się niewielka kotlina zakończona pionowo skalną ścianą, z której spadają strugi wody. Wodospad ma może osiem pięter wysokości i nie niesie dużych ilości wody. To zrozumiałe, ponieważ miesiące zimowe od grudnia do lutego w tym regionie najmniej obfitują w deszcze. Wysoko w górze między koronami drzew widać skrawki nieba, a raczej szybko przesuwających się chmur. Na moment odsłoniły słońce i promienie oświetlił y dno kotliny, tworząc srebrzyste wachlarze z kropelek wody. Gdyby nie grupka krzykliwych Japończyków byłbym tym miejscu oczarowany. No dobrze, ale moim celem miał być Fansipan! Wracam na przełęcz budynków przy głównej drodze i zaczynam iść drogą za strzałką Fansipan słyszę znowu wołanie strażnika. Ugh! Wykłócam się znowu jeszcze przez chwilę i w końcu odpuszczam. Jest już 10:00, szczyt jest jakiś 8 godzin stąd, nie mam ze sobą szczegółowych map, no i ta mgła!

Wściekły na Wietnamczyków, wracam do Sapy motorem. Tu nikt się nie przejmuje, czy pasażer ma kask. Szaleńcza jazda po serpentynach jest pewną rekompensatą za nieudaną wycieczkę w góry. W hotelu zjadłam zupkę i idę zwiedzać wioski etniczne. Plan jest taki, żeby dziś zobaczyć... a jutro wybrać się do doliny... Korzystając z zakupionej wczoraj mapki, kieruję się na północ ... Z zaciekawieniem oglądam kolonialną architekturę: Kamienice z balkonikami obwieszonymi kwiatami, ozdobne zwieńczenia frontonów. Jeszcze Wietnamczycy odnowili swoje domy! Jestem teraz na przedmieściach. Po prawej stronie oddzielona od głównej drogi budowanym osiedlem znajduje się Dolina .... . Staję na jej brzegu i zachwycam się widokami. Oto głęboka dolina zasnuta mgłą. Zbocza jej zbyt strome, by urządzić tam tarasy ryżowe, biegnie na północ, rozszerzając się i wyginając na boki. Po prawej wznosi się pasmo wapiennych gór. Wysoki szczyt oddzielony przełęczą od szerokiego grzbietu jako żywo przypomina mi Giewont z Małym Giewontem. Mgła wypełnia dno doliny, wnika do bocznych odnóg, pozostawiając odsłonięte grzbiety je rozdzielające. W oddali na tle białych tumanów dostrzegam kucającego Wietnamczyka. Pewnie i on zachwyca się tym widokiem.
– Ślicznie tu, prawda? – mówię, podchodząc.
– O, tak! Mieszkam tu od urodzenia i ciągle się zachwycam tymi widokami.
O, jaka szkoda, że ten dialog odbył się na migi! Patrzymy razem, jak wiatr pcha w górę doliny mgłę. Żegnamy się i ruszam dalej. Po 2 km asfaltu skręcam w lewo, tu już nie ma przydrożnej, mało ciekawej zabudowy. Za mną i przede mną są teraz tarasy pól ryżowych fantazyjnie układające się na zboczach. W przeciwieństwie do okolic Dien Bien Phu ryż jeszcze nie jest posadzony. Tutaj, w górach, klimat jest zimniejszy. Ale tu i ówdzie trwają prace polowe. Jakaś wieśniaczka dziobie ziemię motyką, inny Wietnamczyk pogania długorogie bydło zaprzęgnięte do pługa. Schodzę powoli do wioski leżącej poniżej w dolinie. Przede mną idzie miejscowa rodzina: rodzice z dwójką dzieci. Obok – skubiące resztki zeszłorocznej trawy – wlecze się krowa. Są narodowości Hmong — ubrani w tradycyjne kolorowe stroje. Zapatrzony w krajobraz w ostatniej chwili dostrzegam budkę strażniczą stojącą na skraju wsi, gdzie pobiera się współczesne myto za wstęp. Niby pieniądze są zbierane na utrzymanie kultury Hmongów. Ale litości! Dlaczego obcokrajowcy mają ich utrzymywać?! Przechodzę obok budki obojętnie, kątem oka widzę profil pochłoniętej robótkami ręcznymi strażniczki. Ma dziś szczęście! Nikomu nie powiem o jej nieuwadze. Wioska, przez którą idę, wygląda zwyczajnie. Drewniane domy przydomowe ogródki, na podwórkach typowy dla wsi bałagan. Niewielu spotykam miejscowych, chociaż godzina jest popołudniowa i powinni już być w domu. A może właśnie są w domach? Za to na drodze natrafiam mnóstwo świń: czarne długowłose maciory lub ciężarne lochy. W centrum wsi – murowana szkoła wymalowana w wesołe znaczki. Niestety zamknięta a chętnie bym do niej zajrzał – tak jak do jak to miało miejsce w Khajuraho.

Z mapy wynika, że kolejna wioska jest oddalona o jakieś 3 km. Widzę ją zresztą w oddali. Jedyny problem, że jest po drugiej stronie doliny.... Nie chcę mi się iść asfaltem dookoła, schodzę groblami między tarasami pól ryżowych. Wśród spotkanych wieśniaków tylko nieliczni noszą tradycyjny ubiór. Odnoszą wrażenie, że zakładają swoje kolorowe kiecki tylko dla turystów. A ci, których spotyka się na drodze, to właśnie wracają z Sapy, gdzie sprzedawali pamiątki. Stwierdzam jednak, że jeśli nawet jest to cepelia na pokaz, to jest to ładna cepelia ;-). W wiosce... niebezpiecznie zbliżam się do kolejnej budki strażniczej. I choć szybkim krokiem ją mijam, to słyszę ze sobą: "Hey mister!". Bilety, jeśli dobrze zapamiętałem jeden 2 USD. Może bym i kupił wstęp, ale droga do wiosek... to ze dwie godziny, a tu się zrobiła 16:00. Wypijam dużą Pepsi colę i robię odwrót. Po godzinnym marszu asfaltem znad gór napływają biało-szare chmury i robi się momentami ciemno. Słońce skryło się gdzieś za Fansipanem, spadło kilka kropel deszczu. Dobrze, że się wycofałem, myślę sobie. Mijają mnie białe jeepy wracające do Sapy z wycieczek dla białasów. Tych nie zatrzymuję. Zabieram się do miasta motorem. Mężczyzna daje mi drugi kask, co oznacza, że świadczy usługi i będzie chciał pieniędzy. Droga prowadzi początkowo w dół, później zjeżdżamy jakimiś skrótem w stronę Sapy drogą gruntową, podskakujemy na wybojach. Chmury, które zasnuły niebo teraz opadły ku ziemi. Nie widać dalej niż na 30 metrów. Wysiadam przy znajomej ulicy na przedmieściu, płacąc 10 000 dongów. Jakie to dziwne: to już nie ma mgły, silny wiatr rozwiewa chmury, nawet słońce blado przeziera przez obłoki.

Idę niespiesznie do centrum. Przed domem dwie 5-letnie może dziewczynki rzucają przy szachownicy i marszczą zabawnie czoło, zastanawiają się nad kolejnymi ruchami. Odwzajemniają mój uśmiech. Słyszę gdzieś w pobliżu dźwięki piszczałek i brzęk talerzy. To w małej świątyni zgromadziła się kilkadziesiąt osób. Przed ołtarzem siedzą odświętnie ubrane kobiety. Przypomina mi się świątynia Geser w Ułan Bator.

Następny dzień  Powrót do Wstępu   Powrót do Strony głównej