Dzień: [1] [2] [3] [4] [5] [6] [7] [8] [9] [10] [11] [12] [13] [14] [15] [16] [17] [18] [19] [20] [21] [22] [23] [24] [25] [26] [27] [28]
Szukam noclegu | Samotna wędrówka przez dżunglę | Jak mnie koguty uratowały | W laotańskiej wiosce | Wieczór przy stupia Phuuthat
O świcie w autobusie znów zostaje włączona laotańska muzyczka. Jest ciut luźniej, widzę kilka wolnych miejsc. Niestety, brudne szyby nie pozwalają na robienie zdjęć, zresztą w tym półmroku niewiele widać. Około 10:00 dojeżdżamy na dworzec w Oudomxay. Od pierwszego momentu podoba mi się tutejsza, małomiasteczkowa, pełna gwaru, atmosfera. No i czuję ulgę po 14-godzinnej podróży. Pierwsze kroki kieruję do kasy. Autobus do Dien Bien Phu jest jutro o 8:00, bilety można kupić dopiero rano od 7:30. Do Muang La pod granicą wietnamską autobus jest dziś o 11:00, ale postanawiam tu zostać jeden dzień. Chcę odpocząć. Poza tym aż tak mi się nie spieszy.
Z mojej rozpiski wynika, że z 26 dni przeznaczonych na Indochiny, do tej pory 6 dni spędziłem w Wietnamie, 4 dni w Kambodży, 4 dni w Tajlandii i 6 dni w Laosie. Zostało mi 6 dni na Wietnam, z czego 2 ostatnie rezerwuję na Ha Long Bay, a jeden na przejazd z Sapy do stolicy. Zostają więc 3 dni, podczas których będę starał się zorganizować wejście na Fansipan. Jeśli się uda – super, jeśli nie – będę relaksować się na trekkingach po okolicznych wioskach. Tyle planów. Teraz muszę zadbać o nocleg. Najbliższy guest house przy dworcu sprawia wrażenie, jakby nie miał gości hotelowych; mimo to, jak się dowiaduję się, że miejsc nie ma. Nie szkodzi; przy głównej ulicy biegnącej z północy na południe jest z 20 hotelików. W pierwszym chcą 70 000 kipów za jedynkę, w kolejnym 60000 za pokój dwuosobowy z łazienką. Sprawdzam jeszcze z 7 hoteli, ale ta ostatnia oferta jest najbardziej sensowna. W pobliżu ma być internet i wypożyczalnia rowerów. Biorę prysznic, robię pranie, ładuję akumulatorki i komórkę. Jak się później okaże, niewiele z tego ładowania wyjdzie, bo w momencie wyjmowania z czytnika karty dołączonej do klucza, prąd w pokoju zostaje wyłączony.
Najpierw próbuję zorganizować rower. Ku mojemu zaskoczeniu okazuje się to trudne – w jednej odnalezionej wypożyczalni facet chce 50 000 kipów (6 USD). Jestem normalnie oburzony – w Siem Reap płaciłem 1 USD za cały dzień. Zaglądam jeszcze na targ za mostem – tu typowe obrazki – i trafiam do biura informacji turystycznej. Chłopcy, co prawda, nie znają innego miejsca, gdzie mógłbym pożyczyć rower i pewnie im nie przychodzi do głowy, by mi odstąpić swój własny, mają jednak foldery z Oudomxay. Mają również ręcznie narysowaną mapkę na jednodniowy trek do wiosek Hmong. Robię zdjęcie tego szkicu i upewniam się co do kierunku marszu. Chłopcy namawiają mnie jednak na dwudniowy trekking. Tyle czasu to ja nie mam.
Z początku wszystko idzie łatwo. Po 5 minutach wzdłuż głównej drogi ku Houay Gnung skręcam na wschód, dochodząc po 30 minutach do miejsca oznaczonego na mapce jako Kiewlom market. Tu rozmawiam chwilę ze staruszkiem-sprzedawcą, który koniecznie chce mi sprzedać colę, pokazując na migi, że droga jest daleka i pod górę. Ruszam z litrem wody kupionej wcześniej w miasteczku. Polna droga prowadzi od razu do góry (szersza droga poszła w głąb doliny). Widoki otwierają się na wschód, wszędzie wokół góry, ale niezbyt wysokie. Powiedzmy – Beskid Niski. Zbliża się południe, słońce ostro operuje; horyzont jest zamglony. Idzie się łatwo, trawersuję górski grzbiet. Kilka razy spotykam ludzi, lecz nie bardzo potrafią mi pomóc w kwestii drogi. Nazwa Ban Hat Ngao nic im nie mówi lub pokazują ogólnie kierunek północny – dokładnie ten, w którym prowadzi droga.
Po drodze robię zdjęcia kwiatkom i motylkom. Te ostatnie są piękne, lecz mało uchwytne obiektywem. Za nic nie chcą usiąść na liściu. Fruwają bez odpoczynku. Te czarno-białe raz na parę sekund zawieszają trzepotanie skrzydłami i przez sekundę unoszą się nieruchomo w powietrzu. Najładniejsze są te z długimi końcówkami skrzydeł. Przypominają kształtem pazia królowej. Droga prowadzi wciąż pod górę, czasem łagodnie skręci. Spotykam dwie kobiety zbierające drewno w lesie. Jedna z nich – nieświadoma mojej obecności – bez opamiętania macha maczetą odłamując suche gałęzie. Druga, siedząc w kucki, odpoczywa przy drodze. Zamieniamy kilka słów, używając języków niezrozumiałych dla drugiej strony. Może kilometr dalej spotykam również pracującą nastolatkę. Pokazuje, że do wioski mam skręcić na wąską ścieżką biegnącą początkowo równoległe do drogi. Hm... Może i tak, w końcu ona miejscowa. Po około 20 minutach faktycznie pojawiają się zabudowania.
[Ciąg dalszy wycieczki]
[Wieczór w mieście]
Następny dzień  Powrót do Wstępu   Powrót do Strony głównej