Dzień: [1] [2] [3] [4] [5] [6] [7] [8] [9] [10] [11] [12] [13] [14] [15] [16] [17] [18] [19] [20] [21] [22] [23] [24] [25] [26] [27] [28]


Hanoi

niedziela, 22 I 2012


Delta Gangesu z wysokości 10 kilometrów | Przedmurze Indochin | Lądowanie w chmurach | Witaj Wietnamie! | W niezwykłym gaju mandarynkowym | Dzielnica 36 Ulic | Święto Tet | Wietnamski Sylwester nad jeziorem | W świątyni Den Ba Kieu | Uliczne ołtarzyki dla zmarłych | Ognie sztuczne i horoskop dla Królików


Noc z wtuloną we mnie sąsiadką mija szybko. Gdy się przebudzam z drzemki i odsłaniam żaluzje, przez okno wpada olśniewające światło – zbliża się lokalne południe. W dole, w pełnych wody polach ryżowych, odbija się słońce. Jesteśmy nad Indiami, przelatujemy nad Hooghly i Padmą – odnogami Gangesu i Indusem. Tu, w pobliżu Kalkuty, rzeki tworzą liczne rozgałęzienia, meandrują, rozlewają szeroko i łączą powtórnie, tworząc niekończącą się siatkę srebrnych niteczek – czasem szerokich jak Wisła w Gdańsku, czasem małych jak leśny strumyk. Zachwycam się plątaniną tych tętnic i żyłek. Teraz, w styczniu, wody prawie nie niosą, w niektórych miejscach ich koryta tworzą gładką gliniastą płaszczyznę. Gdy mijamy potężne koryto-aortę, zastanawiam się, czy to Meghna – główne ujście połączonych rzek: Gangesu i Brahmaputry. Trudno się zorientować. Po chwili dostrzegam równie szerokie koryto, a może szersze. A potem jeszcze większe i większe. Niektóre z tych odnóg mają po kilka, kilkanaście kilometrów szerokości. To już Bangladesz. Między nimi nie pobłyskują już lusterka pól ryżowych, rozdziela je las namorzynowy.

5634 kilometry od startu. .Przelatujemy właśnie nad Zatoką Bengalską (właściwie jedną z jej zatok) a przed nami już widać południkowo ciągnące się pasma Gór Arakańskich. Ich szczyty sięgające trzech tysięcy metrów, są przystrojone kępkami białych obłoków. Tam, w Birmie, góry ciągną się aż po horyzont. Wlecieliśmy już nad stały ląd i przeskakujemy nad kolejnymi dolinami. Zasnute mgłą skrywają płynące zygzakiem rzeki. Na ile potrafię dostrzec z tej odległości – ich zbocza i grzbiety pasm górskich są pokryte lasem i z rzadka zamieszkałe. Nasza trasa i aktualna pozycja są przedstawiane na ekranach monitorów. Widzę więc, że za chwilę przelecimy nad pasem nizin, by po 20 minutach znów znaleźć się nad wyżynnymi obszarami Birmy i Laosu.

W miarę, jak zbliżamy się do Morza Wschodniochińskiego, pojawia się coraz więcej chmur pod nami. Północny Wietnam pokryty jest cumulonimbusami tak, jak to widziałem w prognozach pogody. Chmury są idealnie białe, kłębiaste oświetlone pięknie słońcem. Powoli obniżamy lot. 5100 metrów, 3900 metrów, 2500 metrów, 1800 metrów... Każda z tych wysokości inaczej mi się kojarzy. Pierwsza – to maksymalna wysokość, na jaką dotarłem... autobusem. Teraz mogę się naocznie i bezpośrednio przekonać, jak to było wysoko. 3900 metrów – to z kolei wysokość, na którą się samodzielnie wdrapałem. Później, z wysokości Rysów, mogę się poprzyglądać wioskom migającym w dziurach między chmurami. Na wysokości Kasprowego nurkujemy w mlecznej kąpieli. Chociaż opadamy 4 metry na sekundę przez ładnych kilka minut lecimy przez chmury. Już zacząłem się zastanawiać, czy aby na lotnisku nie ma smoleńskiej mgły. Ale nie! Gdy lądujemy – jest ciemno, chłodno i ponuro, lecz nie mgliście.

Odprawa paszportowa trwa długo. Być może część osób ma wizę "on arrival", co wymaga większej liczby urzędniczych operacji. Potem nie mogę się doczekać na bagaż – znów mi się wydaje, że mój plecak będzie ostatni na taśmie! Czekam i czekam: w końcu na pokładzie mieliśmy ponad 200 pasażerów. Ależ się denerwuję. Chciałbym już być w hotelu, odpocząć i iść do miasta.
Chwytam za plecak i szybko zdzieram folię. Przed halą przylotów wsiadam do mikrobusu Vietnam Airlines (wcześniej w informacji upewniam się, że przejazd kosztuje 2 USD). W busie jedzie tylko kilka osób.
– Twenty dollars – sąsiad kierowcy próbuje mnie naciągnąć, ale go lekceważę.
Przekraczamy Czerwoną Rzekę i skręcamy na północ. Wydawało mi się, że jesteśmy już blisko centrum, a tu jedziemy i jedziemy. Nie powinienem się dziwić: 6.5-milionowa stolica Wietnamu ma powierzchnię sześciokrotnie większą od Warszawy.

Jak łatwo się domyślić, ruch uliczny zdominowany jest przez motocyklistów i rowerzystów. W pewnej chwili wjeżdżamy w gaj mandarynkowy. Dziwny to gaj, bo ruchomy. Tak! Setki owocujących drzewek mandarynkowych poruszają się wraz z nami ulicą. To Wietnamczycy masowo kupują krzaczki mandarynkowe (dokładniej: podgatunek – tangerina, Citrus tangerina), ładują je na swe motory i wiozą do domu na święta, niczym my kiedyś choinkę – sankami. Jutro przecież zaczyna się Tet – wietnamski Nowy Rok! Kupują zresztą nie tylko drzewka mandarynkowe, ale także kwitnące wiśnie i migdałowce. Przy drodze, na chodniku, stoją sprzedawcy oferując noworoczne drzewka w olbrzymim wyborze: od kilkudziesięciocentymetrowych po dwumetrowe okazy. Widok jest doprawdy fantastyczny. Pasażerowie widząc moje zdziwienie na twarzy wołają do mnie roześmiani:
– Tet! Tet!

Jest już po zmroku, gdy wjeżdżamy wreszcie do Ba Muoi Sau Pho Phuong czyli Dzielnicy Trzydziestu Sześciu Ulic. Płacę i wysiadam. Pierwsze wrażenie ze Starego Miasta: typowa zaniedbana dzielnica, zniszczone kamienice, bary i kafejki, ciasne uliczki z plątaniną kabli na słupach i domach. Drugie wrażenie: mnóstwo białasów okupujących niziutkie krzesełka i taboreciki przed barami. Siedzą przy piwie grupkami, śmieją się i rozmawiają. Przez dobry kwadrans błąkam się po uliczkach w poszukiwaniu "Hanoi Youth Hostel". Pewnie łatwiej by mi poszło w dzień, ale w tych ciemnościach krążę chyba w kółko... Na razie nie mogę się przyzwyczaić do wietnamskich nazw ulic. Staram się zapamiętać chociaż część ich nazwy – a te są długie i podobne do siebie. Młodzi Amerykanie, których poprosiłem o sprawdzenie dla mnie lokalizacji hotelu w komórkowym GPS, patrzą na mnie z rozbawieniem, gdy podaję im nazwę hotelu. No cóż, gdybym znalazł tańszą ofertę z noclegami, to bym poszedł gdzie indziej, choćby do "Old Senior’s Lodge" ;-)

W hotelowej recepcji pełno 18-letniej młodzieży, płacę pięć dolarów za nocleg. Trafiam do klitki z ośmioma piętrowymi łóżkami i międzynarodowym, głównie europejskim, towarzystwem. Młodzi wkrótce gdzieś wybywają, mam chwilę spokoju. Jem, myję się i przebieram. Ciepła herbata stawia mnie na nogi. Sprawdzam pocztę i wysyłam wiadomości przez web-gg. W telewizji leci jakaś transmisja ze spektaklu czy imprezy, dopiero po chwili uświadamiam sobie, że to bezpośrednia transmisja z Hanoi. Dziś mają przecież sylwestra! – Happy New Year! – mówi do mnie wietnamski hotelarz.
Teraz widzę w odbiorniku TV ognie sztuczne.
– To nad jeziorem – dodaje.
O tym, że trafi mi się podczas trampingu to święto, dowiedziałem się przypadkowo na dwa tygodnie przed wyjazdem. Ucieszyło mnie to, a jednocześnie zestresowało, gdyż kilkudniowe święto w Wietnamie oznacza pozajmowane miejsca w hotelach, zamknięte sklepy i trudności komunikacyjne. Ale – obchodzić dwa sylwestry w roku – to nie lada gratka!

Nie tracę więc czasu, biorę plecaczek, aparat i idę się bawić nad odległe może o kilometr jezioro Hoan Kiem. Im bliżej jestem, tym więcej ludzi na ulicy, w końcu dochodzę do olbrzymiego tłumu – gęstego, jak na krakowskim rynku. Sprzedawcy trzymają setki bajecznie kolorowych balonów – zwyczajnych i w kształcie smoków i innych zwierząt. Z daleka dobiega muzyka z estrady. Kupić można kiełbaski czy raczej parówki na patyku, mleczne napoje w rodzaju jogurtu. Przy chodnikach ustawili się "artyści" na bieżąco wykonujący ozdoby z modeliny: wisiorki, miniaturowe zwierzątka na długich patykach. Te figurki są odmianą To he – tradycyjnych zabawek wykonywanych z kleistego ryżu i naturalnych barwników i nadających się do ponoworocznej konsumpcji.

Mieszam się z tłumem. Okolica jeziora jest ładnie iluminowana, grupki i parki wietnamskie siedzą na ławkach lub na rozłożonych na trawie tekturach, rozmawiają i śmieją się. Nie dostrzegam w tym wesołym towarzystwie osób pijących piwo lub palących papierosy. Inaczej z białasami: wielu z nich, zwłaszcza młodych, snuje się wokół jeziora z puszką piwa. Mrozu nie ma, jest dość chłodno, może 10 stopni powyżej zera. Wietnamczycy poubierali kurtki, niektórzy założyli na głowę kaptury od polara. Sporo mieszkańców Hanoi przystroiło się w świąteczne tekturowe korony, inni paraduję w kaskach motocyklowych. Plac i budynki i drzewa udekorowane są kolorowymi flagami, podświetlanymi lampionami. Jest miło, sylwestrowo. Na scenie z wielkim napisem "Cháo xuân 2012" występuje trio, później rzewne piosenki śpiewa solistka. Ubrana jest w bordową wąską suknię ze srebrnymi kwiatowymi aplikacjami, podczas śpiewu gestykuluje łagodnie dłońmi – niczym śpiewaczka w operze. Zdaje się, że Wietnamczycy lubią ten styl śpiewania...

Na jeziorze znajduje się niewielka wysepka połączona z lądem wieloprzęsłowym mostem. Dziś jest iluminowany kolorowymi światłami i ozdobiony setkami flag łopoczącymi na wietrze. Kłębi się na nim tłum ludzi chcących dostać się do świątyni Ngoc Son zbudowanej na wysepce. Nie mam szans się tam wepchnąć, zresztą nie zależy mi na tym: jutro w dzień zdjęcia będą ładniejsze. Zaglądam natomiast do Den Ba Kieu – innej świątyni przy głównej ulicy. Wewnątrz, po przekroczeniu progu, znajduję się w zupełnie innym świecie. Nie dobiega tu już śpiew piosenkarza ubranego w biały garnitur ani gwar uliczny. Ale czuć i widać świąteczną atmosferę w świątyni. Przedsionek, który właściwie jest dużą salą, z bogato ozdobionym drewnianym stropem podpartym drewnianymi bordowymi słupami, oświetlony jest papierowymi lampionami, z których zwisają długie czerwone frędzle. Pomiędzy słupami ustawiono noworoczne drzewko – kwitnący migdałowiec. Zawisły na nim kartki z życzeniami czy prośbami na Nowy Rok. Obok stoją dwa smoki – wykonane z tektury, różnobarwnej folii aluminiowej i celofanu. Są bajecznie kolorowe i takie... odpustowe.

Główne pomieszczenie świątyni oddziela od przedsionka szereg drzwi. Wewnątrz – trzy ołtarze z posągami buddów. Są drewniane, utrzymane w kolorze bordowym ze złotymi ornamentami. A przed nimi – mnóstwo darów. Czegóż tu nie ma! Kwiaty, całe bukiety czerwonych róż, gałązki żółciutkich hoa mai, kiście bananów na tacach, stosy grejpfrutów, talerze z pomarańczami i mandarynkami, z mango i papajami. Piętrzą się piramidki banh chung – tradycyjnego wietnamskiego ciasta. Widzę torty i cukierki i ciasteczka. Najwyraźniej tutejsi bogowie są łasuchami, jakich mało! Na ołtarzach znajdują się również wielkie porcelanowe flakony i dzbany malowane w drobne niebieskie lub wielobarwne wzorki, drewniane świeczniki i zdobione podstawki do kadzidełek. Te ostatnie mają często kształt stożkowatych serpentyn. Zaś same ołtarze są cudeńkami – ich przednia strona pokryta jest drewnianymi płaskorzeźbami przedstawiającymi rozmaite sceny i postacie.

Staję, jak zwykle w kącie i przyglądam się wiernym wizytującym świątynię. Świątynię odwiedzają głównie starsze kobiety i mężczyźni. Robią głęboki skłon trzymając dłonie złożone do modlitwy lub klękają zdejmując buty przed wejściem na podwyższenie. Niektórzy mają w ręce kadzidełko lub kilka banknotów. Pieniądze – o niskich nominałach – kładą na ołtarzu lub umieszczają w różnych szparach albo zawieszają na gałązkach. Wietnamczycy wierzą, że pieniężna ofiara przyniesie im sukces w biznesie – proporcjonalny do wysokości datku. Po dłuższej chwili wychodzę.

Na scenie produkuje się teraz młoda wietnamska gwiazda pop-kultury. Jej głównym atutem jest zgrabna figura ;-) Mieszam się znów z tłumem i przeciskam w stronę innej – w tej chwili nieużywanej trybuny. Z góry mam widok na całą okolicę. I w tym momencie nasuwa mi się refleksja: ależ oni się smutno ubierają. Nie dość, że wszyscy są ciemnowłosi, to jeszcze ubierają się – w większości – na czarno. Tym niemniej – trwa zabawa!

Znów przeciskam się przez tłum, uśmiecham do sprzedawców baloników i wietnamskich dziewczyn. Chwilowo mam dość hałasu, kieruję się opustoszałymi uliczkami w stronę hotelu. Ze zdziwieniem widzę, że przed wieloma domami (zapewne wysprzątanymi z okazji świąt) pojawiły się małe stoliczki z ustawionym na nich jedzeniem. To ołtarzyki z darami dla przodków, których dusze przy okazji święta Tet odwiedzają domy krewnych. Najważniejszą pozycję wśród darów stanowi taca z owocami. Tradycyjnie znajduje się na niej pięć do ośmiu gatunków owoców: banany, grejpfruty, "ręka Buddy" (Citrus medica var. sarcodactylis), cytryny, pomarańcze, mandarynki (tangeriny), jabłka, hurmy (Diospyros lotus). Ale czasy się zmieniają i widzę też położone na tacy czerwone winogrona. Obok owoców leży upieczony kurczak, miseczka z ryżem, szklanka wody, jakieś grzybki na talerzu z sosem tudzież ciastka i czerwone pudełka z betelem. Znajdzie się i buteleczka z wódką a obok plik banknotów (rzecz jasna fałszywych) i paczka papierosów. Jeszcze kilka kwiatków, płonąca świeczka lub kadzidełko i już mamy ołtarzyk.

Słyszę huk odpalanych ogni sztucznych, więc szybko zawracam nad jezioro. Trzeba przyznać, że wietnamskie fajerwerki są pierwsza klasa i nie ustępują krakowskim ogniom sztucznym puszczanym na Wianki. Nad jeziorem unoszą się papierowe balony na ogrzane powietrze, gnane wiatrem odpływają w stronę Thap Rua (Wieży Żółwiowej) zbudowanej na wysepce w południowej części jeziora. Po wodzie pląsają światła neonów i spadających rac.

Jest północ, zaczyna się Rok Smoka... Wedle horoskopu, urodzonych pod znakiem Królika – moim znakiem – czeka rok pełen namiętności. Uczucia, miłość i związki okażą się najważniejsze. Króliki poczują, że wszystko układa się tak, jak zawsze zamarzyły. W pracy, jeśli zakończą stare sprawy, poczują wreszcie trochę stabilizacji i większy spokój.

Następny dzień  Powrót do Wstępu   Powrót do Strony głównej