Dzień: [1] [2] [3] [4] [5] [6] [7] [8] [9] [10] [11] [12] [13] [14] [15] [16] [17] [18] [19] [20] [21] [22] [23] [24] [25]


Santa Maria – Santa Teresa – Aguas Calientes

czwartek, 2 IV 2013


Przed wyjazdem do Aguas Calientes | Wspaniała Cordillera Vilcanota | Przepaście nad Urubambą | Wędrówka przez peruwiańską dżunglę | Kolacja u stóp Machu Picchu | |


Wyjazd do Machu Picchu mamy dzisiaj o 6:00. Przynajmniej tak powiedziała nam wczoraj kobieta. Jak zwykle pomagam się spakować Kamili, ona robi śniadanie. Jej grzałka – wstawiona do metalowego kubka rozgrzewa się do czerwoności i przepala. Cóż, prawo Kirchhoffa obowiązuje i na drugiej półkuli. Moja wciąż iskrzy.
– Będę musiał ją zlutować – obiecuję sobie kolejny raz.
– Myślałam, że ją wyrzucisz...
– No coś ty... Przecież jest dobra!
Idę po wrzątek do kuchni. Odnosząc później szklaneczki po winie, spotykam... no tak, Marka z dziewczyną. Więc to oni tak hałasowali nad ranem... Na szczęście my zaraz wyjeżdżamy. Hm… zaraz?! Zbliża się 7:00, a umówionego busa jak nie było, tak nie ma. Przyglądam się jeszcze raz gryzmołom z rachunku za Machu Picchu. Stoi jak byk: 6:00 rano. Chłopak-recepcjonista dzwoni do gospodyni. Mamy czekać. Będzie. Faktycznie po chwili podjeżdża dwóch Boliwijczyków samochodem osobowym i zabierają nas na miejsce zbiórki na ulicę po drugiej stronie Plaza de Armas. Tu za chwilę podjeżdża bus, wyskakuje przewodnik i z listy wyczytuje nazwiska. Wyjazd z Cuzco trwa długo, krążymy po ulicach jak kiedyś w Ułan Bator i w Yinningu, zbierając brakujących pasażerów. Jedziemy w grupie 12-osobowej, w towarzystwie głównie Zachodnioeuropejczyków.

Zachwycamy się panoramą miasta – podobnie jak La Paz, stolica Inków położona jest w dolinie otoczonej górami. Miasto rozrosło się znacznie, osiedla zaczęły wpełzać na zbocza. Pogoda nie jest najlepsza, niebo pokrywają chmury. To chyba tutaj norma przez cały rok. Wybierając w grudniu 2012 roku termin wyjazdu (a w grę wchodził czas od lutego do czerwca) kierowałem się warunkami klimatycznymi. W marcu kończy się tu mokre lato, najmniej opadów w Machu Picchu jest w maju, później jest coraz chłodniej. W Boliwii na Altiplano właściwie cały czas jednakowo jest chłodno.
– Oby tylko jutro nie padało – mruczę z nosem przytulonym do szyby.
Kamila przysypia na moim ramieniu. Długo dziś pojedziemy! Pociąg z Cuzco do Aguas Calientes jedzie niecałe dwie godziny. Tory poprowadzone są wzdłuż rzeki. My zaś do Machu Picchu dostaniemy się "od tyłu "objeżdżając okoliczne góry dużym kołem. Widoki będą równie atrakcyjne, jest natomiast zdecydowanie zasadnicza różnica w cenie przejazdu. Najtańszy pociąg kosztuje 50 dolarów, my zaś autobusem dostaniemy się na miejsce za 10 USD. Łącznie z kilkunastokilometrowym trekiem z Hidroelectriki do Machu Picchu. A to oznacza cały dzień w podróży. Nie szkodzi.

Pierwsze kilkadziesiąt kilometrów droga jest prosta, prowadzi doliną Urubamby, ale przecież niepozbawiona jest ładnych widoków. Przez stare inkaskie Ollantaytambo przyjeżdżamy bez zatrzymywania się. Nie martwi mnie to – mamy już wykupiony tour po Świętej Dolinie. Dalej zaczyna się mozolny wjazd na przełęcz Abra Malaga. Na odcinku 37 kilometrów musimy wznieść się o 1500 metrów. W oddali widać ośnieżone szczyty andyjskich 5- i 6-tysięczników. To Cordillera Vilcanota. Niestety sama przełęcz i najbliższe wierzchołki skryte są węgle i chmurach we mgle i chmurach.
Jakże podobają mi się te kontrasty, te zmieniające się jak w kalejdoskopie i zmieniające się sceneria. Jeszcze parę dni temu zachwycaliśmy się śnieżną bielą salaru, kolorowymi lagunami a teraz sycimy oczy soczystą zielenią...

Póki co droga jest wygodna, asfaltowa. Ruch umiarkowany. Osiągamy 4330 m n.p.m. i zaczynamy szaleńczy zjazd. Kierowca dobrze prowadzi. Zapewne również dobrze prowadził autobus kierowca innego autobusu, który tuż przed moim wyjazdem spadł do przepaści, zabijając 30 Peruwiańczyków.
Wioski, przez które przejeżdżamy, nie są zbyt duże. Ot, kilkanaście, kilkadziesiąt domów przy drodze. Architektura – hm... taka sobie. To prawda, niektóre większe hacjendy mają trapezowate okna nawiązujące kształtem do inkaskich tradycji – ale to raczej styl "pod turystów", mało naturalny, niezbyt autentyczny. Docieramy do Santa Maria. Mieścina, zwyczajna, bez wyrazu. Zastanawiam się, w której z niezliczonych knajpek przy głównej drodze zatrzymamy się na lunch, ale – choć żołądek domaga się swoich praw – nie zwalniamy ani na chwilę przejeżdżając przez miasteczko. Kończy się asfalt, teraz jedziemy bitą drogą. Z andyjskich przełęczy zjeżdżamy ku andyjskim dolinom. A właściwie do dobrze już nam znanej dolinie rzeki Urubamba...

Kolejny przystanek do Santa Teresa – miejscowość szybko rozwijająca się turystyczna. Przy głównej ulicy zwykły zatrzymywać się busy wiozące turystów dalej do Hidroelectrica. Wysiadamy przed knajpą. Kelnerka zbiera zamówienia, Amerykanin, z którym siedzimy przy stole, tłumaczy nam hiszpańskie nazwy posiłków. Kamila bierze zupę szparagową i kurczaka z jakąś sałatką, ja jakąś jagnięcinę z frytkami i ryżem. Jedzenie jest dobre, nie narzekam. Przed trampingiem zastanawiałem się, czy trafi mi się cuy – pieczona świnka morska. Ale ani ja, ani Kamila, jak się okazało, nie mamy dużego parcia na takie frykasy. Do odjazdu zostało nam pół godziny czasu.
– Chodźmy się przejść – proponuję.
– I może kupimy jakieś owoce – dodaje Kamila.
Podobnie jak Santa Maria, i ta miejscowość nie jest szczególnie ciekawa kropka. Co nie oznacza, że w okolicy nie można by spędzić interesująco paru dni... Obchodzimy spacerkiem dwa kwartały, kupujemy pomidory i banany i wracamy.

Ostatni odcinek drogi jest najbardziej atrakcyjny. Jedziemy krętą drogą poprowadzoną wysoko nad rzeką. Kilkaset metrów niżej widać spieniony nurt... Sceneria przypomina kanion Colca. Wystawiam co chwilę aparat za okno i fotografuję.
– Boję się! – Kamila zamyka oczy.
Urwisko jest tuż, tuż. Czasem od przepaści dzieli nas 20 centymetrów.
– Spoko, kierowca zna tę trasą dobrze, jeździ nią codziennie.
– A zauważyłeś, że wszyscy kierowcy są młodzi?
– Tak, mało który dożywa to wieku emerytalnego – śmiejemy się.
Faktem jest, że ufam umiejętnościom kierowcy i wierzę w dobry stan techniczny busa. Ale nawierzchnia tej drogi nie wygląda na zbyt solidną... W okresie większych opadów często zdarzają się osunięcia ziemi... Spieniona rzeka toczy swe wody wśród olbrzymich głazów. Z tej wysokości jest zaledwie srebrną niteczką. Co kilka kilometrów odbijamy w prawo, by okrążyć boczną dolinę. Raz trafia się drewniany mostek, a właściwie kładka dla autobusów. Tutaj faktycznie trzeba bardzo uważać.
– Popatrz tam! – mówię i znów odsuwam szybę, by zrobić zdjęcie.
Bo oto po drugiej stronie doliny ze znajdującego się w połowie pionowego zbocza otworu o kilkumetrowej średnicy wydobywa się potężny strumień wody. Spieniony nurt impetem wpada do rzeki, tworząc sztuczny wodospad. Z otworów wystają jakieś rury, inne fragmenty rurociągu są poukładane nad rzeką. Wygląda to tak, jakby ten wydobywający się ze zbocza strumień zasilał turbiny ukryte gdzieś we wnętrzu góry. Brak jednak stacji transformatorowej czy linii wysokiego napięcia – normalnie obecnych przy hydroelektrowniach. Moja ciekawość zostaje zaspokojona po chwili. Bo oto łagodnie, ale wciąż jadąc przy krawędzi urwiska – obniżamy się do poziomu rzeki. Już z daleka widać plac budowy, instalacje elektryczne. I jednostkę wojskową do ochrony obiektu. To jasne – hydroelektrownia jest łakomym kąskiem dla Świetlistego Szlaku. Wygląda na to, że elektrownia wodna jest dopiero budowana. Wysiadamy.

– Hey chicos! Musicie się zarejestrować w punkcie kontrolnym – mówi miejscowy przewodnik.
Będzie prowadzić dalej grupy z dwóch busów.
– Musicie tu być jutro o godzinie 14:30 – tłumaczy – jeśli nie dotrzecie na czas, bus odjedzie bez was!
Najważniejsze jednak informacją jest ta, że do Aguas Calientes nie jedziemy pociągiem, lecz idziemy przez dżunglę piechotą. – To tylko 12 kilometrów, dacie radę – śmieje się chłopak.
Wpisujemy się do zeszytu w okienku w baraku i ruszamy szybkim krokiem. Droga prowadzi wzdłuż torów i trudno się zgubić. Grupa idzie szybko, z trudem nadążam. Dobrze wiem, że takiego tempa nie utrzymają długo.
– Nie martw się, przegonimy ich – mówią do Kamy.
– Spokojnie, fotografuję przyrodę – odpowiada.
A jest na co popatrzeć. Wśród konarów drzew usadowiły się epifity, porastają kępkami lub pokrywają korę drzew. Wzrok przyciągają jasnozielone liście dzikich bananowców. Na pałąkowatym pędzie zwisają miniaturowe, niedojrzałe banany. Widać wszędobylskie juki, innych gatunków tu pewnie setki. Czasem są niepozorne o drobnych liściach, czasem to wysokie drzewa a czasem wielkie byliny. Jak wspomniałem, szlak prowadzi wzdłuż torów. Linia kolejowa przeskakuje nad strumieniami, wówczas, ze względu na wąskość mostu, wchodzimy na tory. Bezpiecznie, bo pociąg jeździ raz na godzinę, a jego przeciągły gwizd słychać z daleka. Nie słychać natomiast ptaków. Ale z tego co pamiętam z dżungli w Nepalu i Indochinach, tam też zbyt wielu ptaków słuchać nie było. Przekraczamy rzekę, idziemy teraz jej lewym (orograficznie) brzegiem. Dolina tu jakby szersza, robi się jaśniej, w końcu widać szczyty gór wysoko ponad nami.
– Oby tylko pogoda jutro się nie pogorszyła – powtarzam po raz kolejny, spoglądając na niebo zasnute chmurami.
– Poprawi się, zobaczysz! – Kamila jak zawsze jest pełna optymizmu.
– Jak ci się idzie? Zmęczona?
– W porządku!
Tak, jak się spodziewałem, stopniowo wyprzedzamy ludzi z naszej grupy. Zbliża się 19:00, to w dolinie szybko zapada zmierzch. Gdy dochodzimy na małą stacyjkę w lesie, jesteśmy jedynymi turystami.
– Gdzie oni się podziali? – zastanawiam się głośno.
– O! Nadchodzi nas przewodnik – mówi Kamila i dodaje – te dwie dziewczyny też są od nas.
Na całość grupy przyjdzie nam poczekać z pół godziny. Przewodnik daje znać – ruszamy w grupie. Ostatnie kilometry pokonujemy ze zapalonymi latarkami. Nocny marsz przez dżunglę. To się może podobać.

W towarzystwie szumiącej i bulgoczącej rzeki docieramy do pierwszych domów w Aguas Calientes. Na centralnym placu przed pomnikiem Inki znów się zatrzymujemy. Wokół różnobarwny tłum świętuje 1 Maja. Pewnie też tu mają długi weekend uśmiech. Trochę zamieszania jest przy rozdzielaniu hoteli, w końcu jakiś miejscowy chłopak zabiera ze sobą kilkoro z nas. Śpimy w dość obskurnym hoteliku. Jest, oczywiście, własnałazienka z ciepłym prysznicem, ale brak okna nawet na korytarz powoduje, że panuje tu wilgoć. Bierzemy długi prysznic i przebieramy się w czyste ciuchy. Idziemy na dinner do "lepszej restauracji". Siadamy z parą amerykańską, trochę rozmawiamy. Zupa szparagowa, na drugie dla mnie lama z frytkami, dla Kamili – chicken z ryżem. Po posiłku przewodnik przedstawia nam alternatywę: wjeżdżamy autobusem za 9 dolarów (pierwszy o 6:00) lub wchodzimy szlakiem w półtorej godziny (most otwarty również od 6:00). Trzeba wyruszyć wcześnie, by zdążyć na wschód słońca. Na koniec przewodnik rozdaje bilety do Machu Picchu (my ich nie potrzebujemy) i na pociąg do Hydroelectrica (potrzebujemy jak najbardziej).
– Idziemy na spacer?
– No, pewnie.
Wiem, że na Kamilę można zawsze liczyć. To wytrwała piechurka. Gdy ją po raz pierwszy spotkałem trzy tygodnie temu, pomyślałem sobie, patrząc na drobną dziewczynę: oj będą problemy! Czy ona sobie poradzi w wysokich górach? Z wielokilometrowymi spacerami po miastach? Ale nie było najmniejszych problemów! Kamila jest wysportowana, to zapalona rowerzystka.
Idziemy na plac... Na trybunie obok kościoła ... występuje młodzież indiańska – lub tylko ubrana w indiańskie kiecki. Wszędzie tłumy, do kościoła nie da się wepchnąć.

[opis wieczoru]


Następny dzień Powrót do Wstępu Powrót do Strony głównej