Dzień: [1] [2] [3] [4] [5] [6] [7] [8] [9] [10] [11] [12] [13] [14] [15] [16] [17] [18] [19] [20] [21] [22] [23] [24] [25]


Chivay – Cruz del Condor – San Jose (kanion Colca)

wtorek, 23 IV 2013


Nerwowy ranek | Cruz del Condor | Schodzimy na dno kanionu | Zachwycam się andyjską przyrodą | Namiastka dżungli | Kamila pierze | Kąpiel w Colce | Romantyczna kolacja


Wstajemy o 4:30. Zostawiamy plecaki w kanciapie i czekamy na transport do Colki. Ma być o 5:00, a tu już kwadrans minął i nic.
– Przyjedzie, spokojnie, nie denerwuj się – uspokaja mnie Kama.
– No tak, w Nazca też się wyczekaliśmy – mruczę.
W holu czekają z nami dwie Niemki. Podjeżdża bus, kierowca wyczytuje nazwiska... Wrr...! My musimy jeszcze poczekać. 0 5:45 jest już jasne, że coś nie gra. Sprawdzamy bazgroły na kartce z biura. Stoi jak byk 5:00, data zgadza się. Hotelarka, młoda dziewczyna, która spędza noc, drzemiąc na kanapie w holu, pociesza nas, że za chwilę bus przyjedzie. W końcu dzwoni do naszego biura.
– Już jadą – mówi i w tym momencie otwierają się drzwi, a kierowca zaprasza nas. Uff...!

Jedziemy w kilkunastoosobowej grupie, wiek około 25+/-5 lat. Przewodnik się przedstawia i zbiera pieniądze na wstęp do Kanionu Colca (90 PEN). Za oknem szarówka, opuszczamy Arequipę i stopniowo wspinamy się na płaskowyż. Noc dla wszystkich była krótka, więc drzemiemy. Do Chivay, gdzie zaplanowano śniadanie, jest 160 kilometrów, co najmniej trzy godziny jazdy. Gdzieś, w połowie drogi, widoki stają się bardziej interesujące. Słońce wychyliło się zza gór i oświetla pokryte śniegiem szczyty. Okolica jest bezludna, bezleśna, praktycznie bezroślinna. Kamieniste, z rzadka porośnięte kępami trawy pustkowia – to sławna południowoamerykańska puna. Nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak wysoko wjechaliśmy. Dopiero jutro, gdy zatrzymamy się na przełęczy Patapampa (4910 m n.p.m.) uświadomimy sobie, co znaczy być wyżej Mt. Blanc.
Teraz zaczyna się kręta, pełna serpentyn, droga w dół do Chivay (3.655 m n.p.m.). Docieramy tam koło 9:00, wprost pod umówioną knajpkę. Siadamy całą grupą przy długich stołach, takich grup jest tu zresztą więcej. Na śniadanie dostajemy bułki z odrobinką masła i dżemu. Na szczęście kawa i herbata są bez ograniczeń. Na dobrą sprawę nie powinienem mieć pretensji, bo nie jestem przekonany, czy w cenie transportu było śniadanie ;-). Ale skoro już tu jesteśmy...?

Ruszamy dalej. Do Cruz del Condor (3.700 m n.p.m.) jest 46 kilometrów. Droga, w coraz gorszym stanie, prowadzi równolegle do rzeki. Patrząc na jej szeroką dolinę o zboczach zamienionych na tarasy z polami uprawnymi, trudno się nam pogodzić z faktem, że to sławny Kanion Colca. Do jej dna jest zaledwie 200 metrów! Ale spokojnie! Dolina szybko opada, zbocza stają się coraz bardziej strome i wyższe, podczas gdy droga utrzymuje zasadniczo stałą wysokość. Przejeżdżamy bez zatrzymywania przez kilka wiosek i w końcu przed nami sławny mirador z kondorami. Pierwszą rzeczą, którą robię po wyjściu z pojazdu, jest... sfotografowanie tablicy rejestracyjnej. Białych busów stoi tu bowiem kilkadziesiąt!

Podekscytowani szybkim krokiem zmierzamy na punkt widokowy, w którym gromadzi się tłum z aparatami. Na skalnej półce istotnie siedzi kilka ptaków, odległość do nich może 15 metrów. Kondory wielkie (Vultur Gryphius) mają ciemnobrunatne upierzenie i szare nogi. W tej grupce na skale znajdują się same samice, samce mają charakterystyczny grzebień na głowie. Kondory mają ponoć nieprzyjemny zwyczaj załatwiania się na własne nogi, jednakże niczego takiego nie dostrzegam. Pewnie dlatego, że to samiczki ;-) Raz na parę minut jeden z kondorów wzbija się w powietrze i bezszelestnie przelatuje koło nas. Słychać wtedy tylko trzaski migawek i jęk: Ooooo!!! Po zatoczeniu kilku kręgów ptak ląduje na skale, używając swych wielkich skrzydeł jako hamulca. Wygląda to wszystko nieco zabawnie, tak jakby kondory były tresowane lub same chciały się popisywać przed publicznością. Podobno w to miejsce Peruwiańczycy podrzucają tym padlinożercom mięso, aby mieć gwarancję, że kondory będą tu obecne, a turyści się nie zawiodą. Rzecz do wybaczenia, skoro w Krakowie karmimy w rynku gołębie... Niestety, dość trudno uchwycić w locie kondora używając dużego zoomu. Chociaż przelatują nam pod nosem, to cwaniaki robią to zbyt szybko! Na szczęście kondorów w kanionie jest więcej. Szybują nad przepaścistą doliną, unosząc ostatnie lotki nieco w górę. Potrafią tak szybować, wykorzystując kominy termiczne, nawet pół godziny bez drgnięcia skrzydła, co obserwował już Karol Darwin. To się nazywa oszczędność energii! Z odległości, z jakiej obserwujemy ptaki, ciężko jest ocenić rozpiętość ich skrzydeł. Ale gdyby porządnie je zmierzyć, to by się okazało, że wynosi ona trzy metry! A to już jest coś! Zawsze się zastanawiałem, jak dalece prawdziwy jest opis porwania małego Roberta Granta, bohatera powieści Verne’a przez kondora. Jednak przy tak słabym umięśnieniu, nie wydaje się, by to było możliwe.
Dla mieszkańców Andów kondor jest na tyle ważny, że trafił do godeł nie tylko Peru i Boliwii, ale też
Chile, Ekwadoru i Kolumbii. Miał nawet cechy boskie w mitologii Indian, co nie przeszkadzało polowaniu na ptaki, aby zdobyć leczące kosteczki i organy.

Czas zbiórki się zbliża. Fotografujemy się jeszcze nad brzegiem urwiska. Tu jednak kanion jest, jak się patrzy! Do rzeki, cieniutkiej jak sznurek, jest z tysiąc metrów, a przecież nad nami wznoszę się jeszcze wyżej góry należące do masywu Coropuna (6425 m n.p.m) na północy i wulkanu Ampato (6318 m n.p.m.) na południu. Z pewnymi problemami odszukujemy nasz bus. Kierowca musiał przeparkować i dopiero teraz podjeżdża. Wskakujemy do środka. Czeka nas ostatni wspólny odcinek drogi. My – indywidualni – będziemy sami schodzić do Colki, umawiamy się z przewodnikiem w Cabanaconde na 9:00 następnego dnia.

12 kilometrów dalej zatrzymujemy się na łuku asfaltowej szosy. Podekscytowani obserwacjami ptaków turyści wypakowują swoje plecaki i ściągają z siebie zbyt ciepłą odzież. Jest ich tu więcej, przyjechali także innymi busami. Widać, że jest to punkt startowy do eksploracji kanionu uważanego kiedyś za najgłębszy na świecie. Dziś Colca oddała palmę pierwszeństwa leżącemu jakieś 200 kilometrów na północny wschód kanionowi Cotahuasi. Tam ściany wąwozu wznoszą się ponad rzekę na wysokość 3400 metrów. Zresztą kontrowersje wokół głębokości kanionów pozostaną, dopóki nie ustali się zasad pomiaru.

Ruszamy żwawym krokiem w kierunku kanionu zostawiając gringos smarujących blade twarze kremami anty-UV. Powietrze jest rześkie, upał jeszcze nie dokucza. Ścieżka doprowadza do punktu widokowego Mirador San Miguel na skraju kanionu i odbija w prawo. Na dnie wąskiej i krętej doliny skrywa się niewidoczna z tej wysokości rzeka Colca. Meandrując między 1500-metrowej wysokości zboczami, rzeka wypływa do szerszej kotliny wypełnionej gęstą tropikalną roślinnością. Kilka dachów prześwitujących wśród listowia wskazuje, że gdzieś tam znajduje się osada ludzka. Dalej Colca znów wciska się między skały, by za kolejnymi zakrętami dopłynąć do Oasis – miejscowości, gdzie chcemy zanocować.

Na razie idziemy łagodnie opadającą ścieżką w górę rzeki. Mijamy grupę robotników naprawiających brzeg drogi na skraju urwiska.
– ¡Hola!
– ¡Hola!
– Jak długo idzie się na dół? – pytam.
– Trzy godziny – Peruwiańczyk przerywa pracę i opiera się na łopacie – łatwa droga!
– Da się przenocować tam?
– Si, no hay problema!
– Bien ¡Hasta la vista!
– ¡Adios!

No dobrze, łyk wody i ruszamy dalej. Przed nami grupa turystów, idą nieco wolniej, przegonimy ich za jakiś czas. Oglądam się za siebie i widzę, że druga duża grupa wciąż stoi na punkcie widokowym. Kamila zachwyca się widokami.
– Jestem pierwszy raz w takich górach – tłumaczy się – Ty częściej chodzisz...
To prawda. Nachodziłem się po górach. Kiedyś to były polskie Karpaty i Sudety, dziś częściej trafiają się góry gdzieś na trasie. Ostatnio –
Góry Przeklęte w Albanii, Durmitor w Czarnogórze i Szar Płanina w Macedonii. Aaa! Zapomniałbym o Rile i Musale – najwyższym szczycie Bałkanów zdobytym w zeszłym roku z synem.

Wymijamy kilku młodych turystów i coraz bardziej stromą ścieżką schodzimy na dno doliny.
– Ta droga chyba nie prowadzi do Oazy – dzielę się obawami z Kamilą – Idzie za bardzo w górę rzeki.
– To będziemy spać gdzie indziej – stwierdza Kamila – robotnicy mówili, że tam w dole będzie nocleg...
No tak. Ale z Oazy do Cabanaconde byłoby jutro bliżej... Autobus będzie czekać na nas o 9:00...
– Najwyżej wstaniemy o 3:00, aby zdążyć na transport do Arequipy – pociesza mnie – Nie martw się.
Widzę, że dziewczyna zawsze znajdzie jakieś rozwiązanie. Nie jest taką panikarą jak ja. Podoba mi się!

Widoki są w dalszym ciągu fantastyczne. Skaliste zbocza kanionu z rzadka porośnięte są kaktusami i innymi suchoroślami. Są wśród nich aloesy, agawy (Agava cordillerensi), opuncje i wytrzymałe na niskie temperatury juki. Trafiają się smaczliwki, z których zwisają niewielkie, zielone owoce awokado. Zieleń tej roślinności, uzupełniona o czerwień, fiolet i żółcień kwiatów na krzewach i bylinach kontrastuje z brązem i ochrą skał. Te ostatnie często pokryte są mszakami ortotropowymi nadającymi im różne barwy. Na eksponowanych stanowiskach rosną krzaczaste opuncje (Opuntia subulata) porośnięte epifitycznym gatunkiem z rodzaju Tillandsia. Sporo jest sukulentów z rodzaju bromeliowatych a wśród nich, natywna dla Andów Puya cylindrica z kwitnącym czerwonym pędem i Puya berteroniana z granatowym, przekwitającym o tej porze roku kwiatostanem. Niestety, nie widzę tu puji Raimondiego, Królowej Andów, której wrzecionowaty kwiatostan dochodzi do ośmiu metrów wysokości. Za to trafiają się stanowiska głęboko pobrużdżonych kaktusów Corryocactus brevistylus. Ich kolumny porośnięte wyjątkowo długimi kolcami strzelają w niebo na 3–4 metry. Widzę też krzaczaste kaktusy Trichocereus, są też mechate kaktusy z gatunku Cylindropuntia tunicata. Od czasu do czasu bezszelestnie przemyka nad nami kondor-samotnik. Z zachwytem patrzymy przed siebie na zwężającą się V-kształtną dolinę. Rzeki stąd nie widać, schowała się za wybrzuszeniem zbocza. A dalej i wyżej... Andy! Pokryte wiecznym śniegiem, trójkątne wierzchołki o nachyleniu zboczy 45 stopni wzbudzają we mnie niezaspokojone uczucie pożądania. O, jakże chciałbym się zmierzyć z takim pięciotysięcznikiem!

Robimy sobie chwilę odpoczynku pod zwisającą skałą. To jedyne ocienione miejsce na szlaku. Południowoamerykańskie słońce daje się nam we znaki. Wyciągam wodę, robimy sobie kanapki.
- ¡Hola! ¡Buen provecho!
- ¡Hola! – pozdrawiamy większą grupę prowadzoną przez przewodnika.
Gdy Peruwiańczycy znikają z pola widzenia, składamy rzeczy. Czas i na nas!
- Chodźmy! Dopiero połowa drogi w dół.
Teraz zakosami schodzimy ku rzece. Właśnie przed momentem dostrzegliśmy most linowy przerzucony nad wartkim nurtem Colki.
- Ależ on jest daleko! – wzdychamy.
Doganiamy grupę. Zaczepiam przewodnika i dopytuję o szczegóły noclegu.
- Tam w wiosce jest hostel – mówi – prześpicie się za 20 soli. Możecie iść z nami. Ja znam gospodynię, to wam załatwię nocleg w tej cenie.
Zobaczymy. Na razie szybkim krokiem zmierzamy ku mostowi. Tu znajduje się punkt kontrolny – stary Peruwiańczyk sprawdza bilety turystyczne do wąwozu Colca i prosi o wpis do zeszytu. Z ciekawością zaglądam do niego i odnajduję na długiej liście polskie nazwiska. Na moście urzęduje też miejscowa naganiaczka. Oferuje nocleg w wiosce po 20 soli. Jednak, po przekroczeniu rzeki i wspięciu się stromą ścieżką do traktu biegnącego wzdłuż rzeki, docieramy do drogowskazu informującego o innym, jak się spodziewamy, bliższym hostelu. Skręcamy więc w prawo i ciasną ścieżką posuwamy się w górę. Tu roślinność jest zupełnie inna niż na przeciwległych nasłonecznionych zboczach kanionu zbocza. Idziemy przez las pełen omszałych drzew, zwisające z konarów brodate plechy porostu z rodzaju brodaczek (Usnea sp.) wyglądają niesamowicie, gdy popołudniowe słońce podświetla je od tyłu. Od razu przypomina mi się bajkowy las przy drodze do
Dzweli Szuamty w Gruzji. Tu i ówdzie rośnie Polylepis – endemiczne andyjskie drzewo o poskręcanym konarach i drobnych listkach. Między drzewami rosną kaktusy dochodzące do trzech metrów wysokości, a kępy dojrzewających opuncji tworzą gąszcz nie do przebycia. Brakuje mi tu tylko motyli, które tak urozmaicały spacer przez dżunglę w Laosie a wcześniej w Nepalu. Muszę zwolnić, bo miejscami drogę zagradzają przewrócone drzewa. Kamila zgrabnie je przeskakuje, ja muszę przeciskać się z plecakiem.
- Masz namiastkę dżungli – śmieję się – uważaj tylko na pumę, żeby cię nie capnęła z tyłu.
Pumy jednak nie będzie, jest za to osiołek przywiązany gdzieś do drzewa. Jego żałosne porykiwanie roznosi się daleko w lesie.

Jeszcze kilka minut i wychodzimy na szerszą ścieżkę. Opodal znajduje się gospodarstwo. Z pewnością nie znajdziemy tu noclegu, dom zbudowany z kamieni, desek i blachy falistej jest w fatalnym stanie. Pod pretekstem zasięgania informacji, gdzie znajduje się hostel, chcę się rozejrzeć po obejściu. W moim kierunku rzuca się jakiś szczeniak i robi nieopisany hałas. Pojawia się mężczyzna, witamy się.
- Buenas dias – odpowiada Peruwiańczyk i ucisza psa.
- Hostel?
- Que está cerca – wskazuje kierunek ręką.
- Gracias. ¡Adiós!
Wzdłuż traktu płynie strumyk, zapewne dostarczający wodę do domów, bo ujęty w zgrabne betoniki i miniśluzy. Miejscowi chłopcy, zapytani później, mówią, że woda jest niezdatna do picia. Hm... A nam tak bardzo chce się pić! Zziajani dochodzimy do hostelu. To dwa niewielkie murowane domki kryte strzechą z kilkoma pokojami. Prysznic, niby z ciepłą wodą, podobnie jak ażurowa sławojka, jest na zewnątrz. Prądu brak.
- 10 soli od osoby – rzuca Peruwianka.
Nie jest to mało, jak na tak spartańskie warunki.
- Zastanowimy się jeszcze – mówię.
Chcę się jeszcze rozejrzeć. A nuż gdzieś jeszcze w wiosce będzie inny nocleg? Zostawiam Kamilę plecakami i szybkim krokiem idę w kierunku San Juan. Po stu metrach krok już nie jest tak szybki. Po dwustu – przystaję. Wokół dżungla, domów jak na lekarstwo. Wracam.
- Bierzemy ten pokój. A czy można tu dostać coś do jedzenia? – zwracam się do gospodyni.
- Zrobię obiad. Sopa y segundo curso. 10 soli. Na którą godzinę chcecie?
- Na 19:00. Pójdziemy teraz na spacer.
Kobieta przynosi jeszcze wodę butelkowaną. Dziesięć soli! No, cóż – trzeba ją sprowadzać Cabanacondy. Bierzemy szybki prysznic, a Kama robi przepierkę.
- Podaj mi sznurek, jest w bocznej kieszeni plecaka – instruuje mnie i podaje mokre rzeczy.
- A co to?! Czy to nie moje skarpetki?! – wykrzykuję zdumiony.
No, no... Jestem wzruszony.

Rozwieszam starannie pranie, chwytam za aparat i ruszamy na przechadzkę. Początkowo idziemy górnym traktem w górę rzeki. Gdy dochodzimy do znanego nam rozwidlenia, mówię:
– Przypatrz się dobrze temu miejscu, bo będziemy tędy szli w nocy.
– O, nie ma problemu. Widzisz ten worek foliowy? – pokazuje ręką – będziemy widzieć.
Ha! Teraz na pewno nie zabłądzimy.
Podążamy dalej traktem, ciesząc oczy widokami. Te piętrzące się skały nad nami są fantastyczne. Wypatrujemy szlaku po drugiej stronie kanionu.
- Popatrz na te żłobkowane pionowe skały – mówię i przy okazji robię zdjęcie – to dlatego jej nie widzieliśmy, że znajduje się dokładnie powyżej szlaku, którym szliśmy...

Bogactwo form geologicznych i kolorów jest olbrzymie. Z pewnością wędrówka wzdłuż kanionu aż do Chivay dostarczyłaby nam wielu wrażeń. Ale my skręcamy ku rzece. Mijamy samotny drewniany krzyż przy drodze. Pomalowany błękitną, dziś nieco złuszczającą się farbą, ma już swoje lata. Czy był tu w pobliżu cmentarz? A może to zwykły krzyż przy drodze? Tak czy owak, jest fotogeniczny niesamowicie. Wokół zagajniki z agawami. Ich wysuszone kwiatostany strzelają na kilka metrów w górę. Dalej, aż do nadbrzeżnych skał rozciągają się kępy mięsistych kaktusów. Mmm, paluszki lizać! Ale to, co najbardziej mi się podoba, to omszałe drzewa. Rośnie na nich nie jakiś tam zwykły polski tarczownik, ale długie, zwisające na metr, kosmate „brody”. Może to Usnea longissima, może Usnea hirta, nie wiem, aż tak dobrze na grzybach się nie znam. W każdym razie drzewa mogłyby być dobrą dekoracją w Nightmare Forest Louisville, w Kentucky.

Słychać już szum rwącej rzeki. W jej korycie tkwię gigantyczne bloki skalne zwalone z góry. Woda kotłuje się, pieni. Kajakarze, którzy tędy przepływali, musieli wykazywać się nie lada zręcznością i siłą. O tej porze nad rzeką nie spotykamy już turystów. Nawet dziadek na checkpoincie zwija swoje manatki. Szukamy jakiegoś fajnego miejsca, by posiedzieć w cieniu nad rzeką. Łażąc wśród nadbrzeżnych zarośli, doświadczam pierwszego bezpośredniego zetknięcia z andyjską fauną. Zupełnie nie rozumiem, jak ta osa mogła rozpoznać we mnie wroga!? Palec szybko puchnie, co zachęca mnie do szukania ochłody w rzece. Znajdujemy odpowiednią głębię tuż pod mostem. Rozbieram się i wskakuję do zimnej wody. Miejsca do pływania nie jest zbyt dużo, mogę zrobić ledwie kilka zamachnięć ramionami. Wystarczy! Kąpiel w wodzie o temperaturze 15 oC to średnia przyjemność. I tak jestem z siebie dumny, że wlazłem do lodowatej wody. To już postęp w stosunku do Jeziora Chubsuguł, na kąpiel w którym zdecydował się tylko Grzegorz. Wyskakuję z wody, szczękając zębami i kładę się do wyschnięcia obok Kamili na wielkim bloku skalnym. Wygrzewamy twarze do słońca. Słuchamy brzęczenia owadów i oglądamy leniwie płynące obłoki. Jest bosko.

Słońce powoli opada nad Kanionem Colca, coraz ciemniejsze cienie kładą się na zboczach.
– Czas na posiłek!
Tu, na dnie kanionu, zmrok zapada błyskawicznie. Jeszcze tylko górne partie zboczy są jasno oświetlone. W pokoju bez elektryczności nie ma co robić; więc chociaż jest jeszcze przed 19:00, idziemy do domu gospodyni znajdującego się opodal. W sali, gdzie urządzono jadalnię, płoną świece na stole. Dwa lub trzy płomyki dostrzegam w sąsiednim, kuchennym pomieszczeniu. Krząta się tam nasza gospodyni, na ławie siedzą mężczyzna i chłopak. Coś jedzą. Zasiadamy do stołu i my.
– To będzie bardzo romantyczna kolacja – śmieję się – Do świec brakuje tylko wina...
Tradycyjnie dzielimy się posiłkiem. Kamila dużo nie je, ja się odchudzam. Zupa jarzynowa jest gęsta, na drugie ziemniaczki, jakieś mięsko, kukurydza. Herbata na zakończenie jest bardzo pożądanym akcentem.
Po posiłku biorę świecę i, osłaniając płomień dłonią, niosę do naszego domku. Noc jest krótka. Musimy wstać o czwartej nad ranem.


Następny dzień Powrót do Wstępu Powrót do Strony głównej