Dzień: [0] [1] [2] [3] [4] [5] [6] [7] [8] [9] [10] [11] [12] [13]


Kair – Al Baharija – Czarna Pustynia – Biała Pustynia

czwartek, 14 VII 2011


Pierwsze wrażenia z Kairu | Kierunek: oaza Baharija! | Organizujemy wyjazd na pustynię | Miłe chwile przed wyjazdem | Czarna Pustynia | W Kryształowych Górach | Kolacja przy ognisku


Lądujemy przed świtem. Kupujemy wizy po 15 USD, szybka odprawa paszportowa. Pomni doświadczeń gruzińskich niespieszno nam opuszczać halę przylotów kairskiego lotniska. Myjemy się, zjadamy kanapki, kupujemy kartę MobiNil za 15 funtów i doładowanie za 25 funtów. Wystarczy na parę SMS-ów i jedną rozmowę do Polski. Około 5:00 wsiadamy do stojącego przed budynkiem gratisowego wahadłowca dowożącego pasażerów na terminal nr 1, gdzie znajduje się również dworzec autobusowy. Po 20-minutowej podróży dojeżdżamy pod autobusową wiatę. Pierwszy miejski autobus ma być o 5:30. Kair jest zamglony, niebo nad miastem biało-szare. Jest ciepło i duszno mimo tak wczesnej pory. Przejazd do centrum kosztuje 1 funta, upewniamy się, że będziemy mogli wysiąść w pobliżu dworca Ramzes. Po godzinie jazdy przez zatłoczone miasto (aczkolwiek bez korków na tej trasie) wysiadamy pod wiaduktem na placu Ramzes.
Pomiędzy straganami i stoiskami rozłożonymi wprost na ziemi kręci się mnóstwo chętnych do kupienia odzieży, butów i wszelkiego rodzaju drobiazgów. My te bazarowe przyjemności zostawiamy sobie na koniec trampingu. Miejscowi pytani o dworzec Torgoman wskazują nam wciąż drogę na wprost. Opuszczamy targowisko, okolica się wyludnia, idziemy teraz zaśmieconymi ulicami. Wokół zrujnowane domy. To dzielnica złomiarzy i sprzedawców części do maszyn. Wbrew pozorom to bardzo interesujące miejsce. Przed warsztatami i magazynami stoją zezłomowane olbrzymie maszyny, prasy, obrabiarki, maszyny poligraficzne i inne, których przeznaczenia mogę się tylko domyślać. Wzdłuż chodników i wprost na ulicy leżą oparte o siebie wielkie koła zębate jakichś przekładni, rzędy świdrów... Na Ozyrysa! Ileż tu przydatnych rzeczy... Zapewne analiza zardzewiałych tabliczek znamionowych i logo producenta przyniosłoby ciekawe spojrzenie na międzynarodową współpracę Egiptu w zeszłym wieku.

Jesteśmy w końcu na dworcu Torgoman, czyli Gateway Bus Station. Okazuje się, że autobus do al-Bahariji jest za godzinę. Super, lepiej być nie mogło! Odjeżdża z dolnej płyty dworca, przez jedną z kilkudziesięciu bramek (70 EGP). Na godzinę przed odjazdem zjawia się zwykle kontroler wypuszczający z poczekalni pasażerów. Startujemy z niewielkim opóźnieniem. Klima jest włączona od początku, to dobrze, bo sam przejazd przez Kair trwa godzinę a przecież czeka nas kilka godzin jazdy. Ile dokładnie, nie wiemy: przewodnik stwierdza tylko, że to 390 km. Naszym celem jest dokładnie Bawiti, główne miasto w oazie Baharija. Stamtąd chcemy pojechać jeepem na Czarną i Białą Pustynią. Gdyby nie relacje backpackerskie, pewnie byśmy tam nie jechali. Gdy jednak zobaczyłem opisy tych miejsc w sieci, z miejsca postanowiłem tam dotrzeć.
Droga przez Pustynię Libijską jest dość monotonna: kamienista, żółtawa i ruda płaszczyzna rozciąga się po horyzont. Jest pokryta pajęczyną śladów opon samochodowych, widać, że burze piaskowe zdarzają się tu rzadko. Raz na kilka kilometrów trafia się maszt telefonii komórkowej. Problem zasilania urządzeń został rozwiązany prosto i elegancko: ogniwa słoneczne. Po lewej stronie towarzyszy nam linia kolejowa zdaje się, że nie ma tu ruchu pasażerskiego. W kilku miejscach widzimy stojące składy pociągów towarowych. Heh! Chciałoby się pojechać takim pociągiem gdzieś przez Czarną Afrykę! Mijają godziny, zmęczenie bierze górę. Przysypiamy, nocny lot daje się we znaki. Jednym okiem patrzę na coraz bardziej urozmaicone formacje skalne. Zatrzymujemy się na krótki odpoczynek na przystanku gdzieś pośrodku pustyni. Większość pasażerów opuszcza autobus. Aga wraca po dłuższej chwili.
– Stałam w kolejce do WC, ale, gdy zobaczyłam, co jest w środku, zrezygnowałam.
– Okej, wytrzymasz – pocieszam.
Eh, dziewczyno! To jest Egipt. Tu nigdzie nie będzie czysto.

Po kolejnej godzinie na horyzoncie pojawiają się plamy zieleni, coraz częściej zatrzymujemy się. Cześć pasażerów wysiada. Al-Baharija to olbrzymia oaza rozciągająca się na długości 20 kilometrów. Proszę kierowcę, by nas wysadził przy hotelu Desert Safari. Kiwa głową potakująco. W pewnym momencie wydaje się nam, że przyjechaliśmy obok drogowskazu lub reklamy tego hotelu. Tracimy pewność, czy kierowca dobrze nas zrozumiał. Po kolejnych dwóch kilometrach wysiadamy w centrum miasta.
– Czy macie zamówiony hotel? – pyta na dworcu 25-latek.
– Nie – odpowiadam – ale jestem otwarty na propozycje.
Mamy szczęście, bo zaczepił nas właśnie chłopak z Desert Safari Home, który przyjechał tu łowić turystów. Wrzucamy plecaki do dżipa i Egipcjanin zawozi nas do hotelu. Siadamy za stołami w patio pod baldachimem z zielonych pnączy. Po chwili przychodzi hotelarz i zaczynają się negocjacje.
– Dwie osoby to dla mnie nie problem – tłumaczy – możemy zrobić dla was tour dżipem z noclegami na pustyni lub bez.
Kiwamy głową.
– Ale lepiej dla was z noclegiem – ciągnie – czyli teraz lunch, potem przejazd na Czarną Pustynię a potem Kryształowe Góry, Biała Pustynia i nocleg.
– Nocleg na Białej Pustyni? – upewniam się.
– Nie, nocleg będzie jeszcze dalej, na Nowej Białej Pustyni – wyjaśnia hotelarz – dostaniecie obiad, wodę, materace do spania.
– I śniadanie rano?
– Tak, oczywiście.
Aga woli wariant bez noclegu na pustyni. Martwi się o możliwość umycia się.
– Prysznica nie będzie – stwierdza mężczyzna – ale wody do umycia wystarczy.
Przekonuję Agę, że taki biwak jest fantastyczny. Mam super wspomnienia z
Wadi Rum (Jordania). Dziewczyna stopniowo zmienia zdanie. Problemem pozostaje cena 750 EGP to spory dla nas wydatek. Tymczasem popijamy zimny soczek. Rozmowa na temat ceny przedłuża się, facet jest nieugięty.
– Jestem Beduinem a nie Arabem, który by podał cenę 1000 funtów a potem zszedł na 750 – śmieje się hotelarz.
– O, nie! Beduini też negocjują cenę – oponuję.
Podaję mu przykład, gdy w Maroku kupowałem od Beduina drewniany zamek i cena z 50 DEM spadła do 10 USD. Po 40 minutach poddaję się. Prawdę mówiąc znałem cenę sprzed pół roku: 200 EGP od osoby, ale prawdopodobnie w dżipie siedziały cztery osoby.
– Okay! – mówię i płacę.

W oczekiwaniu na lunch rozkładam się na hamaku, Aga idzie poszukać prysznica, lecz po chwili zezłoszczona wraca.
– Ta toaleta obok przy recepcji jest droga, nie będą tam się myć! – stwierdza.
– Spokojnie, zaraz dostaniemy klucz od pokoju, przebierzemy się i umyjemy.
Rozmawiam z Francuzką spędzającą już drugi tydzień w oazie.
– To odpowiednia cena – mówi – nie naciągnął was, ale jak będziecie mieć okazję jedźcie jeszcze na Pustynię Zachodnią, można tam znaleźć skamieliny, dużo minerałów.
Dziewczyna była wcześniej w Egipcie w marcu, tuż po egipskiej rewolucji, odwiedziła wówczas oazę Siwa.
– Tu jest ładnie, Biała Pustynia jest piękna, ale Siwa jest niezwykła i magiczna... – wspomina.
– A jak z bezpieczeństwem? – pytam.
Siwa leży blisko granicy libijskiej i planując tramping do Egiptu niejako z góry odpuściłem sobie wyjazd w tamten region spodziewając się restrykcji policyjnych lub wojskowych.
– Było spokojnie, tylko dwa czołgi stały przy wjeździe do miasta.
Zjawia się hotelarz z zatroskaną miną. Wciąż szuka papieru, by skserować nasze paszporty. Wyjmuję wydrukowane z sieci relacje i pokazuję czystą, wolną stronę.
– Mogę ci zaoferować jedną kartkę za 100 funtów!
Śmiejemy się. Na obiad dostajemy coś miejscowego i smacznego, odświeżamy się i przepakowujemy rzeczy. Tymczasem nasz kierowca ładuje do dżipa kanistry z wodą, lodówkę, materace i jakieś drągi. Ruszamy o 15:00 i za miastem zabieramy drugiego mężczyznę. Jak się później okaże, będzie on szefem kuchni.

Wygodna asfaltowa droga prowadzi na południe. Na niebie ani jednej chmurki wokół zero domów, zero drzew. Pustka. Teren jest fałdowany, pokryty wzgórzami w barwach czarno-żółtych. Trochę przypominają stożki wulkaniczne, mogą się też kojarzyć z ciastem pod nazwą kopiec kreta 😊.
– Chętnie bym sobie pochodził po tych górkach – rzucam do Agi.
– To może poprosimy kierowcę, żeby się zatrzymał na chwilę?
Zjeżdżamy z drogi kilkadziesiąt metrów i podjeżdżamy w stronę najbliższej górki. Nie jest wysoka, ma może sto metrów wysokości może dwieście, trudno powiedzieć. Brak tu bowiem punktu odniesienia, choćby w postaci jakiejś roślinności. To utrudnia określenie odległości. Przypominają mi się surrealistyczne obrazy Henryka Wańka ze skalnymi krajobrazami, na których właśnie z tego powodu bardzo trudno było rozpoznać, czy blok skalny jest wielkości pudełka zapałek czy wielki jak Kościelec...
– Idziemy! – wołam do Agi i szybkim krokiem ruszamy.
Wspinaczka nie jest trudna, chociaż kamienie osypują się spod nóg. Przy odrobinie dobrej woli można by uznać, że na zboczu góry jest plątanina ścieżek. W każdym razie pchamy się do góry, powolutku. Kamienie są koloru czarnego, przypominają żużel. Jest trochę piaskowców, no i żółto-pomarańczowy piasek. Od czasu do czasu w zasięgu wzroku trafiamy na pasiaste piaskowce, gdzie kolejne warstwy układają się w faliste linie. Te warstwowania przybierają barwę pomarańczową lub raczej rudą, co może świadczyć o zawartości żelaza. W każdym razie wyglądają naprawdę ładnie! Na szczyt górki dochodzimy po 15 czy 20 minutach. Krajobraz jest fantastyczny: kilkadziesiąt czarnych wzgórz wyrastających z równiny pokrytej żółtym piaskiem z domieszką czarnych żwiru, sięga aż po horyzont. Cicho i spokojnie, całkowita pustka. Czarne skały pokrywające zbocza nasuwają skojarzenia ze spaloną ziemią, pożogą, która nie zostawiła za sobą ani źdźbła trawy.
– Wracajmy może, bo nasi kierowcy pewno się denerwują – mówi Aga.
– Jasne, już schodzimy – przytakuję.
Zbiegamy do samochodu i ruszamy dalej szosą na południe. Przyjeżdżamy przez jakieś osiedle i nieoczekiwanie zatrzymujemy się przy uprawie palm. Pomocnik kierowcy wychodzi z samochodu i po chwili przynosi dwa średniej wielkości arbuzy, które zabrał z zagonu ukrytego między palmami.
– Mam nadzieję, że się z nami podzielą – mrugam okiem do Agi.

Jedziemy dalej. Odcień pustyni nieco się zmienił, skały zbrązowiały, a piasek stał się jaśniejszy. Kierujemy się w stronę Kryształowej Góry znanej z obfitości przezroczystego kwarcu. Skały w tym miejscu są utworzone z piaskowca i z jakiejś przeobrażonej kredy. Piasek pomiędzy skałami układa się przepiękny falki. Aż głupio mi chodzić i niszczyć te piękne wzorki! Dochodzimy do skarpy pokrytej milionami kryształów kwarcu. Są różnej wielkości, od kilku milimetrów do paru centymetrów. Czasem tworzą buły poprzerastanych kryształów. Ich krawędzie są idealnie równe, a odsłonięte ściany lśnią, odbijając światło słoneczne. Jest ich tu mnóstwo, są po prostu wszędzie! Leżą pod naszymi nogami, a gdy biorę je do ręki rozpadają się na mniejsze kawałki. Fotografuję się z olbrzymią, może 30-centymetrową bułą złożoną z setek zrośniętych kryształów. Największe monokryształy mają długość 7 centymetrów.
– Popatrz – mówią do Agi, trzymając w ręku cienką płytkę z kryształu i ustawiając ją do słońca.
Światło prześwituje przez kryształ uwidaczniając nieregularności i defekty we wnętrzu.
– Piękne. Ale chyba nie będziesz stąd zabierać tych kryształów?
Hm, pomyślę.
Wałęsamy się jeszcze przez chwilę okolicy. Skały tworzą czasem oryginalne formacje w kształcie łuków.
Tymczasem nasi Egipcjanie rozłożyli narzutę na twardym podłożu z drobnych białych kamyczków. Arbuz już jest pokrojony i podany na talerzu. Zjadamy po kilka kawałków i jedziemy dalej na południe.
Słońce chyli się ku zachodowi, a każda skała rzuca coraz dłuższy cień na gładkiej równinie. Znów zjeżdżamy z asfaltu i zatrzymujemy się pomiędzy skałami. Przed nami widoczne jak na dłoni obniżenie terenu: kilkadziesiąt wielkich skalnych formacji – buł wyrastających z morza piasku. Te buły są w kolorze jasnobrązowym, u ich podstawy gromadzi się biały rumosz, a słońce oświetla ich zachodnie ściany. Wygląda to wszystko prześlicznie. Takich białych skał jest trochę w pobliżu, biorę do ręki taki kawałek białego kamienia, fotografuję.
– To chyba kreda – mówię do Agi – Jak na mój chemiczny gust nos…

Kierowca dolewa wody do chłodnicy i ruszamy dalej. Zjeżdżamy do tej doliny, dużo tu śladów innych jeepów, które przejechały przed nami. Ostańce skalne mają czasem postać iglic, czasem grzybów lub placków. Żałujemy, że nasza wycieczka zaczęła się późnym popołudniem. Kierowca chyba uznał, że jesteśmy spóźnieni, bo przyspieszamy i pędzimy w kierunku miejsca noclegu.
Księżyc pojawił się na niebie, w wieczornym świetle skały nabierają szarego koloru. Pewnie lepiej by się prezentowały w pełnym oświetleniu, w każdym razie lepsze zdjęcia bym zrobił za dnia. Podjeżdżamy pod kolejne skałki, fotografujemy się na ich tle. Skały wyrzeźbione przez wiatr i sypiący piach przybierają czasem zabawne kształty. Mechanizm powstawania jest taki, jak gdzie indziej, na przykład w Kapadocji czy (jak zobaczę kiedyś) w Ameryce Południowej, w Boliwii. Skały o różnej odporności tworzące kolejne warstwy erodują z różną prędkością, a wiatr i piasek podcinają skały u podnóża tworząc grzyby, maczugi i łuki. Kapelusze tych grzybów pokryte są jakby warstwą złuszczającej się skórki z bardziej odpornych skał.
Znowu jeep przyspiesza, pędzimy przez pustkowie. Widzę rozległe obszary, na których spod piasku wychodzi biała kreda. Gdyby nie afrykański upał, mogłoby się wydawać, że to świeży śnieg. Dojeżdżamy do sławnej, charakterystycznej skały przypominającej kwokę siedzącą pod grzybem. Noc już jest ciemna, jest już po 19:00, obchodzimy tę grupę skał fotografując ją z różnych stron: a to na tle różowo-fioletowego nieba na zachodzie, a to na tle czerni nocy po drugiej stronie, a to z księżycem, który już świeci światłem pełni. Jeszcze parę kilometrów i jesteśmy na miejscu noclegu. My – jako turyści – idziemy na przechadzkę, a nasi organizatorzy rozkładają obozowisko. Nie czuję się jakoś zobowiązany do pomagania im, aczkolwiek z zainteresowaniem przyglądam się przez chwilę postępom prac. Szybko przy samochodzie wyrasta, można powiedzieć, parawan-namiot oparty na kilku żerdziach wbitych w piasek. Do środka mężczyźni wnoszą jakieś materace i dywany. A my myszkujemy między skałami oglądając kredowo-białe formacje w postaci buław i grzybów. W pewnej chwili wydaje mi się, że coś poruszyło się oddali. Zatrzymuję się.
– To chyba lis – mówi Aga.
Zwierzę nieco przybliża się, przysiada w odległości kilku metrów, a potem się kładzie na piasku.
– To fenek – domyślam się.
Cieszę się, że zobaczyłem na własne oczy zwierzę, które znałem tylko opisów książkowych i zdjęć. Ma olbrzymie uszy wielkości własnej głowy, a jego oczy błyszczą się w świetle lampy błyskowej, gdy robię mu zdjęcie.
– Wracajmy – ponagla mnie Aga, dostrzegając płonące ognisko przy naszym obozie.
Wracamy. Obozowisko już jest przygotowane. Na prowizorycznym ruszcie stoi sagan z jakąś potrawą. Siadamy na materacu rozłożonym obok, później przenosimy się do naszego namiotu, w którym ustawiono pośrodku stolik. Rozkładamy się na materacach we czwórkę. Dostajemy jedzonko: ryż z ziemniakami i warzywami, do tego trzy kiełbaski z mięsa, w którego pochodzenie nie wnikam. Całość jest bardzo smaczna i z apetytem zjadamy. Od czasu do czasu do namiotu zagląda fenek zwabiony smakowitym zapachem jedzenia koło 23:30 kończymy biesiadę. Panowie idą spać do samochodu, a my zostajemy w tym prowizorycznym namiocie.

Następny dzień Powrót do Wstępu Powrót do Strony głównej