Być może najpierw trzeba było pojechać do Aqaby (morze!) a później dla urozmaicenia do Wadi Rum (skalista pustynia). Z drugiej strony wygląda na to, że w tym kraju z komunikacją jest kiepsko i trzeba wykorzystywać każdą okazję przemieszczania się. Wsiadamy do busika jadącego do Rum (3 JOD). Towarzyszy nam trójka Francuzek – pasztetów z hotelu. Wygodnym highwayem poruszamy się na południe. Skręcamy do Rum, płacimy 1 JOD za wstęp i jesteśmy gotowi negocjować ceny za jeepy (30 JOD za 6 osób). Jedziemy ze starym beduinem, zna 3 słowa po angielsku i wie, gdzie się zatrzymać, byśmy zrobili zdjęcia. Dobry beduin.
Pustynia piaszczysto-kamienna robi wrażenie. Wadi Rum to morze pomarańczowego piasku z brązowo-czerwonymi wyspami skał wznoszących się często na kilkaset metrów.
Oglądamy skały, wydmy, wąwozy, podjeżdżamy do źródła w osadzie beduińskiej, domu sławnego podróżnika – Lawrence'a, ogrodu tegoż, wspinamy się na skalny mały most. Wyszukujemy na głazach i ścianach starożytnych napisy i rysunki. W końcu zatrzymujemy się pod skałą na herbatę a Arab wykopuje trochę uschniętych korzeni na ognisko. Chwila konsternacji, bo właśnie beduin znalazł naczynie do gotowania herbaty – puszkę po coca-coli. Decydujemy się jednak na zagrzanie wody dla nas w menażce. W tym momencie robi się nieprzyjemnie, gdyż nie chcę wyciągnąć kochera. Andrzej mnie przeklina, Dorota wyzywa od chujów. Ustępuję i po kilku minutach delektujemy się wysokosłodzoną herbatą przyrządzoną na sposób beduiński.
Jedziemy na miejsce spoczynku – nocować będziemy na skalnej półce. Postanawiam wejść na miejscową górkę. Mierzy od naszej strony może 15 pięter. Przygotowuję trasę wspinaczki. Skała jest bardzo stroma, obchodzę ją z prawa i z lewa i oceniam, że jedyne łatwe miejsce do wejścia znajduje się vis-a-vis naszego obozu. Darek i Beata protestują przeciwko mojemu pomysłowi, reszta chyba chciałaby obejrzeć moje zwłoki pod skałą. Piszę oświadczenie o wzięciu wyłącznej odpowiedzialności za wejście i przystępuję do akcji. Przewidywany czas to 10 minut, podnoszę go na wszelki wypadek do 20 minut choć Darek ocenia wejście na 1 do 2 godzin. Pierwsze kilkanaście metrów pokonuję bez najmniejszych problemów. Szereg płaskich półek prowadzi mnie jednak do niszy, którą trzeba pokonać wchodząc na chybotliwy stos kamieni ułożonych przez niewidzialną rękę. Naciągam się, przerzucam nogi przez krawędź i już jestem 4 metry wyżej. Zastanawiam się, jak tędy zejdę. Nie mogę się jednak wycofać na tym etapie. Teren staje się trudniejszy – kolejne "piętra" wymagają kombinowania. Zaznaczam strzałkami drogę powrotną.
Pokonuję kolejne fragmenty ściany starając się nie odpaść: niestety nawet w tym klimacie skały erodują i często zostaję z kawałkiem skały w dłoni. Nie mam czasu na zachwyty nad bogactwem form nacieków i wnęk. Znikam pozostałym z oczu za trawersem i w 10 minucie od wyruszenia ukazuję się na szczycie. Dostaję brawa. Zejście trwa dłużej. Zapuszczam się na niewłaściwą półkę, wycofuję i dziękuję sobie za przezorność w postaci strzałek. Medytuję, jak opuścić się na piramidę z kamieni w niszy. Kilka prób i już jestem na dole. Uff... Głupio byłoby potłuc się na takiej trasie. Wracam do obozu.
Po posiłku idziemy do beduinów – nie są zbyt przyjaźnie nastawieni do turystów – biorę wodę i udaję się z Beatą przed siebie. Wracamy po zmierzchu – ognisko na półce skalnej wskazuje nam drogę. W tej scenerii wyglądamy jak ludzie pierwotni w swym obozowisku. Trochę rozmów, układamy się do snu. Tysiące gwiazd nad pustynią.
|
|
|