Kornel: moje podróże - Strona startowa
Dzień: [0] [1] [2] [3] [4] [5] [6] [7] [8] [9] [10] [11]
Startuję | Wiosna w Bieszczadach|Na szlaku |Połonina Caryńska|Połonina Wetlińska|Wspomnienie z kociołkiem|Spanie na sianie
Wołosate 5:20 – Przeł. Bukowska – Halicz 8:10 – Szeroki Wierch – Ustrzyki Górne 11:40-12:15 – Poł. Caryńska 14:50 – Brzegi Górne 16:00 – Poł. Wetlińska 17:30 – Przeł. Orłowicza 19:00-19:30 – Smerek 20:30 – Smerek Wieś 21:20
O wpół do piątej pobudka, przymrozków raczej nie było, ale upału też nie. Gotuję wodę na kawę i przegryzam wczorajszymi kanapkami. Kwadrans po piątej jestem już spakowany i gotowy do drogi. Wychodzę na szosę i okazuje się, że właśnie przed tym gospodarstwem zaczyna się czerwony szlak. Świetnie! A zatem startujemy w 519-kilometrową trasę do Ustronia. Ile mi ona zajmie? Nie wiem, po prostu nie wiem. Przed wyjazdem poszperałem trochę w sieci, przeczytałem kilka relacji. Na ogół przejście GSB zajmowało ludziom około trzech tygodni. 14 dni jest uważane za szybkie przejście. Trafiłem też na relację Piotra Kłosowicza z biegu przez Beskidy. Droga zajęła mu siedem dni. Prawdę mówiąc sceptycznie podchodziłem do tego wyczynu: jak można przebiec po górach w pierwszym dniu z Wołosatego do Komańczy? Toż to 97 kilometrów, ze 120 punktów GOT!? Ale z drugiej strony przypominam sobie różne wyścigi 24-godzinne po górach, długodystansowe marsze. Przecież i ja 20 lat temu przeszedłem po Karkonoszach w ciągu jednego dnia niemal 90 punktów GOT... Więc może da się zaliczyć GSB w siedem dni...? Tak czy owak nastawiam się na dwutygodniową wędrówkę. Dziś chcę dojść przynajmniej do Brzegów Górnych. Jak będzie – zobaczymy.
Na razie idę w górę doliny Wołosatki. Od północnej strony wznosi się ponury, zacieniony jeszcze szczyt Tarnicy (1346 m n.p.m.) z ledwo widocznym krzyżem. Nie będę na nią wchodzić, chcę się trzymać czerwonego szlaku. Mijam nieczynną o tej porze kasę Bieszczadzkiego Parku Narodowego, kilometr dalej skręcam w lewo, w las. W okolicach nieistniejącego już pola namiotowego zaczyna się ścieżka dydaktyczna, tablice informacyjne będą mi towarzyszyć aż do przełęczy między Krzemieniem a Tarnicą. Na kolejnym zakręcie, w prześwicie między bezlistnymi jeszcze drzewami dostrzegam po raz kolejny Tarnicę, na połoninie leżą płaty śniegu.
W lesie – początek wiosny. Buki dopiero wypuszczają pąki, na wierzbach – kotki. Pyłek z kwitnących drzew (może brzóz?) opadł na ziemię. Czasem zbiera się na powierzchni kałuż i małych stawków tworząc kolorowe obramowanie lub nawet żółty kożuch. Spomiędzy zeschniętych bukowych liści wychylają się zwinięte w spiralkę liście paproci, tu i ówdzie kwitną łopiany. Przy dróżce na Rozsypaniec widać całe pola konwaliopodobnych liści. Zastanawiam się, co to za roślinka.
I wreszcie Przełęcz Bukowska (1107 m n.p.m.). To najdalej na wschód wysunięty punkt czerwonego szlaku. Szkoda, że nie można dziś swobodnie przejść "do końca", do Sianek przy przełęczy Użockiej. Siadam pod deszczochronem, chwila odpoczynku i przekąska. Teraz półgodzinny spacer na Rozsypaniec (1273 m n.p.m.). Wreszcie czuję się jak w Bieszczadach: wokół niekończące się grzbiety gór niknące w perspektywie powietrznej gdzieś daleko na Ukrainie. Ścieżką wśród kęp borówek zbiegam na przełęcz i zaczynam podchodzenie na Halicz (1333 m n.p.m.). Tuż po ósmej jestem na szczycie. Robię sobie zdjęcie dokumentujące moje przemieszczanie się po szlaku. Dziś już nie pamiętam, czy dwadzieścia lat temu, gdy wędrowałem po Bieszczadach z Sylwią dotarliśmy na Halicz. Był wówczas potworny upał, woda skończyła się nam dawno. I właśnie tutaj niedaleko – na trawersie pod Krzemieniem jakiś chłopak poczęstował nas miętowymi landrynkami. A resztę pozostawił na ścieżce dla innych. Wspominam ten epizod zawsze z uśmiechem.
Jak dotąd nie spotkałem nikogo na szlaku. Ale zbliżając się do przełęczy za Krzemieniem usłyszałem odległe głosy turystów dochodzące z Tarnicy. Tu, na podejściu na przełęcz 1275 można zaczerpnąć wody. Po 25 minutach mozolnej wspinaczki jestem pod Tarnicą (tabliczka PTTK z 15 minutami wprowadza w błąd). Mocno wieje. Muszę zdjąć czapkę i nieść w ręce. Strasznie się cieszę, że tu jestem. Wokół żywej duszy, nawet ptaków nie słychać. Tylko góry, słońce i wiatr...
Schodzę do Ustrzyk Szerokim Wierchem. Droga idąc grzbietem pośród łąk łagodnie opada to znów lekko się wznosi. Widać już Połoninę Caryńską (1297 m n.p.m) i Wielką Rawkę (1307 m n.p.m.). Właśnie te rozległe widoki i grzbietowa ścieżka są najwspanialsze w Bieszczadach. Bez zadzierania głowy do góry wszystko widzisz jak na dłoni. Im bliżej wsi tym więcej osób spotykam; na ogół z małymi plecaczkami, wybrali się na długoweekendową wycieczkę. Skręcam jeszcze nad Terebowiec i myję się. W Ustrzykach Górnych jestem w południe. Czas na większy posiłek i kawę. Pół godziny odpoczynku wystarczy. Przecież te sześć godzin drogi za mną to "mniejsza połowa" przewidzianego na dziś odcinka.
Teraz dopiero płacę za wstęp do BdPN. Początkowo w towarzystwie grubawego trzydziestolatka wspinam się na stoki Połoniny Caryńskiej. Muszę powiedzieć, że nie lubię tego podchodzenia na połoniny przez las. Nie mogę się doczekać tej przestrzeni na górze. Ale oto i grzbiet. Odwracam się i widzę za sobą Tarnicę i Krzemień. Ho ho! Kawał drogi za mną... Wyryta w darni tysiącami nóg ścieżka wije się wśród łąk. Ależ lekko idzie się przez połoninę! W najwyższym punkcie, 1297 m n.p.m., jestem przed 15:00. Widzę już "Chatkę Puchatka" – schronisko na Połoninie Wetlińskiej. Ale zanim tam się znajdę muszę zejść niemal 600 metrów do Brzegów Górnych a później wdrapać się 500 metrów do schroniska...
O 16:00 jestem na przełęczy. Zamieniam kilka słów z dziadkiem sprzedającym bilety do parku i zaczynam półtoragodzinne podejście. Jest stromo i nieźle trzeba się namęczyć. Aż się dziwię, że podczas naszej wędrówki po Bieszczadach w 2003 roku siedmioletni wówczas Sergiusz zupełnie nie narzekał na drogę. Doganiam kilkunastosobową grupę młodzieżową, wyprzedzam i nieco wyczerpany wchodzę do schroniska. Noclegi po 18 złotych, nie można rozbić namiotu przy schronisku. Młody GOPR-owiec odradza mi pójście na Smerek. Mówi, że to daleko, że jest już późno i najlepiej, żebym nocował w "Chatce Puchatka". Jasne. Na całej trasie GSB nie spotkałem nikogo związanego ze schroniskiem, kto by mnie nie zniechęcał do dalszej drogi. Ja ze swej strony czuję zapas sił, mam czołówkę i ewentualne nocne zejście nie jest mi straszne. Idę.
I znów łagodne linie grzbietu, w dole Wetlina i miejscowości nad Sanem meandrującym pod zboczami Otrytu. Kończy się powoli dzień. Słońce jeszcze nad horyzontem, ale silny wiatr z północnego wschodu przywiał sporo chmur. Na Przełęczy Orłowicza siadam i zastanawiam się, czy nie zejść do Starego Sioła. Nie wiem, czy pole namiotowe tam teraz funkcjonuje. Bywałem tam kilka razy i mam zabawne wspomnienie z nim związane.
A było to tak. Późnym wieczorem dotarłem z Sylwią na Stare Sioło. Przed namiotami płoną ogniska, rozkładamy namiot, obok rozbija się dwójka warszawiaków. Przygotowuję opał i nagle widzę, że zniknął mój kilkulitrowy aluminiowy kociołek. Wściekły chodzę po polu namiotowym, sprawdzam, kto mi go zwędził, pytam sąsiadów, czy nikt się tu nie kręcił. W końcu wyżebrałem u kogoś trochę wrzątku i z markotną miną piję z Sylwią herbatę. Z zazdrością patrzę na warszawiaków, którzy przygotowują zupę. Zupę w... naszym kociołku! Okazało się, że to był ich pierwszy wspólny nocleg i każdy z nich sądził, że leżący obok kociołek jest własnością tego drugiego. Pośmialiśmy się. Tak na marginesie – lubię Warszawę i jej mieszkańców ;-)