Dzień: [1-2] [3] [4] [5] [6] [7] [8] [9] [10] [11] [12] [13] [14] [15] [16] [17] [18] [19] [20] [21-22]


Ystad – Göteborg – Oslo – Bergen

sobota, 3 VII 1993


Z biletem "Nordturistu" w garści | Jedziemy przez Góry Skandynawskie | Zachwycam się widokami


Ystad – Stortorget Rano wróciliśmy do Ystad. Szwecja jest dla nas gościnna! Zapłaciliśmy za bilety mniej niż oczekiwaliśmy. Kasjer-dżentelmen uznał, że mam 25 lat! Radośnie nastawieni rozpoczęliśmy zwiedzanie od tego spokojnego nadmorskiego miasteczka.
Malutkie miasteczko jak nadmorskie mieściny w Polsce, ale spokojne jak Rymanów-Zdrój. I ludzie! Może dlatego, że nie mieliśmy z nimi "głębszego" kontaktu – ale wydawali mi się na poziomie. Tacy kulturalni, szacowni intelektualiści krakowscy. Zastanawialiśmy się, jak zachowałaby się przekupka w rynku, gdyby ją po angielsku zapytać o drogę. Tutejsi straganiarze po prostu informują.
W Ystad cały czas mżyło. Zwiedziliśmy jeszcze XIV-wieczny kościół (skąd wzięliśmy ulotkę i kupiliśmy za 20 zł widokówkę). O 12:00 wyjechaliśmy pociągiem do Malmö.
Tutaj była fantastyczna kasa biletowa. Zamiast kolejki – numerek po naciśnięciu guziczka. Co chwilę wyświetlany kolejny numer na tablicy i sygnał, by wlepiać wciąż gał w tę tablicę. Drzwi na fotokomórkę i jakieś łapy(?)
[Cóż, 7 lat później nawet taka "dworcowa" cywilizacja nie dotarła do Polski...]

Jest już kilka minut po 24:00, niedziela; za oknem pociągu jadącego do Bergen widzę tysiące gwiazd rozrzuconych na ziemi – to latarnie i światła z okien domów rozsianych na okolicznych wzgórzach. Powyżej – paradoksalnie – czyste niebo bez tych zwykłych mrugających punktów na polskim niebie. Jest bardzo jasno: księżyc świeci swą pełnią, ale przecież dopiero co zaszło słońce (w Oslo około 22:00).
Jedziemy więc do Bergen – stolicy fiordów ni to w dzień, ni to w nocy. Boże, jak ja czekałem na te białe noce, na to słońce o północy. Jeszcze tych kilka dni, kiedy znajdziemy się za kołem podbiegunowym...
Droga z Oslo do Bergen Dochodzi do mnie szczebiot czarnowłosych Japonek pokazujących sobie coś-tam w przewodniku pokrytym malutkimi powykręcanymi znaczkami. Od czasu do czasu głośniej zachrapie śpiący za nami grubas. Sylwia już śpi na moich kolanach, zmęczeni Anglicy też już popadli w drzemkę. Z przyjemnością, niejaką radością, patrzę na tych ludzi – ze wszystkich stron świata, Japonii, Czech, Węgier, Anglii – jadą razem, by podziwiać norweskie cuda świata. My też!
Dla mnie ten ostatni dzień był niesamowity w swej gonitwie. Wyrzuceni gdzieś na szwedzkim brzegu, przespaliśmy noc na podmiejskim campingu, ledwie co w rzedniejącym deszczu rzuciliśmy okiem na Starówkę w Ystad, przeskoczyliśmy z pociągu na pociąg w Malmö, by w ciągu kilku godzin przekroczyć granicę norweską, rezygnując ze zwiedzania Göteborga. Ledwie co wysiedliśmy w Oslo, już goniliśmy na trzeci peron, by w pociągu do Bergen kupić miejscówki u konduktora (á 20 NOK).

Droga z Oslo do Bergen Jest już prawie piąta godzina nad ranem. Sylwia drzemie na moich kolanach, przewracając się z boku na bok w takt moich zmian pozycji nóg. Oczy mi się kleją, czuję zmęczenie. Ale czyż nie warto było tędy jechać? Kiedy kończyłem poprzednią część i przymykałem powieki, za oknem majaczyły wzgórza pokryte ciemnozielonym o tej porze noco-dnia, lasem. Gdy otworzyłem oczy, było już prawie jasno, choć było to godzina 2:00. Za oknem pojawiły się ostre i poszarpane granie gór. Szarozielone zbocza pokryte gigantycznymi głazami piętrzyły się wysoko po obu stronach kolejowego szlaku. Z trudem przełamywałem senność, a przecież nie mogłem się oprzeć urokowi krajobrazów, na które tak długo czekałem. Ale to, co zobaczyłem po kolejnym zmrużeniu oczu przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Pokryte olbrzymimi płatami śniegu góry, rumosz skalny porośnięty mchem, po chwili rwące potoki przebijające się między jeziorkami przez zwały śniegu, dziesiątki siklawic spadających białymi nitkami do jezior rozciągniętych wzdłuż torów, wreszcie urozmaicone, charakterystyczne, czasami wręcz zabawne sylwetki gór – to wszystko stanowiło tak zachwycający widok, że oniemiały postanowiłem nie zmrużyć już oczu do końca porannej trasy. Przy co piękniejszych krajobrazach tarmosiłem – zgodnie z jej życzeniem – Sylwię, pytając, czy to nie cudowne miejsca. Na co ona, nie wiem dlaczego, uśmiechała się, całowała mnie i kładła się z powrotem.
Oslo-Bergen Pogoda zaczęła się coraz bardziej pogarszać – może to normalne w wyższych partiach Gór Skandynawskich (Finse 1220 m n.p.m.) a przed chwilą spadły nawet pierwsze krople – przelotnego miejmy nadzieję – deszczu. Pojawiły się też lasy, na zboczach poprzecinanych strumieniami jest coraz mniej śniegu. Widocznie zjeżdżamy już w stronę Morza Norweskiego, w stronę brzegu obmywanego przez ciepły Golfström. Te góry w małym stopniu przypominają mi Tatry czy Sudety. Jadąc wśród nich – już tyle godzin – czuję się inaczej, choć wcale nie mogę powiedzieć: bardziej obco. Szczyty są pozaokrąglane i można by mieć skojarzenia z Czerwonymi Wierchami, choć przecież tamte są wapienne. Pociąg co chwila wjeżdża w długie tunele; jedne są wykute w skale, inne zrobione z pofałdowanej blachy i służą ochronie przed śniegiem. Wciąż towarzyszy nam rosnący zasobem swych wód potok, który teraz przeistoczył się w 10-metrowej szerokości rzekę i przeniósł się w głąb doliny, opadając stromo w dół. Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się na tym odcinku tak pięknych krajobrazów, a przede wszystkim, zaskoczeniem jest dla mnie ten śnieg leżący tu na przecież nie tak dużej wysokości. W sumie – trzeba było tu przyjechać i wątpię, czy i powrotna droga do Oslo zdoła choćby w małym stopniu zniechęcić mnie do wpatrywania się w okno.


Następny dzień Powrót do Wstępu Powrót do Strony głównej