Dzień: [1] [2] [3] [4] [5] [6] [7] [8] [9] [10] [11] [12] [13] [14] [15] [16] [17] [18] [19] [20] [21] [22] [23] [24] [25] [26] [27] [28] [29] [30] [31] [32]
Płyniemy łódką o Gangesie! | Cóż, za ponure miejsce... | W drodze do Świątyni Durgi | Składam ofiarę bogom... | Ciemna strona Indii | "This is our place!"
Dziś w planie była długo wyczekiwana przyjemność – przejażdżka łódką po Gangesie o świcie. Dzień wita nas jednak poranną ulewą. Krople deszczu bębnią po krotonowym żywopłocie przed oknem. Jest ciemno, zimno i nieprzyjemnie. Przyjmujemy więc roboczą hipotezę, że hindusi swoje poranne ablucje przełożą, aż deszcz ustanie i... kładziemy się jeszcze na godzinkę. O 7:00 idziemy na ghaty szukać łódki.
W tym regionie miasta niewielu jest chętnych do popływania. Negocjacje zaczynają się od 300 INR, cenę za godzinną przejażdżkę ustalamy na 150 INR. Płyniemy we czwórkę – dwóch Indusów do napędu i nas dwoje do fotografowania. Przy tym wietrze i fali ciężko chłopakom idzie wiosłowanie pod prąd. Płyniemy wzdłuż ghatów, które już wczoraj widzieliśmy. Na schodach stoją pomarańczowi sadhu, w zamarłych pozach wpatrują się w mętne wody świętej rzeki. Małe grupki praczy zapamiętale tłuką ubraniami i kawałkami tkanin w kamienne półki wyłaniające się z wody. 100-procentowa ekologia...
W okolicach ghatu Shivala pojawiają się pierwsze grupki kąpiących się hindusów: myją się, zanurzają po szyję; co odważniejsi przepływają kilka metrów. Tu i ówdzie widać całe rodziny stojące rządkiem w wodzie i modlące się pod przewodnictwem mężczyzny.
Dwugodzinny odpoczynek w hotelu i czas na spacer do świątyni Durgi. Podobno jest o tej porze zamknięta a nie-hindusom nie wolno wchodzić do wnętrza. He, he, zobaczymy! Najpierw przysiadamy przy jakiejś świątyni poświęconej Wisznu i trenujemy obsługę nowego aparatu Hanki. Najwyższa pora go poznać, bo zbliżamy się do półmetka trampingu ;-)
Później odwiedzamy miłą świątynię położoną w urokliwym ogrodzie. Jest wykonana z białego marmuru, ma zgrabne wieżyczki i ładne reliefy. Po drugiej stronie ulicy czerwieni się szczyt świątyni Durgi. By się do niej dostać okrążamy dużą ogrodzoną sadzawkę (Durga Kunt) i przedzieramy się przez zapory ze stoisk z dewocjonaliami. Od razu widać, że to święte miejsce!
Przede mną niewielki, zbudowany w stylu Nagara, czerwony budynek z podpartym kolumnami wejściem, wokół dziedziniec otoczony podcieniami. Hindusów jest pełno, jestem jedynym białym turystą. W świątyni mały posąg Wisznu przystrojony białymi, żółtymi i pomarańczowymi kwiatami. Prowadzą do niego trzy wejścia, w przedniej bramie siedzi kapłan i przyjmuje dary od ściśniętego w przedsionku tłumu. Wierni podają mu liście z darami, mężczyzna wysypuje płatki na półmetrowy różany stos, Liść – podstawkę wyrzuca na osobny stos. Kapłan podaje mu również małą girlandę z czerwonych kwiatów. Taką samą girlandę dostaję i ja po złożeniu ofiary. Inny mężczyzna wygarnia śmieci ze świątyni przez boczne wejście i zrzuca je na wielki śmietnik. Pali się tu mały ogień, nie wiem, czy z przypadkowo zapalonych śmieci czy z kadzidełka.
Wychodzę absolutnie usatysfakcjonowany atmosferą tego miejsca. W chwilę później do środka wchodzi Hanka, ja mam małą scysję z samozwańczym "pilnowaczem" moich butów.
Patrzę na ruch uliczny. Nieprzerwany potok riksz i samochodów. Od huku, klaksonów i smrodu uciekamy do ogrodów "białej świątyni". Rozkładam się na trawie i udaję, że śpię. Dzieciaki obstępują Hankę i próbują z nią rozmawiać. Później przyprowadzają kilkuletnie dziecko w obszarpanej koszulce. Chłopiec jest bez majtek, potrącają go, śmieją się z niego. To ofiara pedofilii, był wielokrotnie gwałcony. Można go dostać za kilkadziesiąt rupii. Taka jest ciemna strona Indii: liczba wykorzystywanych seksualnie dzieci jest tu zatrważająca, według raportu organizacji pozarządowych sięga 80 milionów. Najczęściej dzieci padają ofiarą członków swojej rodziny. Smutne.
O wpół do trzeciej wracamy do hotelu, bierzemy motorikszę (40 INR) i jedziemy na dworzec. Nie wiem właściwie, po co tak wcześnie jedziemy, pociąg na pewno się spóźni – jedzie aż z Dehradun w Uttarakhand. Długo szukamy odpowiedniego miejsca na przeczekanie, poczekalnie są brudne i śmierdzące. Pociąg spóźnia się o trzy godziny, zanim wsiądziemy do naszego sleepera, mamy dodatkową atrakcję w postaci oberwania chmury. Jak się później okaże, była to jedyna burza podczas naszego miesięcznego pobytu.
Zrównoważeniem dla tych sympatycznych widoków są otwarte kanały z wlewającymi się do Gangesu szerokimi strumieniami nieczystościami. A także półnadzy mężczyźni wystawiający swe pośladki do bladego słońca podczas oddawania kału.
Dopiero teraz jest okazja, by z lepszej perspektywy przyjrzeć się budynkom stojącym nad ghatami. Mimo totalnego zniszczenia i zaniedbania całość wygląda fotogenicznie. Przepływamy obok ghatu Harishchandra, na którym palono wczoraj zwłoki. Mężczyźni rozgrzebują teraz popioły, sprzątają niedopalone kawałki drewna. Stada psów wyjadają jakieś resztki. Przy samym brzegu leży kolejna "mumia". Ciało zawinięte jest w pomarańczową tkaninę i przystrojone girlandami kwiatów. Zaczyna kropić, ponury nastrój dobrze pasuje do tego cmentarzyska. Teraz znów przepływamy obok praczy i powiewających na wietrze sari.
Przy ghacie Rana i następnych dużo się już dzieje. Hindusi się kąpią, modlą, piorą lub medytują. Krowy jedzą, pławią się lub gapią. Psy się gryzą lub szukają resztek jedzenia. Są i święci sadhu, ale oni nic nie robią. To znaczy robią – wyciągają rękę.
Kończymy przejażdżkę pod ghatem Meer i długa bazarową ulicą idziemy ku Złotej Świątyni. Na straganach i ulicy tyle kolorowych owoców i jarzyn... Mmm... W drodze do hotelu Hanka kupuje bluzkę (za 70 INR; nie wiem, po co?), schodzimy ku ghatom, by po raz ostatni spojrzeć na Ganges.
Wstępu do świątyni broni chłopak, policjant oraz sprzedawca girland i płatków róży. Nie chcą wpuścić, więc pokazuję im odpowiedni fragment z LP, że mogę wejść na dziedziniec. Kręcą głowami, chłopak bajeruje, że świątynia akurat we wtorek jest zamknięta dla cudzoziemców, ale nie ustępujemy. Ostatecznie kupuję skromny prezent dla bogini (girlanda, płatki i białe kulki w woreczku, wszystko podane na liściu) i wchodzę do środka.
Niektórzy z wiernych podchodzą do ołtarza z pękiem kadzidełek, kręcą nimi w powietrzu, mruczą modlitwę. Przyjemny zapach wypełnia przedsionek. Inni siedzą po turecku, modlą się trzymając w rozłożonych dłoniach kawałek kokosowej skorupy. Podchodzący hindusi uderzają w dzwon, kłaniają się bóstwu i składają dłonie do modlitwy "po chrześcijańsku".
Młoda dziewczyna ustawiła się pod rzeźbą jakiegoś boga. Chwyciła go ręką za stopy i wykręca piruety: jeden, drugi, dziesiąty... dwudziesty... O, na pewno jej modły będą skuteczne! Inny mężczyzna nisko pochylony przed kamiennym lwem oparł dłonie na łapach zwierzęcia, modli się. Kobieta na moment mu przeszkadza, zbiera nieco pomarańczowej farby wysypanej przed rzeźbą i smaruje sobie czoło. Co chwilę rozbrzmiewa dźwięk dzwonów licznie tu rozwieszonych przy wejściu. Każdy musi oznajmić bogom swe przybycie.
W podcieniach, w narożnikach dziedzińca usytuowany jest ołtarz z kolejnym bogiem – hindusi składają mu kwiaty i zapalają kadzidełka. Obok, przy kwadratowym palenisku wypełnionym popiołem siedzi mężczyzna i medytuje nad rozsypanymi białymi kulkami. Ja swoją porcję kulek zachowałem, później w domu przekonałem się, że są zrobione z cukru.