Dzień: [0] [1] [2] [3] [4] [5] [6] [7] [8] [9] [10] [11] [12] [13]
Jadę do Armenii! | Jak sie dostać pod Aragac? | Spotkanie z uroczymi staruszkami | Nad jeziorem Kari Licz | Popołudniowy rekonesans
Rano, przed opuszczeniem hostelu, kupuję pomidory za 80 teti i dwa lawasze za 1,6 lari. Muszę mieć zapas żarcia na drogę, czeka mnie dziś przejazd do Armenii. Wskakuję do marszrutki 150 i jadę na Ortaczalę. Stąd odjeżdżają busy do Erywania. Brakuje mi waluty, by kupić bilet (30 GEL), biegam w poszukiwaniu kantoru. Do granicy jest około 70 kilometrów, droga upływa bez komplikacji. Na przystanku w Sadakhlo pasażerowie kupują owoce. Nie byłoby w tym nic interesującego, gdyby nie to, że kupują po kilka kilogramów. Czyżby ceny na rynku armeńskim były znacznie wyższe?
Na przejściu granicznym muszę kupić wizę. Powinienem zapłacić 3000 dramów, ale nie mam lokalnej waluty. Płacę 10 dolarów, oczywiście ormiański urzędnik nie wydaje reszty w dramach (10 USD = 3650 AMD). Dalsza droga odbywa się doliną rzeki Debed. Później, za Wanadzorem, teren staje się bardziej górzysty. Z zaciekawieniem przyglądam się szyldom i reklamom w języku ormiańskim. Tutejszy alfabet ormiański jest równie oryginalny jak gruziński. Nie sądzę, bym go opanował. Kolejny przystanek wypada gdzieś nad rzeką, można zrobić zakupy, lecz nie dotyczy to mnie – nie mam wciąż waluty. Wkrótce kończy się przełom rzeki, wjeżdżamy do Spitaku – miasta znanego z trzęsienia ziemi w 1988 roku. Wszędzie nowe domy, nie widzę śladów zniszczeń.
Zbliżamy się do Aragaca, potężnego wulkanu i mój dylemat, gdzie wysiąść coraz pilniej wymaga rozwiązania. Chcę bowiem wejść na Aragac, bus w drodze do stolicy przejeżdża obok masywu. Kierowca mówi o autobusie do Amberd, który wyrusza ze stolicy o 16:00. Podobno zdążymy. Ale równie dobrym pomysłem jest podjechać stopem z krzyżówki za Apnagyugh. Biję się z myślami; bo jeśli nie zdążę na autobus do Amberd, będę musiał szukać noclegu w Erywaniu. Wysiadając po drodze, może oszczędziłbym czas. Przerywam tę burzę mózgów właściwie jednego, gdyż wesoła sąsiadka częstuje owocami i pokazuje potężną górę po lewej stronie.
– Patrz: tam leży Ormianin. Widzisz jego głowę?
Górę widzę, ale nie mogę się dopatrzeć żadnej postaci. Inni pasażerowie też się przekonują wzajemnie, czy coś tam przypomina głowę, czy nie. W końcu mam go!
– Tak widzę: mały nos i głowa – mówię niezbyt pewnym tonem.
– Nos niemały – obrusza się kobieta – my Ormianie mamy potężne nosy!
No, dobrze, dobrze. Będę musiał dokładnie przyglądnąć się tym ormiańskim nosom. W marszrutce pasażerowie opowiadają o sobie: skąd są i dokąd jadą. I tym razem spotykam osoby, które kiedyś opuściły swą ojczyznę i tu zamieszkały, bądź też rozpad ZSRR zastał ich w innych republikach: Ukrainie, Rosji, Kazachstanie i wróciły do swojego kraju. Wysiadam przy bocznej drodze do Amberd. Pustkowie. Jakiś kiosk czy stacja benzynowa. Obok pomnik, nie wiadomo komu i po co. Ruchu na bocznej drodze praktycznie brak. Czasem przejedzie załadowany furgon lub kamaz. Zatrzymał się na chwilę autobus z grupą włoskich turystów w drodze do stolicy. Zabieram się z 30-letnim leśnikiem mieszkającym w Antarut. Sympatycznie się rozmawia. Jest gotów zawieźć mnie do Kari Licz – po koszcie benzyny – musi tylko podjechać do domu, porozmawiać z żoną i zatankować. Stwierdza, że nic w górę dziś nie pojedzie. Mimo to zamierzam udać się w dalszą drogą sam. Dziękuję mu za ofertę i rozstajemy się na kolejnej krzyżówce.
Z miejsca, na którym stoję Aragacu nie widać. Najbliższy wierzchołek tej góry jest o 15 kilometrów dalej.
– O jak to pięknie! – wzdycham, rozglądając się wokół.
Jesienne kolory drzew i krzewów na okolicznych wzgórzach, błękitne niebo. Ależ się cieszę na myśl o jutrzejszej wspinaczce! Tylko muszę dojść do Kari Licz... Przy drodze stoi budynek z elewacją z czerwonego porfiru. Biorę go w pierwszym momencie za twierdzę Amberd, o której obecności wspomina przewodnik. Jednak twierdza znajduje się trochę dalej w kierunku zachodnim. To, przed czym stoję, to stacja meteo. Postanawiam wstąpić, by zasięgnąć języka.
– Zdrawstwujte! – mówię głośno otwierając drzwi.
Ciemny korytarz. Żywego ducha w pobliżu. Idę niepewnym krokiem. Zza kolejnych drzwi słyszę cichą muzykę. Pukam i wchodzę.
– Zdrawstwujte!
Na kanapie przed telewizorem siedzi dwóch staruszków. Patrzą na mnie pytająco.
– Ja turist. Idu na Aragac.
Wyjaśniam, że podjechałem okazją do tego miejsca i nie wiem, ile jeszcze kilometrów drogi do Kari Licz. Dziadek zaprasza mnie do niskiego stolika, siadam.
– Otkuda ty?
– Ja Poliak, iz Krakowa.
– A! Choroszo. W Kari Licz mnoga kilometrow. Ty ustał?
– Niemnożka.
– Kak tiebe zowut?
– Piotr.
– Aaaa! Piotr! – Ormianin się rozpromienia – Piotr Wielikij!
– Niet, takij obyknowiennyj Piotr...
Po raz kolejny zauważam, że w Rosji i byłych republikach radzieckich imię Piotr jest dobrze kojarzone.
Mężczyzna sięga po stakancziki i butelkę.
– Dawaj, napijomsia – mówi mężczyzna.
– Choroszo – jęczę – Czut czut!
Drugi starszy Ormianin wyjmuje ze słoika ogórki.
– Kuszaj!
Atmosfera robi się domowa, przyjacielska. Rozmawiamy o różnych sprawach, Aleksander i Raffi wciąż uzupełniają mi poziom wódki w szklance. Sobie też nie żałują. Muszę jednak myśleć o dalszej drodze.
– Nie bezspokojsja, uspiejesz – mówi Sasza i podsuwa talerz z chlebem i cebulą – Kuszaj!
– Znajetie, gdie ja mogu pierenocziewat' w Kari Licz?
– Tam gostinica, no dorogaja. Tam toże meteostancja, ja napiszu mojemu drugu, cztoby tiebia pierenocziewał.
– Spasiba!
Po godzinie biesiadowania uznaję, że czas na mnie.
– Podażdi. My tiebia podwieziom niemnożka – Aleksander wstaje i, chwiejąc się nieco, wychodzi z pokoju.
– Poszoł maszinu podgotowit’ – tłumaczy Raffi.
Samochód to zdezelowany moskwicz. Ale skoro benzyna jest, to pojedzie. Pakujemy się we trójkę.
– Aj! – wołam – ja pokinuł szapku.
Szukamy czapki w pokoju, nie ma. Widocznie zostawiłem, jadąc z leśnikiem. Sasza znika za chwilę i wraca z kapeluszem w barwach maskujących.
– Dierży!
– Bolszoje spasiba!
Jacy oni są sympatyczni!
Jedziemy powoli pod górę, silnik charczy i rzęzi. Po 10 kilometrach na bardziej stromym odcinku stajemy.
– Dalsze nie pojedem.
Serdecznie dziękuję miłym staruszkom, żegnam się i ruszam raźno pod górę.
W kilka chwil później znów siedzę w samochodzie. Jadę busem z młodymi naukowcami prosto do Instytutu Badania Promieniowania Kosmicznego.
– My fizyki – mówi chłopak ściskający pudło komputera między nogami.
Rozmawiam chwilę o ostatnich doniesieniach na temat ponadświetlnej prędkości neutrin, o którym to odkryciu przeczytałem wczoraj w sieci. Skończyły się serpentyny, teraz droga miarowo pnie się w górę.
– Eto prospekt Lenina – śmieje się drugi chłopak.
Uśmiecham się. Zazdroszczę tym młodym ludziom pracy w instytucie. Miejsce tak odległe od cywilizacji i ten kontakt z kosmosem! Ech! Bus podskakuje na dziurawej drodze, chłopak przytrzymuje kołyszące się pudła z komputerami.
– Smotri! – woła młody Ormianin – snieg idiot!
Faktycznie: mlecznobiałe dotąd niebo pociemniało, zawirowały płatki śniegu. Oby pogoda poprawiła się do jutra! Pokazuję kartkę od staruszków i proszę chłopaka o przetłumaczenie tekstu. Rzeczywiście zawiera prośbą o udzielenie mi noclegu. Jeszcze ostatni stromy podjazd i zajeżdżamy pod hotelowy budynek. Tuż obok jezioro Kari Licz, bardziej po prawej – zabudowania instytutu z charakterystycznymi piramidkami nad pomieszczeniami detektora promieniowania cząstek kosmicznych.
– Meteostancja nachoditsja za gostinicoj.
– Bolszoje spasiba! – dziękuję i żegnam się z Ormianami.
– Doswidania szczastliwowo puti!
Obchodzę przysadzisty budynek hotelowy i idę do stacji meteorologicznej. Na schodach spotykam 25-latka. Mówię mu, o co chodzi, dając kartkę. Ten marszczy czoło, coś mruczy pod nosem i jakby był niezadowolony.
– Da, noczlieg jest. 5000 dramow.
Krzywię się nieco, bo liczyłem na darmowe spanie, z drugiej strony w hotelu byłoby znacznie drożej a nocleg u fizyków niepewny.
– Charaszo! – uśmiecham się.
Chłopak prowadzi mnie do pokoiku z dwoma tapczanami. Na drzwiach dostrzegam naklejkę z polskiego klubu wysokogórskiego. "Nasi tu byli" – rzucam cytatem z Seksmisji.
Wygląda na to, że więcej gości w stacji nie ma. Ormianin pokazuje mi kuchnię. Wypijamy herbatę.
Idę później na rekonesans. Przestało padać, nawet mżawki nie ma. Spomiędzy chmur zaczyna prześwitywać błękitne niebo. Jeziorko Kari Licz, czyli Kamienne (3207 m n.p.m.) znajduje się w niewielkim zagłębieniu polodowcowego pochodzenia. Wokół jeziora i teren pokryty jest wielkimi, kanciastymi blokami czarnego bazaltu. Roślinności – poza trawą i porostami – praktycznie nie ma. Ruszam w kierunku zakrytego chmurami Aragacu.
Za cel wybieram sobie Urtsasar – boczny wierzchołek, wznoszący się jakieś trzysta metrów ponad Kari Licz. Początkowo idę w miarę widocznych szlakiem – zapewne prowadzącym na szczyt, później odbijam na prawo. Teraz już wspinam się bez ścieżki, przeskakując po porośniętych porostami wielkich głazach. Chociaż jestem na wysokości około 3400 m n.p.m, idzie się łatwo. Z tej odległości zabudowania instytutu wydają się niewielkie. Wkrótce mgła przesłania świat i na upatrzony wierzchołek (3435 m n.p.m.) wchodzę już przy zerowej widoczności. Jestem w stanie tylko dostrzec parę piramidek z kamieni wzniesionych tu przez moich poprzedników. Robię sobie pamiątkowe selfie i zbiegam do stacji meteo.
Ormianin, który mnie przyjął, zaprasza na kolację. Trochę jestem zaskoczony, ale widocznie tu takie zwyczaje. Zasiadamy do stołu we dwójkę. Chłopak upiekł jakieś ciasto, z przyjemnością zjadam ciepły posiłek. Pojawia się i wódka. Chłopak rozlewa do szklanek, już już chcę wypić, ale młody Ormianin powstrzymuje mnie gestem. Czas na toast! Picie odbywa się w sposób zorganizowany, na znak dawany przez gospodarza. Ciasto – wódka – ciasto – wódka... Wznosimy toasty naprzemiennie. Wypytuję go o jutrzejszą trasę, jeszcze chwilę rozmawiamy. Muszę przyznać, że to był udany dzień.