Dzień: [0] [1] [2] [3] [4] [5] [6] [7] [8] [9] [10] [11] [12] [13]


Tbilisi – Krasnyj Most – Qobustan – Baku

piątek, 23 IX 2011


Witaj Gruzjo! | Przez równiny Azerbejdżanu | Wulkany błotne | Petroglify | Szukam noclegu w Baku


Samolot ląduje o 4:00 nad ranem. Urocza pora 😉. Mając w pamięci gruzińskie doświadczenia sprzed paru miesięcy, nie spieszę się z opuszczeniem lotniska. Spokojnie poczekam na marszrutki. Tymczasem wymieniam 40 dolarów na gruzińskie lari (1 USD = 1,648 GEL). Rozmawiam z kilkoma podróżnymi, również czekającymi na transport do miasta. Jest wśród nich Czeczen, który, jak ja, udaje się do Baku. Koło 6:00 wsiadamy do busa i za 0,8 GEL jedziemy na Ortaczalę. Tu na dworcu powinny być autobusy do Azerbejdżanu. Szybko przekonuję się, że autobusy są dopiero za dwie godziny i kosztują 40 czy lari. Szukam więc innego rozwiązania. Jak nie autobus, to taksówka! Tych czekających na pasażerów jadących w kierunku przejścia granicznego Krasnyj Most jest kilka. Płacę 10 GEL za miejsce i ruszamy. Do granicy jest niecałe 60 kilometrów, po drodze przejeżdżamy przez znane mi Rustawi. Stąd onegdaj pojechaliśmy na pełną przygód wycieczkę do Dawid Garedża.

Dojeżdżamy do granicy. Jest tu i wspomniany Czerwony Most, a jakże! Ceglany most z czterema różnymi przęsłami przerzucony jest nad Debedą, dopływem Kury. Jest już nieużywany, odkąd zbudowano nowy most w ramach projektu TRACECA (Transport Corridor Europe-Caucasus-Asia). Granicę przekraczam pieszo. Po stronie azerskiej witają mnie stylizowane bramy z napisami "Azərbaycan Respublikasi" i tradycyjnymi ornamentami. Azerowie, którzy obsiedli okoliczne ławki i murki w oczekiwaniu na dopełnienie jakichś formalności lub na transport, ubrani są po europejsku. Mężczyźni często w białych koszulach, czasem w marynarce; kobiety w sukienkach lub spódnicach po kolana lub dłuższych, czasem w chuście na głowie. Młodzieży raczej nie dostrzegam. Z przyjemnością podaję urzędnikowi mój paszport z wbitą wizą azerską. Uśmiechamy się do siebie.
– Welcome to Azerbeijan! – mówi Azer i przybija stempel.

Naprawdę się cieszę, że tu jestem. Mam nadzieję, że ten najrzadziej odwiedzany kraj Zakaukazia spodoba mi się i nie sprawi kłopotów. Spod granicy kursują marszrutki do stolicy i innych miast. Tabliczki są na szczęście pisane alfabetem łacińskim (nieco zmodyfikowanym), nie muszę się męczyć z odcyfrowywaniem napisów, jak w Gruzji. Wsiadam do właściwej marszrutki, upewniając się, że będę mógł zapłacić w walucie gruzińskiej (1 GEL = 0,5 AZN). A propos azerbejdżańskich manatów: są oznaczane AZN, choć można byłoby się spodziewać symbolu AZM. Jednak, podobnie jak w Polsce, stare manaty (AZM) zostały wymienione na nowe (AZN) po kursie 1:5000.

Jedziemy. Droga prosta i prawie pusta. Czasem tylko gwałtownie hamujemy z powodu zwierząt na drodze. Wówczas niecierpliwie czekamy, aż pastuch przegoni stado owiec lub samotna krowa zejdzie na pobocze. Teren jest pagórkowaty, niezalesiony; z rzadka mijamy zabudowania. Czasem mignie cmentarz muzułmański: w szczerym polu porozrzucane pionowo postawione płyty nagrobne. Azhar siedzi na pojedynczym miejscu i śpi. Dobrze mu! Jest u siebie, chociaż ma obywatelstwo ukraińskie. Zna miejscowe ceny i realia. I nie musi oglądać widoków za oknem. Ja zmuszam się do czuwania, choć jestem totalnie niewyspany. Nie czuję się również komfortowo z powodu skarpetek (cudzych) i braku lokalnej waluty. No i perspektywa noclegu w Baku jest dla mnie niejasna. Po godzinie jazdy zatrzymujemy się w przydrożnej knajpie. Przerwa w podróży, ku mojemu zaskoczeniu, przedłuża się do godziny. Martwię się, kiedy będziemy na miejscu, muszę przecież znaleźć jakiś nocleg! W południe ruszamy dalej. Do stolicy jeszcze 500 kilometrów. Krajobrazy za oknem monotonne, żeby nie powiedzieć nudne. Bezkresna równina, bez jednej kępki drzew, żółta, wysuszona, spalona słońcem. Domy w osadach z pustaków lub biało wypalanej cegły, kanciaste bryły z płaskimi dachami, rzadziej kryte eternitem dwuspadowe dachy. Architektura wsi azerskiej nie wzbudza mojego zachwytu. Zdecydowanie.
Wokół osad raczej pastwiska niż pola orne. Czasem trafia się uprawa kukurydzy lub zielona winnica. Przy szosie, tak, jak w wielu innych krajach wieśniacy i rzemieślnicy wystawiają swe towary na straganach lub stolikach. Sprzedawcy kuszą przejeżdżających drogą kiściami białych winogron, piramidkami różowych pomidorów i rządkami brzoskwiń. Mmoe najbardziej podobają się olbrzymie, może metrowej długości, ryby trzymane w rękach wędkarzy.

W marszrutce jedzie dwóch Ukraińców. Mój znajomy Azer dosiadł się do nich i rozprawiają teraz zawzięcie o krajach i narodach. Opowiada, oczywiście, o mnie, więc włączam się i ja do rozmowy. Wbrew obiegowym opiniom, mieszkańcy byłego ZSRR całkiem sporo jeżdżą po świecie. Asłan, Czeczen, poznany na lotnisku w Tbilisi, mieszka od lat we Francji, ci natomiast Ukraińcy bywali w Polsce, znają Kraków i Zakopane. A mój Azer jedzie z Gruzji do Baku i dalej do Iranu... No, fajnie. Miłe to uczucie, gdy ludzie znajdują jakieś wspólny punkt odniesienia.
Powoli mijają godziny. Pędząc, miejscami setką zbliżamy się do wybrzeża Morza Kaspijskiego. Kierowca prowadzi wóz, jak na polskie przyzwyczajenia bardzo ostro i niebezpiecznie uciekając dosłownie w ostatniej chwili sprzed maski nadjeżdżających pojazdów. Przez mniejsze miejscowości przelatujemy bez zatrzymywania, nawet nie wjeżdżamy do Haciqabulu. W Alat (Ələt) skręcamy na północ i jedziemy wzdłuż niewidocznego jeszcze Morza Kaspijskiego. Dopiero teraz uzmysławiam sobie, że dobrym pomysłem może być odwiedzenie pobliskich wulkanów błotnych. Przecież Qobustan jest na trasie! Nie muszę tu jutro przyjeżdżać!
Proszę kierowcę, by się zatrzymał w odpowiednim miejscu. Przy krzyżówce stoi kilka samochodów. Co prawda, nie mają jakichś oznakowani, ale bez wątpienia są to taksówki 😉. Pozostaje kwestia wynegocjowania dobrej ceny. Staje na 12 dolarach za objazd wulkanów i petroglifów.

Park Narodowy Qobustan o powierzchni ponad 500 hektarów został utworzony dla ochrony kilku tysięcy naskalnych rysunków oraz rozległego obszaru, na którym występują wulkany błotne. I to właśnie one są dla mnie największą atrakcją. Petroglify bowiem widziałem niejednokrotnie – m.in. koło Biełomorska w Karelii i w Wadi Rum w Jordanii, a wulkanów błotnych – nigdy. Co prawda, miałem potencjalnie możliwość poznania ich w Rumunii, ale dowiedziałem się o nich zbyt późno.

Ładuję się do samochodu i ruszamy kiepską asfaltową drogą. Jedzie z nami jeszcze jeden mężczyzna, być może to znajomy kierowcy. Nie wiem, po co i dlaczego, ale skoro wsiadł, to pewnie miał powód. Wkrótce skręcamy na nieutwardzoną drogę i po wertepach przejeżdżamy ze dwa kilometry w kierunku niewysokich wzgórz. Zauważam, że różnych traktów krzyżujących się jest tu sporo, więc chociaż odległość od głównej drogi nie jest duża (z 5 km) i można ją pokonać per pedes, to jednak znajomość dokładnej lokalizacji wulkanów jest niezbędna. Krajobraz stał się niemal księżycowy, roślinności jak na lekarstwo. Świeże i wysuszone błoto, którym pokryta jest pofałdowana równina, przypomina widok po ustąpieniu powodzi. Zatrzymujemy się przy niewielkim kopczyku. Ma z pół metra wysokości, a w leju na jego szczycie bulgocze błoto leniwie spływając po powierzchni stożka.
– Hm, to ma być wulkan?! – mruczę niezadowolony pod nosem.
Cóż, wulkany błotne są mało spektakularne. Mają niewielkie rozmiary – dochodzące do kilku, kilkudziesięciu metrów wysokości. Wyjątkowo osiągają trzysta metrów. Zdecydowanie ustępują Etnie czy choćby mongolskiemu wulkanowi Khorgo, do którego wlazłem parę lat temu. Ale... zdarzają się erupcje, tak jak w przypadku prawdziwych wulkanów. Dzięki, oczywiście, wybuchom gazu ziemnego, który non stop się z nich wydobywa. W sprzyjających warunkach nagromadzone pod ziemią gazy mogą przebić się przez wysuszony w porze suchej czop z błota, wyrzucając go w powietrze. Dzieje się tak zazwyczaj pod wpływem zmian ciśnienia w złożu spowodowanych ruchami tektonicznymi lub pływami. Czasem dochodzi do bardzo widowiskowej erupcji, gdy bąbel gazu ulegnie samozapłonowi. Tak było wielokrotnie w przypadku błotnego wulkanu w Lokbatan na przedmieściach Baku. W październiku 2001 roku wybuch wyrzucił wielkie ilości błota, a płomień sięgał 300 metrów wysokości i był widoczny ze stolicy. Erupcja płonącego gazu trwała kilka dni. Tu, w Qubustanie są na szczęście i większe wulkany niż ten, do którego podjechaliśmy. Zaczynamy wędrówkę po okolicy. Kilkumetrowych stożków jest sporo, niektóre wyglądają na uśpione 😉. Z innych cały czas wydobywa się gaz. Błoto wewnątrz kraterów ma taką konsystencję, że wydobywający się metan tworzy na powierzchni gigantyczne bąble i bańki. Mogą mieć rozmiar nawet kapuścianej głowy! Używając zdjęć poklatkowych uwieczniam kolejne fazy tworzenia się błotnego bąbla, a następnie jego rozbryzgiwania się na wszystkie strony. Znieruchomiałe obrazy na zdjęciach wzbudzają później mój uśmiech – są takie zabawne!
Tam, gdzie błoto jest rzadsze, pardon, ma mniejszą lepkość, zamiast stożków tworzą się niskie misy o średnicy pół metra, czasem dwóch metrów. Wydobywający się gaz tworzy małe pęcherzyki jak podczas gotowania wody w garnku. Mężczyźni, z którymi przyjechałem, nachylają się nad takim zbiornikiem i przy pomocy zapalniczki próbują zapalić gaz. Nie jest to łatwe, gdyż pęcherzyki pojawiają się w różnych miejscach i nieregularnie. Gdy płomień liźnie bąbelek, płomień bucha nieco bardziej, świadcząc o palności metanu. No, ale to wiemy z podstawówki 😉.

Z miejsca, w którym się znajdujemy, doskonale widać Największą Sadzawkę Świata. Taki widok musieli ujrzeć żołnierze z XII Legionu Fulminata zorganizowanego przez Juliusza Cezara. Przeszli przez Anatolię, przeszli "złotą" Kolchidę i, posuwając się wzdłuż Kury, dotarli nad Morze Kaspijskie. Ciekawe, czy też zabawiali się ogniem. O starożytności więcej za chwilę, wrócę teraz myślą do krajobrazu. Oprócz "wulkanicznych stożków" i błotnych mis spotyka się tu spore niecki wypełnione na wpół wysuszonym błotem. Lepiej uważać na te miejsca podczas zażywania kąpieli błotnych lub nakładania na twarz rzekomo leczniczej maseczki. Takie błotko może wciągnąć człowieka na amen! Gdy odwracam się za siebie, widzę "ozdobione" pionowymi bruzdami wzgórza. Z takim typem erozji miałem do czynienia w "górach płomiennych" koło Kuczy w zachodnich Chinach. Woda i wiatr potrafią wyrzeźbić cuda! Deszcze są jednak przyczyną względnej nietrwałości wulkanów błotnych. Stąd ich efemeryczny charakter. Wystarczy oberwanie chmury lub zmiana klimatu na bardziej dżdżysty i z wulkanu robi się bagienko... Być może taki los spotka i największy wulkan błotny w okolicy: widzę go w odległości dwustu metrów. Ma z 5 metrów wysokości i 15 metrów średnicy. Z krateru spływają strumyki świeżego błota; nasuwają się skojarzenia z krwawiącą raną. Na morzu, stanowiącym tło do tego lokalnego olbrzyma, widać platformy wiertnicze i parę statków na horyzoncie.

Kierowca znacząco spogląda na zegarek, wskakujemy do samochodu i jedziemy do petroglifów. To znów parę kilometrów po bezdrożach i kawałek asfaltu na koniec. Krajobraz się zmienił, wokół pełno skał, nieco dalej pasmo skalistych wzgórz. Na początek podjeżdżamy do ogrodzonej samotnej skały, kierowca zachęca do zapoznania się z inskrypcją wyrytą w kamieniu. Ledwo widoczny napis brzmi:

IMP DOMITIANO CAESARE AVG GERMANICO LVCIVS IVLIVS MAXIMVS LEGIONIS XII FVL.

Jest to jedno z najbardziej na wschód wysuniętych miejsc, do których dotarli żołdacy wysłani w 75 r. n.e. na Kaukaz z rozkazu Imperatora Wespazjana. Nie była to jednak wycieczka trampingowa, legion miał pomóc w utrzymaniu kontroli nad wasalnymi państwami: Iberią i Albanią. Oczywiście, mam na myśli Iberię i Albanię na Kaukazie, nie w Europie 😊. Notabene, Rzymianie w 150 lat później zapuścili się w okolice sasanidzkiego Persepolis, ale dostali łupnia od Szapura I, o czym zaświadcza trójjęzyczna inskrypcja w Naqsh-e Rostam oraz płaskorzeźba w Naqsh-e Rajab przedstawiająca zwycięstwo nad Rzymianami...

Podjeżdżamy do Open-air Museum z petroglifami. Tu wstęp jest płatny, z pewnym oporem wyciągam 5 dolarów (wciąż nie mam lokalnej waluty). Z niecierpliwością (i z pewnym pospiechem związanym z oczekiwaniem kierowcy) zapuszczam się między skalne bloki. Tu, na płaskich ścianach, w jaskiniach, różnych załomach i zakamarkach wyrytych są setki obrazków. Ryty liczą, bagatela! 4 do 20 tysięcy lat. Całkowitą liczbę petroglifów rejonie gór Jingirdag, Boyukdash i Kichikdash oraz wzgórza Yazili ocenia się na 6000 i właściwie więcej rytów można spotkać w górnych partiach tych gór niż w tutejszym muzeum. No, ale trzeba wiedzieć, gdzie chodzić! W każdym razie ja zadowolę się tym, co tu mamy. A jest co oglądać! Są postacie ludzkie (często z małymi głowami i bez nosów), są zwierzęta (czasem ryty zachodzą jeden na drugi tak, jakby nie starczało miejsca paleolitycznym artystom 😉), są wizerunki łodzi (rzekomo przypominają łodzie wikingów – ale podobne obrazki były w Karelii), są sceny polowań i ceremonii. Są również tamgi – znaki plemienne. Petroglify pochodzą z różnych czasów, moment ich powstania dzielą czasem tysiące lat. Nie można więc się dziwić, że sposób przedstawiania zwierząt i ludzi jest tak różnorodny: zmieniały się wizje, symbolika, środki wyrazu i technika. Ot, choćby postaci ludzkie: na niektórych skałach ludziki są przedstawione bardzo symbolicznie (by nie powiedzieć – prymitywnie), przypominają pismo obrazkowe z opowiadania Artura Conan Doyla pt. "Tańczące sylwetki". Hm. Może twórca Sherlocka Holmesa wzorował się na tych rysunkach? Raczej nie, w każdym razie nie na tych petroglifach, gdyż zostały odkryte przez Iszaga Jafarzadego dopiero w 1938 roku... Na innych postaci ludzkie są pełniejsze, z torsem. Zasadniczo używaną techniką było rycie w skale. Znane są jednak dwa przykłady rysunków wykonanych techniką malowania, Mężczyźni przedstawieni w scenach polowań są smukli, umięśnieni, z zaokrąglonym tyłeczkiem i z... brodą. W ciągu tysiącleci zmieniały się gatunki przedstawianych zwierząt. Najstarsze, z górnego paleolitu przedstawiały zoomorfy bydlęce (w tym tury), końskie i koźle. Neolityczne rysunki nie są reprezentowane zbyt szeroko, może to się wiązać z lokalną katastrofą i opuszczeniem siedlisk. W każdym razie spotyka się przedstawienia bizonów. W epoce brązu często przedstawiano konie, jelenie, kozy. W starożytności pojawiły się dziki i ptaki a w średnich wiekach – karawany wielbłądów. Interesujące, prawda? 😊.
Niestety, wiele tych rytów jest ledwo widoczna, trzeba więc wysilać wyobraźnię lub posiłkować się przewodnikiem. A najlepiej przyjechać tu na dłużej i samodzielnie poszukać w okolicznych górach rysunków. To dopiero jest frajda!

Kierowca się niecierpliwi, wracamy do samochodu i zjeżdżamy ku głównej drodze. Wysiadając z samochodu dostrzegam nadjeżdżającą dużą marszrutkę o numerze 288. Macham ręką i wsiadam.
– U mienia niet manatow – mówię do kierowcy dając mu 50 teti.
– Niczewo.
– Ja prosto nie uspieł pomieniat’ diengow.
W takim razie jedziemy. Na kolejny, przystanku do pojazdu wchodzi 30-latka z kilkuletnim synem. Zerka i co chwilę uśmiecha się do mnie. Odwzajemniam uśmiech. Niestety, Azerka nie jest na tyle domyślna, aby mnie wziąć na chatę a ja na tyle odważny, by się wpraszać.

Jest po 18:00, gdy dojeżdżam do Baku. Przed wyjazdem sprawdziłem, że noclegi w hostelach i hotelach są tu potwornie drogie. Chcę więc poszukać w okolicach dworca kolejowego, jakiegoś lokum. Zazwyczaj w takich miejscach kręcą się naganiacze. W marszrutce na dworzec płacę za przejazd jednego dolara (równowartość 80 gepików). Z bankomatu przy dworcu biorę 20 manatów. Nie jest to duża suma, ale nie widzę w pobliżu kantorów, a pieniądze lokalne mieć muszę. Kręcę się przez chwilę po placu przed dworcem, szukając wzrokiem odpowiedniej osoby, by zapytać o nocleg. Zaczepiony ochroniarz pod dworcem woła jakiegoś mężczyznę. Ma niby pokój do wynajęcia. Upewniam się, czy pobliżu. Niby w pobliżu. Cena 10 manatów za noc. Nie będę wybrzydzał, jest już noc. Idę z facetem do jego domu. Prowadzi mnie przez jakieś zakazane uliczki, jakaś brama, podwórko tonące w ciemnościach. Po skrzypiących schodach wchodzę na piętro. Otwiera jakaś kobieta po czterdziestce. Witamy się. Mężczyzna coś jej tłumaczy i prowadzi mnie przez kuchnię w głąb mieszkania.
– Wot, eto twoja komnata – mówi.
W półmroku dostrzegam łóżko. Ok, tylko w tym łóżku ktoś śpi! Śpi albo nie żyje, bo półnagi mężczyzna się nie rusza.
Gospodarz sprawia wrażenie zaskoczonego.
– Aaa! Podażdi...
Chwyta leżącego za ramię i mocno potrząsa. Mężczyzna wydaje jakieś jęki. Azer pokrzykiwaniem i tarmoszeniem zmusza go, by usiadł. Śpiący przytomnieje na chwilę i jak długi pada z powrotem na wyrko. Wygląda na to, że jest całkiem pijany.
– Ja najdu drugoje miesto... – zaczynam.
– Podożdi!
Wracamy do przechodniego pokoju. Tu wskazuje mi wersalkę.
– Choroszo?
– Da, w poriadkie.
Azer rozmawia jeszcze chwilę z kobietą i opuszcza mieszkanie. Siadam na łóżku i próbuję zebrać myśli. "Nie jest najgorzej, nie jest najgorzej" – powtarzam sobie po cichu.
– Czaj choczesz? – dobiega mnie głos z kuchni.
– Da, poproszu!
Siadam przy stole w kuchni i rozglądam się z ciekawością. Kredens z lat sześćdziesiątych, haftowane makatki, sprzęty kuchenne pamiętające Stalina. Po chwili herbata jest na stole, kobieta podsuwa mi cukier.
– Otkuda ty, zaczem prijechał? – przepytuje mnie.
Opowiadam pokrótce o sobie, dopijam herbatę i wymawiam się zmęczeniem. O łazienkę nawet nie pytam. Mówię dobranoc i wskakuję do śpiwora.

Następny dzień Powrót do Wstępu Powrót do Strony głównej