Dzień: [0] [1] [2] [3] [4] [5] [6] [7] [8] [9] [10] [11] [12] [13]


Suraksani – Baku – Yanar Dag

sobota, 24 IX 2011


Przeżyłem noc! | W zoroastriańskiej świątyni |Bakijska starówka | Podoba mi się tu! | Na polach naftowych | Na polach naftowych | Polscy architekci w Baku | Płonąca góra | Nocny spacer


Przeżyłem noc. Po północy obudził mnie, co prawda, mężczyzna z pokoju obok. Może trochę wytrzeźwiał, bo bez demolki dotarł do drzwi i wyszedł z mieszkania. Więcej go już nie widziałem. Poza tym spoko. Kobieta krząta się od rana po kuchni, coś tam przygotowuje, podśpiewując sobie. Myję się w łazience w zimnej wodzie i wracam do kuchni. Skromne śniadanie jest już na stole. Rozmawiamy. Okazuje się, że jest z plemienia Lezginów, przyjechała tu z Dagestanu. Ma 48 lat i dwudziestoletniego syna. Rozwiodła się z mężem, bo "palił". Teraz mają sprawę w sądzie o mieszkanie. O ile dobrze się domyślam, jest tu gospodynią a może i panią "od wszystkiego" ;-). Jest ciekawa Polski, dla niej to inny świat. Jej marzeniem jest wyjechać na Zachód. Dopytuje mnie, czy mam żonę, dzieci. Kończę śniadanie, dokładając przedwczorajsze kanapki. Tymczasem woda w wiadrze podgrzała się na kuchni, Lezginka bierze je i idzie się kąpać. Ja natomiast pakuję mały plecak i ruszam do miasta.

Dopiero teraz mogę się przyjrzeć miejscu mojego noclegu. Podwórko-studnia z wewnętrznymi klatkami schodowymi, gankami i rozwieszonym praniem. W oknach – kraty. Na wszelki wypadek fotografuję bramę wejściową. Teraz nie zabłądzę!

Plan na dzisiaj jest taki: podjechać do świątyni zoroastriańskiej na przedmieściach Baku, potem zwiedzić miasto i spróbować obejrzeć pola naftowe. Odszukuję kantor przy głównej ulicy prowadzącej na dworzec i wymieniam sto dolarów. Przy okazji dowiaduję się, jak dojechać do dzielnicy Suraxani, gdzie znajduje się kompleks świątynny Czcicieli Ognia. Kupuję kartę na metro za dwa manaty i ładuję ją 4 przejazdami (0,6 AZN). Ze stacji 28 Maja podjeżdżam metrem 5 przystanków do Qara Qarayew i przesiadam się na marszrutkę nr 84. Z przystanku przy dworcu kolejowym Suraxani już tylko dwa kroki do świątyni.

Bardzo jestem ciekaw tego miejsca. Z wyznawcami Ahura Mazdy miałem już styczność 5 lat temu w Iranie. Odwiedziłem wówczas główne miejsca związane z tą starożytną religią: Choqa Zanbil, Yazd, Chak-Chak. Właściwie miałem również możliwość odwiedzenia Ateszgahu w Tbilisi (przy ulicy Gomi, 500 metrów od twierdzy Narikali), ale jakoś przeoczyłem to miejsce. Tu, w Azerbejdżanie, nie spodziewam się niezwykłej atmosfery z irańskiej świątyni Lwa. Jednakże obecność "naturalnego ognia" wydobywającego się spod ziemi dodaje tajemniczości temu, co nadprzyrodzone. Tutejsza świątynia powstała w 1745 roku, o czym zaświadcza inskrypcja na murze pięciokątnego kompleksu. Na wieży bramnej, do której podchodzę, znajduje się zresztą więcej inskrypcji. Pierwsze zaskoczenie – są zapisane w sanskrycie i oddają cześć hinduistycznemu Ganeśi oraz ogniowi. Na innej tablicy ozdobionej hinduistycznymi symbolami (ze swastyką włącznie) jest inwokacja do Śiwy. Czyżby świątynia była współużytkowana?! Może te wątpliwości rozwieją się później, na razie wchodzę do środka (2 AZN). W centralnym punkcie dziedzińca znajduje się ołtarz na planie kwadratu z czterema wieżyczkami. Wewnątrz, w niewielkim zagłębieniu, płonie "wieczny" ogień. Obok ołtarza znajduje się kilka okrągłych palenisk. Szybko się przekonuję, że płonący gaz jest doprowadzany rurociągiem z sieci miejskiej. "Naturalne" lokalne źródło gazu pod świątynią wyczerpało się w 1969 roku wskutek intensywnej eksploatacji okolicznych złóż gazu ziemnego i ropy w czasach ZSRR.

Wokół dziedzińca znajdują się cele dla hinduskich pątników z Bombaju, którzy praktykowali tu ascezę i różne sado-maso w postaci leżenia na rozgrzanych węglach i obwieszania się ciężkimi łańcuchami. Cóż, każdemu według potrzeb. Jeśli komuś trudno sobie to wyobrazić, może zaglądnąć do tych – muzealnych obecnie! – cel i pooglądać przygotowane scenki rodzajowe. Ciemnobrązowy kolor skóry manekinów nie pozostawia złudzeń co do etnicznego pochodzenia wyznawców hinduistycznych bogów. Wygląda więc na to, że kupcy i rzemieślnicy hinduscy, którzy w wiekach średnich zapuszczali się aż pod Kaukaz, osiedlali się w ówczesnej Albanii Kaukaskiej, a przy okazji zapraszali swoich kapłanów i innych sadhu dla towarzystwa. Dogadali się najwyraźniej z miejscowymi zoroastrianami, którzy jakimś cudem uniknęli konwersji na islam, i wspólnie korzystali ze świętego miejsca. Nie ma to jak posiedzieć razem wieczorem przy ogniu, wiadomo! Żarty żartami, ale te wędrówki etniczne są zawsze fascynujące. Zdaje się i w Europie mamy ostatnio z nimi do czynienia…
Wracając do świątyni: jeszcze na początku XX wieku, gdy złoża gazu były zasobniejsze, święty ogień na ołtarzu płonął na czterech wieżyczkach. Widać to też na XIX-wiecznych rycinach i obrazach. Interesujące jest również to, że współczesne władze muzułmańskiego w większości Azerbejdżanu z ochotą "przyznają się" do dziedzictwa kulturowego zoroastrian. I zdarza się, że miejscowi notable wizytują to miejsce… Zerkam jeszcze na parę eksponatów w lokalnym muzeum i wychodzę z obiektu. Na ulicy spędzam parę chwil z dzieciakami. Mają po 5-8 lat, są weseli i skłonni do żartów. Popisują się przede mną, szturchając się i udając walki bokserskie. Na zakończenie pozują mi do zdjęcia.

Czas na powrót do centrum miasta. Po drodze poznaję Dżamida z Pakistanu. W bliżej nieokreślonych okolicznościach wyjechał z kraju i tu teraz pracuje. Nie wygląda na terrorystę. Sympatyczny gość. Z okien autobusu widzę sporo kiwonów. Niestrudzenie pracują, w dzień i noc. "Koniki" pompujące ropę naftową pomalowane są na czerwono-niebiesko tak jak w Rosji a kiedyś w całym Sowieckim Sojuzie. Siła przyzwyczajenia… Kiwony, wieże wiertnicze i zbiorniki poustawiane są wszędzie: pomiędzy domami, na nieużytkach. Nie może więc dziwić etymologia Suraxani: miejsce z "dziurami-źródłami". Od czasu do czasu zerkam na trzy drapacze chmur w kształcie płomieni znajdujące się w południowej dzielnicy stolicy. Są aktualnie w budowie, mają być gotowe na 57. Konkurs Piosenki Eurowizji w 2012 roku. Mają niezwykłe kształty kształt i z pewnością staną się symbolem Baku. Metrem podjeżdżam na stację Icheri Sheher. Wystrój stacji w Baku jest często w stylu radzieckim z kolumnami, łukami i mozaikami. Kandelabry zostały jednak zastąpione nowoczesnym oświetleniem. Także nowoczesna i atrakcyjna w odbiorze jest nadziemna część stacji Icheri Sheher – w postaci przeszklonej piramidy. .

Jestem zatem w sercu Baku. W najstarszej i najciekawszej części. Iczeri-szecher (Icheri Sheher) można przetłumaczyć jako Miasto Wewnętrzne, lecz nie ma tak zorganizowanej struktury jak np. Zakazane Miasto w Pekinie czy Miasto Cesarskie w Hue. Obszar, otoczony średniowiecznymi murami z półokrągłymi krenelażami i siedemnastoma bramami, jest dwukrotnie mniejszy niż Stare Miasto w obrębie krakowskich Plant. Jak można się zorientować na podstawie planu miasta, większość interesujących obiektów w Baku jest zgromadzona na tej niewielkiej przestrzeni.

Zaczynam od Pałacu Szachów Szyrwanu. Już z daleka widać, że to miejsce turystyczne: sporo tu kramów z pamiątkami dla turystów, mi szczególnie podobają się różne makatki i haftowane poszewki na poduszki. Przechodzę przez bramę i trafiam do średniowiecznego świata. Budynek pałacu nie robi z zewnątrz wielkiego wrażenia. Jego bryła, chociaż urozmaicona i oparta na nieregularnej podstawie pozbawiona jest prawie ozdób, tylko w oknach znajdują się rzeźbione kamienne kraty zwane szebeke. Budynki pałacowe pochodzą z początku XV wieku, ich budowa rozpoczęła się do panowania szejka Ibrahima I (1382-1417) i była kontynuowana przez następców aż do najazdu wojsk perskiego szacha Ismaila w 1501 roku. Projekt pałacu został oparty na wzorcach wschodnich, orientalnych; składa się z wewnętrznych i zewnętrznych apartamentów. Ma dwie kondygnacje, przy czym piętro było przeznaczone dla rodziny szacha, a parter zamieszkiwała służba zaspokajające potrzeby licznej rodziny szacha.

Płacę za wstęp i wchodzę do środka. W pierwszych salach znajdują się ekspozycje z ceramiką: kolekcja emaliowanych garnków, waz, talerzy i kubeczków. Zwracają uwagę portale drzwi: ozdobione są arabeskami i motywami roślinnymi. W kolejnych pokojach czy komnatach sporo wyrobów z metalu: dziewiętnastowieczne samowary, mosiężne imbryki, biżuteria z charakterystycznymi ozdobami wykonanymi z monet, ażurowe tacy na owoce, brązowe kute i grawerowane naczynia na wodę również z motywami roślinnymi. A dalej trochę strojów ludowych kubraczki podbite futerkiem kamizelki haftowane złotem suknie niemal tak barwne jak indyjskie sari. Jest też trochę narzut wykonanych splotem sumak pochodzącym z Şamaxı (Szumachy), także kilimy i dywany tkane z węzłem symetrycznym (węzeł giordi). Zachwycająca jest różnorodność wzorów i ornamentów. Zgromadzono tu dywany szyrwańskie z ośmiokątnymi gwiazdami, bakijskie ze wzorem płomienia mir-e bute i najbardziej interesujące wyroby z Quby: z medalionami, wzorami kwiatowymi i zwierzęcymi. Brakuje natomiast zbroi szachów Szyrwanu: Kej-Gubada, Chalilullaha i Farrucha Jasara, wywiezionych do Stambułu po przegranej w 1514 roku bitwie na równinie Czałdyran z Turkami Osmańskimi.

Gdzieś z daleka dobiega do mnie muzyka instrumentalna, robię kilka kroków w tamtym kierunku i widzę, że w jednej z sal zwiedzających zabawia kwartet perkusyjny. Widzę bęben, akordeon, tamburyn i coś jeszcze. Przez dłuższą chwilę słucham tej interesującej muzyki azerskiej, fragmenty nagrywam na komórkę. Brakuje tu tylko tancerek prezentujących innabi – pełen kokieterii taniec podkreślający kobiece wdzięki albo tańca asma kasma – towarzyszącego nowożeńcom podczas ceremonii weselnej lub sławnej lezginki tańczonej małymi, szybkimi kroczkami przez mężczyzn z przypasanymi mieczami, pełnej przyklęków i podskoków.

Wychodzę teraz na zewnątrz i dokładniej przeglądam się otoczeniu pomiędzy pałacem a meczetem. Wokół jednej z fontann zgromadzono kamienne płyty z fragmentami arabskich zapisów. Obok znajduje się diwachane – ośmiokątny pawilon na stylobacie z ozdobnymi medalionami i kufijskimi inskrypcjami. Przysiadam na chwilę w pałacowych ogrodach. Znajdują się tu otoczone kwiatami fontanny, pergole i drzewa owocowe, spomiędzy których wyłania się minaret – gruby i przysadzisty, jakże inny od tych szyickich wybudowanych w stylu irańskim czy perskim. Za minaretem dostrzegam dwie kopuły kamienne meczetu pałacowego – także z XV wieku. Za nim, nieco niżej resztki łaźni ze skomplikowanym systemem ciepłowniczym i zbiornik na wodę. Czas na "stary meczet" schowany za pałacem. Tablica mówi, że meczet Kej-Kubada, przed którym stoję, jest z końca XIV wieku i służył dzieciom szacha za miejsce nauki. Cóż, niewiele dziś zostało po pożarze z 1918 roku. Obok znajduje się mauzoleum Sejida Bakuwiego z 1464 roku zwane też Mauzoleum Derwisza. Wewnątrz, pośrodku pustej przestrzeni stoi samotny grobowiec ozdobiony arabskimi inskrypcjami. Wzroki na kopule mauzoleum od biedy mogą przypominać te, które widziałem w Isfahanie, ale w sumie miejsce pochówku wygląda nad wyraz skromnie w porównaniu z tamtymi. Co ciekawe, kopuła mauzoleum ma na zewnątrz kształt… stożka. Kim był Bukawi? Otóż dorabiał sobie na dworze szacha Chalilullaha jako nauczyciel jego dzieciaków, a po godzinach pisał sufijskie traktaty przesycone ideami religijnymi i mistycznymi wymieszanymi z rozważaniami astronomicznymi i matematycznymi. Kto ma ochotę przeczytać którąś z 15 zachowanych prac, musi udać się do Stambułu lub Konyi. Na placu znajduje się również zrekonstruowana balista czy też katapulta a obok niej kilka dział zapewne rosyjskich. Napis na tablicy głosi, że to kopie dział używanych do obrony fortecy bakijskiej we wrześniu 1805 roku podczas ataku wojsk rosyjskich pod komendą generała Zawaliszyna i Asejewa. Zerkam jeszcze na wschodnią bramę z 1585 roku ze stalaktytowym iwanem, zbudowaną za czasów sułtana Murada przez Amirszacha Valiankuhiego.
Tyle zwiedzania pałacu Szachów Szerwanu.

Tuż obok bramy wejściowej znajduje się Muzeum Miniatur, gdzie zgromadzono ponad 6000 miniaturowych książek. Korzystając z darmowego wstępu, wchodzę. Zbiory z całego świata robią wrażenie. Niektóre książki mają rozmiar modlitewnika, inne są wielkości paznokcia. Do oglądania najmniejszego dzieła o wymiarach 2 × 2 mm przydaje się silne szkoło powiększające. Wiele jest pozycji religijnych, głównie islamskie.

Wąskimi uliczkami idę teraz przez na starówkę. Wiele z tych XVII i XVIII-wiecznych kamienic ma ganki zwisające nad wąskimi ulicami. Bywa tak, że ganki budynków po dwóch stronach ulicy niemal stykają się oknami. Starówka nie ma charakteru wyraźnie turystycznego. Nie widzę tu kawiarenek z ogródkami, sklepów z pamiątkami. Zwyczajna, stara dzielnica mieszkalna z praniem rozwieszonym między budynkami na sznurach, dzieciakami bawiącymi się na podwórkach, gospodyniami wracającymi z targu. Pomiędzy domami trafiam na meczet Mohammeda z 1079 roku. Jego minaret również jest przysadzisty, jakże różny od tych wysmukłych minaretów spotykanych w Turcji. Małe okna w meczecie wykonane są z ażurowego piaskowca (szebeke) i przypominają nieco indyjskie jalis. Tuż obok meczetu przepiękny pałac ze ścianami ozdobionymi stiukami i z ażurową attyką na szczycie. Prowadzi do niego piękna brama również w stylu irańskim.

Nieopodal znajduje się kolejny meczet a właściwie meczet i medresa z XVI wieku. Piękna, otwarta brama i widoczne w głębi podwórza otwarte drzwi zachęcają mnie do wstąpienia. Budynek przypomina bardziej budynek jakiegoś urzędu, ale stojący obok minaret rozwiewa ewentualne wątpliwości. Zwieńczenie minaretu z balkonikiem w stylu podobnym do pozostałych minaretów. Na reliefie obiegającym balkon dostrzegam podobizny lwów. Ale, gdyby ktoś mi wmawiał, że są to psy – też bym uwierzył. Zarówno drewniane drzwi, jak i obramowanie portalu są misternie rzeźbione. Wewnątrz praktycznie pustki, tylko jeden bakijczyk modli się pod ścianą, klęcząc na jasnozielonym dywanie. Wnętrze jest jasne, pomalowane na kremowy kolor, tylko kopuła i łuki wymalowane pastelowe kolory z dominującym błękitem, różem, seledynem i żółcią; kolory są stonowane tak, że całość sprawia bardzo przyjemne wrażenie. Uroku pomieszczeniu dodają gigantyczne żyrandole z tysiącami kryształów ułożonych w kształt stożka.

Kieruję się teraz ku Wieży Dziewiczej i przechodzę obok dwukondygnacyjnego karawanseraju Mugam pochodzącego z XVII wieku. W jego cieniu przysiadło kilku mężczyzn, grają w nərda, czyli backgamona (tryktraka). Wielokrotnie w krajach Bliskiego Wschodu i Azji widziałem skupionych na grze lokalsów, niestety nigdy nie opanowałem zasad tej gry i nie mogę się przyłączyć. Naprzeciw niego znajduje się kolejny meczet z lat 1646-47. Jest malutki i chyba lepiej wykorzystany, gdyż znajduje się w nim księgarnia i sklep z pamiątkami. Po ulicy kręcą się Azerki ubrane w przepiękne historyczne stroje: długie, barwne złocone spódnice, bluzki ze złotym paskiem i stylizowanymi żabotami. Na głowie mają złotą opaskę z tiulem zakrywającym długie włosy. Uśmiechają się do mnie.

Zanim dojdę do Dziewiczej Wieży, która miga mi na końcu uliczki, trafiam jeszcze na hamman – łaźnię miejską a obok na pierwszy, jak dotąd, obiekt chrześcijański – ruiny kościoła świętego Bartłomieja. Sądząc po mizernych resztkach murów, które tu się ostały, religia chrześcijańska nie miała tu wzięcia. Obok, nieco poniżej poziomu ulic, znajduje się dziedziniec otoczony arkadami. To według informacji miejsce pochowku. Pośrodku placu wysypanego białym żwirkiem znajduje się kilkanaście sarkofagów muzułmańskich oraz rzeźb przedstawiających zwierzęta i ludzi. W podcieniach parę tablic nagrobnych.

I w końcu Wieża Dziewicza, o tyle nietypowa, że ma przystawkę w postaci kawałka muru. Obiekt jest w remoncie, co ujmuje mu nieco fotogeniczności. Według zapewnień przewodnika wieża znajdowała się kiedyś przy samym morzu, co umożliwiło (według legendy) więzionej tam księżniczce realizację skoku samobójczego wprost do wody. Nie dziwię się, bo alternatywą był ślub z własnym ojcem. Spędzam parę chwil na szerokiej zazielenionej promenadzie. Jest godzina 11:15, czas już na wizytę na polach naftowych.

Wsiadam do znajomej już marszrutki nr 288 i jadę w stronę Qubustanu. Mam wysiąść przed meczetem Bibiheybat, by znaleźć się na polach naftowych Jamesa Bonda. Nazwa ta istnieje jednak tylko w głowie autora przewodnika Lonely Planet! Tu jej nie nikt nie zna ani nie używa. Wysiadam przy pierwszych odwiertach z kiwającymi się „konikami”. Idę asfaltową drogą w stronę morza mając po lewej stronie dolinę z kilkunastoma odwiertami. Wokół nich bajorka zanieczyszczone mazutem, teren jest zdewastowany, pełen śmieci i odpadków. Po prawej wioska, a między domami – odwierty. To fajna sprawa mieć na podwórku szyb naftowy! – śmieję się. Zastanawiam się, czy najpierw powstały domy, a potem szukano ropy, czy też zabudowania wgryzły się na teren pól naftowych? Po drugiej stronie drogi szybkiego ruchu kiwonów jeszcze więcej. Pomalowane na niebiesko i czerwono odznaczają się na tle szaro-czarnego krajobrazu. Gdzie nie spojrzeć – odwierty! Dalej, w stronę morza widzę instalacje petrochemiczne, wieże do destylacji frakcjonowanej i gigantyczne zbiorniki magazynujące ropę. Za mną wzgórze zabudowane domami z górująca nad okolicą wieżą telewizyjną. Idę piaszczystą drogą rozjeżdżoną przez ciężarówki i oglądam ten księżycowy krajobraz pełen zagłębień z wodą, zezłomowanych maszyn i plątaniną rurociągów czy gazociągów. Ciekawe, co myśleli mieszkańcy, gdy powstawały te szyby naftowe, gdy zrozumieli, że ropa nie tylko daje im pracą i dochód, ale również tak niszczy środowisko.

O tym, że na półwyspie Abszeron wycieka z ziemi palna substancja, wiedziano od wieków. W wiekach średnich mieszkańcy używali na opał ciężkich, zestalonych frakcji ropy znajdowanych w różnych miejscach w postaci żółtawych kamieni. Prócz parafiny wydobywano mazut i ciężkie oleje, które z powodzeniem służyły podczas wojen do sporządzania płonących pocisków. Jeszcze na początku XIX wieku olej skalny był wykorzystywany w prymitywny sposób. Wystarczyło wykopać płytszy lub głębszy dół, zalać go wodą i zebrać unoszącą się na powierzchni warstwę ropy. Tak postępowano nie tylko tu na Półwyspie Abszeron, ale i w Galicji, i w Karpatach. Jednakże około 1840 roku w kilku regionach na świecie: w Pensylwanii, w Polsce i właśnie tu – w Azerbejdżanie, prawie równocześnie rozpoczęto prace nad poprawieniem efektywności wydobywania ropy naftowej a także nad taką jej przeróbką, by produkty nadawały się do określonych celów. W regionie Baku działał Wasilij Kokoriew, rosyjski biznesmen. Facet z głową: czego się nie tknął, zamieniał w pieniądze. Zrobił interes na wódce, rozpijając chłopów rosyjskich, zainwestował w wydobycie ropy, zbudował tu pierwszą rafinerię. Źródła rosyjskojęzyczne kreują go na pioniera przemysłu naftowego, tym niemniej – bez wątpienia – palma pierwszeństwa w zakresie oczyszczania i destylacji ropy naftowej nafty należy się Łukasiewiczowi, który w 1853 roku skonstruował lampę naftową, a bakijskie szyby naftowe powstały w parę lat po rozpoczęciu wydobycia ropy w ręcznie wykopanym szybie w Siarach pod Gorlicami (1852). Destylarnia Kokoriewa powstała w 1859 roku, 2 lata po uruchomieniu zakładu petrochemicznego w Klęczanach pod Nowym Sączem. Kokoriew, zanim został bankiere, zdążył wybudować jeszcze linię kolejową łączącą Baku z Dagestanem. Dopiero wtedy większe transporty ropy naftowej mógłby płynąć na zachód. Takich baronów naftowych jak Kokoriew pojawiło się w carskim Azerbejdżanie dużo więcej. Muszę jednak zaznaczyć, że kwestie bycia pionierem w zakresie przemysłu naftowego zależą narodowości piszącego. Co innego podają Amerykanie, co innego Polacy i Rosjanie. Porzucam jednak rozważania o sporach historycznych, bo oto widzę ekipę robotników naprawiających czy też remontujących odwiert. W gumiakach brną przez czarne jak smoła kałuże, odzież roboczą, ręce i twarze mają upaprane. Widzę, jak naciągają liny, spawają cieknące rurociągi. Nie mam wątpliwości, że praca nieftianikow jest niesamowicie ciężka. A z pewnością i tak łatwiej się pracuje tutaj niż na Syberii.

Marszrutką nr 20 wracam do centrum. Po drodze rozmawiam z miłym staruszkiem. Pyta o Polskę, jest ciekawy, jak się nam żyje. Przywołuje wspomnienia z pobytu w jednostce wojskowej w Legnicy. Dostaje ode mnie na pamiątkę polski pieniążek z orzełkiem. Spod pałacu szacha kieruję się do nowszej części Baku przechodzą przez ładnie urządzony ogrody z fontannami stylizowanymi ławeczkami i kwiatami kwitnącymi drzewami. Dochodzę pod neogotycki budynek „Ismailii” przy ulicy Nikołajewskiej (obecnie Istigłalijat 10), gdzie mieści się dziś Akademia Nauk Azerbejdżanu. Notabene, ten wspaniały obiekt z zapożyczeniami z francuskiego i weneckiego gotyku zbudowany został przez polskiego architekta Józefa Płoszkę. Żył i pracował tu również Józef Gosławski, główny architekt Baku, który zbudował Sobór Aleksandra Newskiego i budynek miejscowej Dumy (do których jednak nie dotarłem). Wiele budynków mieszkalnych i użyteczności publicznej powstało dzięki Kazimierzowi Skórewiczowi (m.in. kantor Rotszyldów, gmach Banku Państwowego, pasaż Tagijewa, a także bulwar nadmorski, który oglądałem przed chwilą. Mijam pomnik Mirzy Alakbara Sabira (1862-1911) poety, satyryka, prekursora nowych trendów w poezji. Tu opodal znajdują się budynki Uniwersytetu Bakijskiego, sporo tu młodzieży, zbierają się parkach pod pomnikami i fontannami. Chłopak właśnie wyciągnął gitarę i próbuje swoich sił, grając rockowe kawałki. Widzę, że dziewczynom się to podoba. Obok pomnik Nizama Gencevi (1141-1209), a dalej Muzeum Literatury Azerbejdżańskiej w przepięknym pałac z rzędem pomników w loggii na pierwszym piętrze. Przedstawiają one najwybitniejsze postacie w historii kraju: XVI-wiecznego poetę Muhammada Fuzuli, autora dywanów i poematów; XVIII-wiecznego poetę Molla Panaha Vagifa, którego mauzoleum w Suszy zniszczyli Ormianie; XIX-wiecznego filozofa i poetę Mirzę Fataliego Achundowa, w którego domu urządzono Muzeum Kultury Azerskiej; XIX-wiecznej arystokratycznej poetki Churszidbanu Natavan, także pochodzącej z Karabachu; żyjącego na przełomie wieków Jalila Mammadguluzadeha, satyryka z Nachiczewanu i żyjącego w zeszłym wieku Jafara Jabbarliego, wielkiego człowieka teatru. Patron tego muzeum Nizami, również był poetą – tyle że średniowiecznym. Dochodzę na gwarny plac Fəvvarələr Meydanı z fontanną i charakterystycznym brukiem. Siadam na murku i z zainteresowaniem oglądam miejscowych. Większość dziewczyn ubrana jest w spodnie, najczęściej dżinsy. Te, które noszą spódnice, odsłaniają do połowy uda. Praktycznie wszystkie kobiety są ciemne włosy, popularne są długie fryzury. Chociaż nie stosują tak intensywnego makijażu jak Iranki, to muszę przyznać, że są bardzo ładne, a niektóre mają urodę modelek. Młodzi mężczyźni noszą się na sportowo, po europejsku.

Jest godzina 15:00. Mam dość czasu, by wybrać się na wycieczkę do Yanar dag, miejsca, gdzie bezustannie płoną zbocza góry. Ponoć Marco Polo w 1272 roku, podczas wyprawy do Indii oglądał te płonące ognie. Ruszam ze stacji Nizami, a potem podjeżdżam marszrutką numer 47, która dociera do wsi Digah (w przeciwieństwie do 249), podróż zajmuje mi dobrą godzinę. Po drodze dostrzegam w oddali wpół wyschnięte jeziora – solniska. Na marginesie: nazwa półwyspu – Abszeron oznacza po persku słoną wodę. Wysiadam z marszrutki i dopytuję miejscowych o dalszą drogę. Dzielnica jest mało atrakcyjna, obskurne domy, jakieś zakłady pracy, warsztaty samochodowe, nieużytki i odwierty pomiędzy. Dochodzę do niewielkiego budynku u stóp wzgórza. Na parkingu kilka samochodów, kręci się tu zaledwie parę osób. W kasie, zdaje się, nikogo nie ma, na wszelki wypadek nie będę rozgryzać tego, schodzę po schodkach na niewielki plac. Sławny Yanar dag nie robi wielkiego wrażenia. Płonący gaz wydobywa się ze zbocza na obszarze długości kilkunastu metrów. Miejsca, z których wydobywają się żółto-pomarańczowe płomienie, są osmolone i okopcone. Usiłuję sobie wyobrazić widok tego wzgórza, gdy złoże było zasobniejsze, a gaz pod większym ciśnieniem wydobywał się wszędzie. Z pewnością widok był bardziej spektakularny. Robią sobie jeszcze pamiątkowe zdjęcia i idę rzucić okiem na okolicę. Jak zwykle nie odmawiam sobie wstąpienia na pobliski cmentarz muzułmański. Część pionowych nagrobków ozdobiona jest symbolami lampy naftowej (bo przecież nie oliwnych!), trafiają się nagrobki z pięcioramienną gwiazdą, a także w kształcie meczetów z wygrawerowanymi arabskimi napisami. Na innych grobach znajdują się płyty z czarnego kamienia z podobiznami zmarłych osób. Spoglądają na mnie ubrani w futrzane czapy brodaci Azerowie, wąsaci staruszkowie, zapewne robotnicy i rolnicy, sporo jest wizerunków młodych osób. Wśród tych ostatnich są i ofiary czystek etnicznych podczas konfliktu azersko-ormiańskiego.

Transferuję się do centrum miasta, kupuję chleb (za 40 gapikow) i wstępuję na chwilę na internet (30 gapików). Jest już wieczór, udaję się na promenadę, tu w pewnym oddaleniu od brzegu (600 m) widoczna jest pięknie podświetlona futurystyczna fontanna w kształcie kwiatu lotosu. Zapewne można od czasu do czasu zobaczyć, jak wyrzuca wodę na wysokość 120 metrów (wg niektórych źródeł nawet 140 m); to mniej więcej tyle, co fontanna Jet d'Eau w Genewie.
Wieczorne Baku jest urocze, iluminowana jest nie tylko wieża telewizyjna na wiele kolorów oraz gigantyczny maszt z flagą Azerbejdżanu, ale również wodotryski fontanny przy promenadzie i głównych ulicach. Podświetlone są główne budynki użyteczności publicznej także pałace. Mijam teraz pomnik Khurshidbanu Natavan (1832-1897), córki ostatniego władcy chanatu Karabachskiego, a jednocześnie poetce lirycznej. Jej gazele i rubajjaty zachwycały ówczesnych.

                   Ćma
Rzuca się w ogień miłości, płonie ćma,
Tylko tak wyswobodzi się ćma.
Przez noc w czyimś domu spali się jej świeca,
Dlatego i siebie chce spalić ćma.
I niech cię osądzą ukochani, o świeco,
Ale życie tak łatwo na wiatr rzuca ćma.
Nieobojętna i świeca, stopiona przez duszę,
I za jej wierność uznaje to ćma.
Z wdzięczności gotowa spopielić swą całą duszę,
By w mroku dostrzec światło spotkania, marzy ćma.
                                                   [tłum. Kornel]

I znów trafiam na plac Fəvvarələr. Ulice w całej dzielnicy ozdobione są świecącymi żyrandolami. Miło się spaceruje wśród tłumów uśmiechniętych i rozgadanych bakijczyków. Około 20:00 uznaję, że wystarczy mi zwiedzania stolicy i wracam do swojego luksusowego hotelu.

Następny dzień Powrót do Wstępu Powrót do Strony głównej