Targ staroci o poranku | Intra-muros | Spacer z historią | Stopem na lotnisko | Kierunek: Stansted! | Czy ktoś poluje na mnie?
Autobus Flixbusa do Saint-Molo przyjeżdża punktualnie. Ruszam w krótką dwugodzinną trasę w kierunku wybrzeża. Przysypiam. Skutki kiepskiego noclegu dają się we znaki. Tuż przed Saint-Malo po lewej stronie pojawia się akwen – to estuarium rzeki Rance. To właśnie tu, w 1966 roku, postawiono tamę spiętrzającą wodę i zbudowano elektrownię pływową – pierwszą instalację na świecie, która wykorzystuje pływy oceaniczne. Przez całe dziesięciolecia była to największa tego typu elektrownia (24 turbiny o mocy 240 MW, w praktyce średnio uzyskiwana moc 57 MW) do czasu oddania do użytku w 2011 roku elektrowni pływowej nad jeziorem Sihwa (시화호조력발전소) w Korei Południowej. Jeszcze kilkanaście kilometrów jazdy i jestem w sławnej nadmorskiej miejscowości. Spoglądam na rozpiskę moich lotów: okazuje się, że wcale nie mam tak dużo czasu do wykorzystania w Saint-Malo, raptem 3-4 godziny, potem muszę przetransportować się do odległego o 12 km lotniska w Pleurtuit (Aéroport de Dinard-Pleurtuit-Saint Malo). Wcześniej sprawdziłem, że nie ma połączeń w komunikacji publicznej, będę musiał coś wykombinować.
Na razie rzucam okiem na targ ze starociami. Typowe obrazki jak na krakowskim Kazimierzu. Przyspieszam potem kroku, gdyż zorientowałem się, że do zabytkowego centrum miasteczka jest około półtora kilometra. Prosta droga prowadzi między portami jachtowym a widoczne z daleka żółte mury twierdzy i malowniczy rząd budynków nad wodą zapowiadają nie lada atrakcje. Wiem, że to nie znane wielu osobom Carcassonne, ale myślę, że warto tu było przyjechać. Docieram nad brzeg morza w pobliżu wschodniego krańca murów miejskich. Pogoda jest bardzo wietrzna, fale pędzące do lądu przeciskają się przez rząd drewnianych pali wbitych w dno i rozbijają się o wysokie mury miasta-twierdzy. Kilkaset metrów od brzegu morza widzę wysepkę z jakimiś zabudowaniami – być może przy lepszej pogodzie odbywają się tam krótkie rejsy łódką; a może to niedostępna, prywatna wyspa, trudno powiedzieć */. Po lewej stronie, już za murami, wznosi się XV-wieczny Château de Saint-Malo, zwany czasem zamkiem księżniczki Anny (tej samej, co upiększała zamek w Nantes). Tu również robiła poprawki po swoim ojcu, Franciszku II, który dobudował wieżę Generalską, nieco niższą od Wielkiego Donżonu. Dziś budynki mieszkalne i donżony – jak można to przewidzieć – zostały zajęte przez ratusz i muzeum historyczne.
Przechodzę przez podwójną bramę Saint-Vincent (jeden z umieszczonych tu herbów ma zabawnego charta z rozwianym szalem) Mijam zabytkowy dom, w którym urodził się prekursor francuskiego romantyzmu, François-René de Chateaubriand, autor niestrawnego dziś dzieła pt. "Geniusz chrześcijaństwa", i ruszam wzdłuż nadmorskich murów. Podobnie jak w wielu innych miastach (na przykład w Sighnaghi – Gruzja), chodnik jest poprowadzony po szczycie murów, spacerują nim mieszkańcy, a może wczasowicze, wdychając rześkie morskie powietrze. Pogoda robi się coraz ładniejsza, słońce, co prawda, jeszcze nisko nad horyzontem – jest przecież dopiero 9:00 – i ładnie oświetla żółtego koloru mury. Mijam kolejne bramy, forty i wieże: Fort La Reine, Tour Biduane, La Porte des Champs Vauverts, Tour Notre Dame, Porte Saint-Pierre i Bastion de la Hollande. Zrobiło się całkiem ciepło, zmierzam więc ku ławce i ściągam niepotrzebne już getry. Zjadam skromne śniadanie delektując się morskim krajobrazem z wysepką Grand Be w tle i obserwując zawisające w powietrzu nieruchomo mewy. Po lewej stronie widzę port. Kiedyś wypływały stąd statki handlowe do Hiszpanii, Anglii i dalej. Stąd w 1534 roku wypływał Jacques Cartier, by odkryć Kanadę i wziąć ją w posiadanie w imieniu Francji. Dziś w porcie cumują duże wycieczkowce, stąd odpływają promy na Jersey i Guernsey. Żałuję, że nie połączyłem zwiedzania Bretanii z wizytą w tych dwóch brytyjskich dependencjach. Kiedyś będę musiał tam polecieć lub popłynąć... No dobrze, koniec odpoczynku. Oceniam, że mam jeszcze sporo czasu, żeby wrócić do centrum i pospacerować.
Nie mam dokładnego planu zwiedzania, kieruję się na wyższe budynki i kościoły. Pierwszy z nich to Cathédrale Saint-Vincent – kolejny skarb narodowy Francuzów. Wybudowany w XI wieku na ruinach zniszczonego przez Normanów kościoła, który z kolei był posadowiony na ruinach spalonego w IX wieku kościółka, który... eh! Długo by opowiadać ;-). W każdym razie katedra jest pod wezwaniem św. Wincentego z Saragossy, który nieopatrznie trafił w łapy Dioklecjana – tego od pałacu w Splicie – i rychło został świętym. Katedra jest na planie krzyża łacińskiego z niezbyt ciekawą fasadą będącą mieszanką romańsko-gotycką, i dobudowaną neogotycką wieżą. Przy pierwszej próbie wejścia trafiam akurat na mszę, więc robię tylko parę zdjęć; później, po okrążeniu świątyni (w prezbiterium duża rozeta – zdaje się to wynalazek jeszcze z czasów starożytnego Rzymu, ale doprowadzony do perfekcji we francuskim gotyku) zwiedzam wnętrze dokładniej. No cóż. Nie powala na kolana.
Spacerując po wąskich uliczkach przyglądam się wystawom, często starannie skomponowanym. Ta sklepowa elegancja to chyba domena krajów zachodnich. W ciastkarni dostrzegam kouign-amann sławne bretońskie ciasto wyrabiane z ciasta chlebowego i przekładane warstwami cukru i masła. Rośnie powoli aż do karmelizacji cukru. Ze względu na dużą kaloryczność składników zyskało miano "najtłustszego ciasta w Europie". Spotykam też, oczywiście, sery, przecież nie byłoby bez nich Francji. Wybór bez wątpienia większy niż w Polsce, ceny... francuskie (rzędu 25 EUR/kg). Tradycyjnie obfotografowuję parę butów i garniturów. Zbiegam po wąskich schodkach, zaglądam na prześliczne, ukwiecone podwórka. Myszkując tak trafiam w jednym z zaułków na kaplicę św. Aarona. Sympatyczne miejsce. Wspinam się jeszcze do pobliskiego prezbiterium i koło Szkoły Morskiej zawracam w stronę portu. Bramą La Grand Porte de Saint-Malo wychodzę poza miejskie mury i znajduję się na promenadzie wiodącej wzdłuż portu jachtowego.
Kilkaset metrów dalej jest rondo, za którym postanawiam łapać stopa. Po kilku minutach zatrzymuje się chłopak, ale jedzie niestety tylko dwa-trzy kilometry dalej, nie skorzystam, merci! Przechodzę do następnego ronda i tu, po chwili, wsiadam do samochodu.
– Jak się tu dostałeś, samolotem czy promem? – łamaną angielszczyzną pyta Francuz w średnim wieku – bo ja właśnie pracuję na promie.
– Do Saint-Molo przyjechałem Flixbusem. To krótka wycieczka. Samolotem do Bordeaux a potem z autobusem do Nantes – odpowiadam – teraz muszę się dostać na lotnisko, lecę do Stansted.
Wyjaśniam mu, że mój bilet do Londynu kosztował tylko 10 EUR i był najlepszą opcją powrotu do Polski. Uprzejmy gość podrzuca mnie na skrzyżowanie z główną drogą D168. Merci beaucoup! Początkowo planuję przejść dwa kilometry wzdłuż tej drogi do zapory, o której wcześniej wspomniałem, ale natężenie ruchu i brak poboczy wyklucza ten spacer. Odpuszczam i wracam na skrzyżowanie. Po dwóch minutach machania zatrzymuje się samochód, co podbudowuje moją wiarę w autostop we Francji. Miałem przecież tak złe doświadczenia 30 lat temu. Kierowcą jest emerytka, zawiezie mnie na lotnisko.
– Lubię poznawać i spotykać turystów z różnych krajów – opowiada Francuzka – mój syn jest na Coachsurfingu, często mamy gości.
– Ja też czasem korzystam z noclegów na Coachsurfingu – mówię nie wdając się w różnego rodzaju przemyślenia dotyczące tej formy noclegów.
Różnie przecież bywało w Omanie i Kuwejcie); temat to jednak na inną okazję.
– Mieszkam tu w pobliżu – ciągnie kobieta – i z okien obserwuję startujące samoloty.
– Musi być głośno – oceniam.
– Nie, nie. Są tylko dwa loty dziennie, tu jest mały ruch...
Rozmawiamy sobie o zwykłych sprawach, w międzyczasie fotografuję zaporę z hydroelektrownią. Po kwadransie jesteśmy na miejscu – pomimo moich protestów pani podwozi mnie pod samą bramę. Merci, au revoir!
Dinard lub oficjalnie: Aéroport de Saint-Malo-Dinard-Pleurtuit (DIN), to najmniejsze z małych lotnisk, z których startuję. Budynek portu lotniczego jest niewielki, jeszcze mniejszy niż w Dusseldorfie-Weeze (NRN). Obsługuje tylko Ryanaira i nieco ponad sto tysięcy pasażerów rocznie. To niewiele w porównaniu z Balicami (KRK, 6.8 mln pasażerów) i tyle co nic w porównaniu z Heathrow (LHR), który obsłużył 80 mln pasażerów w zeszłym roku czy Dubajem (DXB, 88 mln). Ale, prawdę powiedziawszy, bardziej cieszy mnie lot z małego, "egzotycznego" lotniska niż z międzynarodowego kolosa! W ciasnym hallu ustawionych jest nie więcej niż 30 foteli dla pasażerów, obok jedyna toaleta. O tej porze jestem tu tylko z jedną Brytyjką, która przyjechała na lotnisko taksówką ze 4 godziny przed odlotem – na wszelki wypadek. Zjadłam kanapkowy obiad i anektuję toaletę dla niepełnosprawnych. Dwadzieścia minut później jestem już w pełni umyty. Siadam na schodkach przy budynku i przyglądam się okolicy. W części "prywatnej" lotniska znajduje się hangar, pod niego kołują niekomercyjne samoloty. W ciągu tego czasu, który spędzam przy lotnisku wylądowały trzy awionetki i wystartował mały śmigłowiec oraz leciwy samolot z napędem śmigłowym z grupą paramilitarną na pokładzie. Większość pasażerów przybywa koło 14:00, odnotowuję w poczekalni obecność dwóch Polaków. Sprawdzanie dokumentów podróżnych odbywa się jeszcze przed kontrolą bezpieczeństwa, przy bramce panienka odczytuje tylko numer kolejki z biletu. Po starcie nastawiam się na filmowanie kanału La Manche, ale kiedy chmury szybko zakrywają świat pod nami – rezygnuję.
Lotnisko w Stansted. Jestem tu po raz czwarty. Ostatnio byłem tu przy okazji miniobjazdówki po Anglii. Tym razem nie szukam transportu do Londynu, lecz drogi, by się wydostać z terenu lotniska. Pogoda się utrzymuje, mam więc nadzieję, że noc na dziko będę miał spokojną. Mijam rondo i ulicą Parsonage Rd maszeruję na południe wyszukując wzrokiem odpowiedniego miejsca. Za drogą krajową A120 skręcam w prawo na zarośniętą ścieżkę oznakowaną "Public way". To niepokoi mnie, gdyż (w domyśle) zejście z niej oznacza wejście na drogę prywatną. Hm. Lasek koło Takeley wygląda dobrze, ale po chwili pojawia się jakiś pies, co może oznaczać, że mieszkańcy tu będą spacerować i wieczorem. A powtórki z noclegu na dziko na Krecie, kiedy to o północy w moją stronę przyleciał pies myśliwski – już nie chcę. Wycofuję się w okolice drogi A120 i tu, po wyszukaniu zacisznego miejsca przy zaoranym polu oddzielonym drzewami od drogi, kieruję się do pobliskiego kościoła parafialnego pw. Świętej Trójcy. Całkiem stary, bo z XIII wieku, stoi na uboczu Takeley i jest otoczony cmentarzem. Kusi mnie by tu się rozłożyć – spałem przecież na cmentarzu w Metković w Chorwacji, ale i tu widzę spacerujących localsów z psami. Wrr! Sam kościół jest skromny, wykonany z łupanego krzemienia, z gotyckimi łukami okien i dobudowaną (prawdopodobnie) w XIX wieku wieżą. Zrobiło się ciemno, wracam na upatrzone miejsce i rozkładam swój foliowy namiocik. Pierwsze krople deszczu zachęcają mnie do pośpiechu. Wsuwam się do środka i mam nadzieję, że sobie odsapnę po długim dniu. O, ty, naiwny! Po kwadransie słyszę wystrzał, po chwili drugi i trzeci. No, ja nie mogę! Czyżby sobie ktoś urządził polowanie w okolicy?! Huk wydaje się dochodzić z małej odległości, wolałbym nie sprawdzać miny myśliwego, gdy mnie trafi. Zezłoszczony sytuacją pakuję się w trymiga i wycofuję na drogę. Trudno. Wracam na lotnisko. Padający wciąż deszcz przesądza o decyzji. W porcie lotniczym Odloty są zamknięte, rozkładam się w tłumie innych oczekujących na nocny lub poranny lot pasażerów. Obok mnie siedzi para Bułgarów lub raczej Serbów sądząc po języku. Cicho rozmawiają a panienka cały czas ogląda paznokcie i makijaże w internecie. Noc mija spokojnie, służby nie interesują się drzemiącymi. Samolot do Krakowa mam o 8:50, leci jakoś wyjątkowo powoli ;-)
Tyle weekendowego wyjazdu. Nie było najgorzej, zwiedziłem trzy ładne francuskie miasta i zobaczyłem kawałek Akwitanii i Bretanii. Może jeszcze kiedyś tam wrócę, ale na razie czas na wypad do Islandii.
______________
*/ Później sobie wyjaśniam, że to Fort National wybudowany w XVII wieku do ochrony Saint-Malo; Dostępny suchą nogą podczas odpływu. Pod warunkiem, że wisi francuska flaga. Dziś jej nie ma.